Wielce zatroskanego pułkownika odnalazłem w izbie rannych. Tam właśnie wyzionął ducha jego stary przyjaciel, jeszcze z czasów, gdy obaj dosiadali koników na biegunach. Była to już piętnasty zgon wśród ofiar nowej kaszgarskiej taktyki. Niektórzy zginęli od poparzeń, ale dziesięciu przynajmniej otruły śmiercionośne opary metalu zwanego rtęcią albo żywym srebrem. Wszyscyśmy się zresztą tych gazów nawdychali, wskutek czego przez kilka dni męczył nas suchy kaszel i zawroty głowy. Tymczasem w przewrotnych mózgownicach Kaszgarczyków wylęgły się nowe zbrodnicze pomysły. Około południa na środek uprzątniętego już dziedzińca spadła pękata baryłka, rozsypując się od razu na tuzin klepek. Wybiegły z niej jakieś szczuropodobne stwory. Gryzonie albo broczyły krwią, albo zostały nią wcześniej umazane. Kręciły się w kółko, najpewniej skołowane lotem, i znaczyły czerwony ślad na płytach podwórca. Chwyciliśmy widły, pałki i nawet podbieraki na ryby, domniemując, że szczury roznoszą jakieś choróbsko – przypuszczalnie dżumę albo czarną ospę. Eksterminacja poszła szybko i sprawnie. Wrzuciliśmy te krwawe strzępy i ich wybroczyny do beczki z niegaszonym wapnem. W ostatniej przesyłce Kaszgarczycy posłali nam szerszenie. Gdy pękło ich jajowate gniazdo, rozwścieczone owady rozprysły się na wszystkie strony, brzęcząc złowrogo. Najpierw żądliły wszystkich jak popadło, ale wkrótce upodobały sobie Beatusa. Może dlatego, że nie zważając na wojenne czasy, wylewał na siebie mnóstwo pachnideł. W parę chwil owady pokąsały Beatusa od stóp do głów, wcisnąwszy się w najmniejszą szparę i zakamarek jego odzieży. Opędzał się od nich nieborak chaotycznie i raczej bezskutecznie. Machał rękami i biegał po dziedzińcu, wrzeszcząc wniebogłosy. Kilku osiłków pomagało mu, wywijając energicznie szmatami i czym kto miał pod ręką. Ja też przyłączyłem się do akcji, okładając wierszokletę płaską deszczułką. Mierzyłem co prawda w zjadliwe insekty i zgniotłem ich niemało, ale zabieg musiał być bolesny dla Beatusa, bo jęczał i zasłaniał twarz rękami. Gdy uporaliśmy się wreszcie z inwazją, młodzian wyglądał fatalnie. Usiadł na ławie, oparłszy dłonie na rozłożonych kolanach, i jął ciężko dyszeć. Momentami jego oddech przechodził wręcz w świszczące rzężenie. Z pomocą astrologa Conora ułożyłem go na noszach i zaniosłem do izby rannych. Krzątała się tam moja cudna Helena. To znaczy jakby mniej olśniewająca ostatnio, bo wyczerpana opieką nad pacjentami. Stan Beatusa gwałtownie się pogorszył. Najpewniej biedak miał uczulenie na jad wrednych insektów. Nie minęły nawet dwa pacierze, a ciało Beatusa wzdęło się jak bania. Jego oczy zapuchły tak, że z pewnością nic przez nie widział, a wokół podbródka utworzyło się ogromne wole. Rozebraliśmy nieszczęśnika. Astrolog zaordynował mu kilka kompresów z roztworów wapnia, które jednak niewiele pomogły. Oddech biedaka spłycił się i urywał co chwila. Wtedy do izby wszedł pułkownik. Rozglądał się przez chwilę, a potem zmierzył Beatusowi puls w nadgarstku i na tętnicy szyjnej. – On długo nie pożyje – zawyrokował komendant beznamiętnie. – Chyba że… Tak, tak właśnie zrobimy. Zaniesiemy go do celi straceńców. – Ależ dlaczego?! – zaoponowałem. – Po co mielibyśmy to robić? Tam umrze w mękach i w samotności, a tutaj jednak wśród przyjaciół. Ostatnie słowo zabrzmiało cokolwiek fałszywie w moich ustach, ale i tak pułkownik wcale mnie nie słuchał. Zmrużył oczy i patrzył uporczywie w jakiś punkt na twarzy Beatusa. Oznaczało to niechybnie, że zapalił się do swojego pomysłu. – Zaufaj mi, Mateuszu. I pomóż mi teraz. Wiedziałem, że dyskusja nie ma sensu, a poza tym byłem ciekaw zamiarów komendanta. Przenieśliśmy Beatusa z powrotem na nosze i wynieśliśmy go na dziedziniec. Odprowadzało nas kilka par zdumionych oczu. Położyliśmy półmartwego poetę przy wejściu do przeklętej izby. Pułkownik wyjął klucz z cholewy buta i otworzył drzwi. – Teraz jeszcze raz spróbuj go ocucić – polecił komendant. – Musi oprzytomnieć, jeszcze ten jeden jedyny raz. Nie bardzo wiedziałem, na czym polegać ma cucenie, więc wykonałem całą serię zabiegów od sztucznego oddychania począwszy, a na trzaskaniu po twarzy skończywszy. W końcu Beatus ocknął się. – Pomóż mi jeszcze, Mateuszu. On musi to wypić. O nic nie pytałem, tylko siłą rozwarłem Beatusowi usta, pułkownik zaś wlał do nich zawartość swojej piersiówki. Większość cieczy spłynęła po policzku i podbródku naszego pacjenta, ale coś musiało trafić i do przełyku, bo poeta zaczął się krztusić i rzucać na wszystkie strony. – Co to było? – spytałem zaintrygowany. – Nie teraz, Mateuszu! Szybko, musimy go czym prędzej wepchnąć do celi. Bardzo ostrożnie ustawiliśmy końcówki noszy poza występem progu i płynnym, zdecydowanym ruchem wsunęliśmy je do cuchnącej izby. Dopchnęliśmy je jeszcze za pomocą dwu drągów, tak by nawet koniuszek przenośnego łoża nie wystawał poza próg. Gdy obserwowałem rzucającego się w konwulsjach Beatusa, podbiegł Przyuważka. Rzucił do środka trochę odzieży, koc, bochen chleba i bukłak z wodą. Potem zatrzasnęliśmy drzwi. Klucz zgrzytnął głucho w zamku. – Widzisz, drogi Mateuszu, to jest eksperyment – wyjaśnił pułkownik, kiedyśmy oddalili się nieco i stanęli na środku dziedzińca. – Dureń jestem, że nie wpadłem na to wcześniej. Mam pewne przeczucia i… nie chcę za dużo o tym mówić, ale to, co stanie się z Beatusem, ma znaczenie dla nas wszystkich. Pułkownik przemawiał tonem, którego nigdy wcześniej nie słyszałem w jego ustach. Była w nim nadzieja i jakby desperacja. Morale naszej załogi od paru dni sięgało dna, a zajście z udziałem Beatusa wmieszało nowy smaczek w tę ponurą atmosferę. Ludzie przemykali koło nas jakby szybciej i dalej. Przysiągłbym, że szepczą i szemrzą po kątach na nasz temat. Następnego dnia Azjaci wznowili bombardowania. Niebo ponownie zaroiło się od komet z brunatnymi warkoczami. Na szczęście dzień był bardzo wietrzny i huraganowe porywy drastycznie zmieniały trajektorię ich lotu. Jedną z płonących kul wiatr wręcz zawrócił i spuścił z powrotem na obóz wroga. Ku naszej wielkiej uciesze wznieciła ona pożar i zniechęciła agresorów, którzy na długo dali sobie spokój z atakami. Tuż przed południem zaczął zacinać zimny, nieregularny deszcz. Godzinę później jakiś młody dragon zgłosił się z gorączką do astrologa. Po dwóch godzinach chorowała połowa oddziału. Nie było miejsca w izbie szpitalnej, więc dotknięci niemocą wojacy leżeli w nieużywanej już kuźni. Niektórzy zaczęli majaczyć, inni dostali dreszczy, a u wszystkich prawie na ciele wystąpił krwawy pot. – Kurewskie szczury musiały rozsiać chorobę – wycedził głucho pułkownik, przygryzając wargi. – Ja chyba rozpoznaję objawy – dodał astrolog. – To pleureza. Zabiła onegdaj Karola IX Francuskiego. Mam na to pleśniowe mikstury i inne medykamenty, ale nie dla wszystkich wystarczy. Naraz załomotało na korytarzu i do izby wpadł koniuszy. Był wielce przejęty, a oczy wybałuszył tak, jakby ktoś mu je od środka wypychał. – Tam, paniczu, Beatus… on żyje i odzywa się… Dowódca zerwał się natychmiast i pobiegł w stronę celi straceńców, a ja zaraz za nim. Nie mieliśmy daleko. Chwilę potem zwarty tłumek rozstąpił się przed nami, pozwalając, by komendant przyłożył ucho do drzwi. – Wypuść mnie stąd – rozległ się głos z wnętrza. Beatus przemówił niezbyt głośno, ale stanowczo i wyraźnie. Poraził mnie tym spokojem bardziej, niż gdyby wrzeszczał i groził. – Jak… jak się czujesz? – zapytał pułkownik, ledwo maskując ekscytację. – Najlepiej od chwili, gdym się narodził. Wyglądało na to, że jeśli nawet mój rówieśnik postradał zmysły, to na pewno jego krasomówstwo uszczerbku nie doznało. – Co zamierzasz zrobić, gdy cię już wypuścimy? – kontynuował pułkownik. – Pójdę pomścić moją ukochaną. – Wiesz, że nie możemy opuszczać mostu specjalnie dla ciebie? – Inaczej sobie poradzę. Spuszczę się na linie. Nie muszę was fatygować. Pułkownik wahał się. Miał zapewne jeszcze parę pytań, ale niecierpliwość zwyciężyła. Sięgnął do cholewy swych botfortów i po raz wtóry wyciągnął z niej klucz. Zgrzytnęło, zaskrzypiało i naszym oczom ukazał się Beatus. Rzeczywiście wyglądał znakomicie. Po opuchliźnie nie było śladu. Więcej: wyprostowany i promienny, emanował wewnętrzną siłą. Beatus wyszedł w samych portkach i sukmanie, która zaraz zamokła od smagnięć przelotnego deszczu. Przywróciło mu to bardziej prozaiczną aparycję. |