– A, rozumiem! – Pokiwałem głową, którego to gestu Helena nie mogła widzieć, ale najpewniej poczuła. – Muzaffara, mówisz. Ten ci niby rezydował w stolicy jako arabski poseł, a cały czas był w rozjazdach. A w czasie najazdu wyszło na jaw, że przez lata szpiegował był dla kogo popadnie. – I mój Marcjusz wyznaczył sobie misję niemożliwą. Chce uderzyć znienacka i dlatego wyparł się rodziny oraz wiarę porzucił. Nic dobrego z tego nie będzie. Gadaliśmy jeszcze długo, aż młódka zasnęła. Przytrzymałem ją za ramię i ułożyłem wygodniej na sofie. Wonczas dopiero przez cienką materię zmacałem, jak jędrne i sprężyste ma ciało. Wtedy do pokoiku wparował rozczochrany koniuszy. Przekazał mi rozkazy pułkownika. Otóż miałem za zadanie spenetrować wszystkie zakamarki twierdzy w celu inwentaryzacji zasobów ludzkich tudzież końskich. Uwinąłem się szybko i ustaliłem, że zostało nas osiemdziesięciu zbrojnych, siedmiu cywili i trzydzieści koni. Całkiem optymistycznie. Raban wszczął się dopiero, gdy wśród pozostałych dwudziestu pięciu niewiast nie doszukałem się Teresy. Przeszukaliśmy każdziutki zakątek, nie wyłączając męskich latryn i zabudowań gospodarskich, a zakrystię osobiście wywróciłem do góry nogami. Bezskutecznie. W końcu wszyscy poszukiwacze zgromadzili się wokół wodza na środku dziedzińca. Jak jeden mąż bezradnie rozłożyliśmy ręce. – Wiem! – powiedział pułkownik klepnąwszy się otwartą dłonią w czoło. – Stella musiała ją uprowadzić. – A prędzej jej siostra Alessandra – podchwycił rotmistrz Przyuważka. – Jakże to? – zdziwił się pułkownik. – Tak mi się aby zdaje – skrygował się rotmistrz. – Pod swoją kiecką wielgachną ją przemyciła. I teraz mi się klaruje, po co ci szedł ten babsztyl pomaleńku jak kokoszka. – No i wszystko jasne – podsumował pułkownik. – Co za niewdzięczne poczwary z tych Włoszek! Cackamy się z nimi, smakołyki podsuwamy, dajemy najcieplejsze komnaty, a one taką odpłatę nam fundują, szantrapy. Pułkownik uniósł się mocno i ja też zacisnąłem pięści. W nieposkromionej imaginacji wytrzaskałem hrabinę po gębie oraz zwymyślałem od suk. Psiocząc jeszcze chwil parę, rozeszliśmy się w końcu, każdy do swoich zadań. Mychajło Udałow pochodził z zaściankowej, zubożałej szlachty. Stracił był ziemię w niejasnych okolicznościach, wobec czego przygarnął go dziadek kasztelana Sergiusza. Mychajło robił za odźwiernego, woźnego i nauczyciela wszelkiej smarkaterii chowającej się na zamku. Za młodu Udałow wiele podróżował, a i teraz uwielbiał czytać o odległych, tajemniczych lądach. Często nagabywałem go, by opowiedział parę historii z życia wziętych. Wzdragał się wonczas i krygował teatralnie, ale widziałem, że mile go łechce moje zainteresowanie. Ponieważ zagadka klątwy także pułkownikowi nie dawała spokoju, wymusił on na Mychajle, by otworzył tajemnicze drzwi. Drżącymi rękami klucznik wsadził klucz do dziurki. Kręcił nim długo i energicznie. W końcu zgrzytnęło-trzasnęło i Udałow szarpnął za żelazną kołatkę. Drzwi otwarły się z przeraźliwym skrzypieniem. Upiorny zaduch wypełnił nam nozdrza. Była to woń palonych włosów czy paznokci. Pułkownik zbliżył pochodnię i wsadził ją do ciemnej czeluści. Uderzyło mnie od razu, że w celi nie było żadnej, najmarniejszej nawet pajęczyny. Za to we wszystkich kątach, w złowieszczym półmroku walały się ludzkie kości, szkielety czy inne zmumifikowane zwłoki. Pułkownik przykucnął, przesuwając pochodnię we wszystkie strony. – Podaj mi bosak, Mateuszu – polecił. Zrobiłem to i pryncypał wyciągnął najbardziej okazałego kościotrupa na środek dziedzińca. Zachował tenże kościej jeszcze resztki zetlałej odzieży na sobie. Za życia musiał być olbrzymem. Mierzył przynajmniej siedem stóp wzrostu, miał szerokie bary i wypukłą pierś. Kiedy zdarliśmy z niego szmaty, okazało się, jak mocno był pokiereszowany. Miał połamane żebra, golenie i prawy obojczyk. Poza tym straszył wybitymi zębami i pękniętą czaszką. Także prawa dłoń trzymała się jedynie na kości promieniowej, bo z łokciowej został tylko żałosny szczątek. – Wiesz może, kto to jest, drogi kluczniku? – spytał komendant. – Jakże miałbym nie wiedzieć, łaskawco – odparł Mychajło, unosząc wysoko brwi i kiwając głową. – To Hajnosik, największy złoczyńca w dziejach Przedgórza. Ruski sążeń wzrostu, silny jak dwa tury. – Jak się tu znalazł? – drążył pułkownik. – To długa historia. Musiałbym tu nawiązać do czasów Hryhora. Jak już wiesz, tenże władyka kazał zamknąć celę na trzy spusty i przemyśliwał nawet, czyby jej całkiem nie zburzyć. Poniechał w końcu, ze strachu, że klątwa uwolni się i rozprzestrzeni. Jednakowoż jakieś sto lat później grasował tu pewien bandzior. Lubił czaić się na podróżnych w krzakach ostrokrzewu. Zastrzegam, że nie był to Hajnosik jeszcze. Sławetny wojski Żbiczko ujął wreszcie jakiegoś zarośniętego hultaja, który zarzekał się gorliwie, że jest niewinny i z płaczem przekonywał o swej uczciwości. Sędziowie też mieli rozliczne wątpliwości. Bo czy taki mazgaj mógł naprawdę kogoś skrzywdzić? Mądrzy juryści wydali zatem wyrok, by wrzucić bandziora do tejże celi. Obwieścili, iż sprawiedliwemu zawsze Bóg życie daruje. Ale nie minęło i sześć dni, kiedy hultaj umarł w męczarniach. I tak to narodziła się tradycja, by wszelkie wątpliwe przypadki w ten sposób rozstrzygać. Stwórca jednak okazywał się zawsze jednako surowy i absolutnie nikt żywy próby nie przeszedł. Mało tego – więźniowie brani byli za potępionych i żaden nie miał chrześcijańskiego pochówku. Do dziś zasuszone zwłoki skazańców walają się tam po podłodze. Co sami naocznie stwierdzicie. Tylko z Hajnosikiem było inaczej. Otóż rzecz zdarzyła się czterdzieści lat temu, za czasów mojej młodości. Zbójnik długo przekonywał, że okradał tylko bogatych, z umiarem tudzież galanterią i nic wspólnego nie ma z popełnionymi mordami, które przypisano na jego rachunek. Tłumaczenia nic nie pomogły i jak poprzednio, wrzucono go do celi. Jak już drzewiej bywało, dryblas zaczął wrzeszczeć, bluźnić, a zwłaszcza walić w drzwi z całej siły. I wiecie co wam powiem? Żadne boskie stworzenie, nawet mocarne i czworonożne, nie byłoby w stanie tych drzwi sforsować. Nawet Hajnosik w normalnych okolicznościach, choć chłop był jak dąb. Ale on miał nie tylko siłę. Nabuzował się jeszcze tym upiornym szaleństwem. Tłukł tak i łomotał godzinami, aż wyważył je w końcu. Było to lat temu czterdzieści, ale do dziś pamiętam jego oczy. Te ślepia wytrzeszczone, szatańskie, nieprzytomne. Trzymał się niby prosto, ale trząsł się w konwulsjach, a twarz skręcały mu dziwne grymasy. Wydostawszy się z celi, Hajnosik stał chwilę zdezorientowany. Dopiero ścigany przez straże, pognał w kierunku północnej baszty. Wbiegł na górę po spiralnych schodach na sam szczyt i skoczył w dół. Widziałem nawet ten skok, bo tknięty przeczuciem wbiegłem wcześniej na mur. Strażnicy posłali za nim przynajmniej dziesięć kul, ale i tak zdołał się wymknąć. Jego zwłoki znaleźli później górale. Przywieźli je do zamku na wozie, wygłaszając typową śpiewkę, iż święta ziemia nie będzie nosić takiego ścierwa. Cóż było robić. Wrzuciliśmy nieboszczyka z powrotem do celi, niejako przyznawszy im rację. – Zaraz, zaraz – przerwał pułkownik, uważnie wpatrując się w twarz klucznika. – Mówisz, Mychajło drogi, że Hajnosik skoczył ze szczytu północnej baszty. – Tak jest, dobrodzieju. – W tamtych czasach też była tak wysoka? – Bez wątpienia. – Popraw mnie zatem, jeśli się mylę. Hajnosik spada z wysokości pięćdziesięciu stóp na ostre kamienie. Dostaje parę kulek w plecy i mimo tego udaje mu się doczołgać do bagien? – Ależ on się wcale tam nie czołgał – zaprotestował nagle Andronik, który dotychczas się nie odzywał. – On pobiegł całkiem żwawo. Wiem, że wygląda to na niezwykłą koincydencję, ale widziałem go wtedy, bo właśnie zmierzałem do zamku. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, kim jest ten uciekinier, ale później wszystko skojarzyłem. Wtedy to po raz pierwszy i przedostatni w życiu zobaczyłem jak pułkownik otwiera usta ze zdziwienia. Sam musiałem wyglądać nie lepiej, bo mnich z klucznikiem omal nie parsknęli śmiechem. W tym momencie pułkownik przykucnął raz jeszcze i uważnie obejrzał szkielet. – Tak, to by przynajmniej wyjaśniało, skąd się wzięły te pęknięcia i złamania – powiedział w zadumie. Mnie z kolei zastanowiło co innego. Czemu mianowicie ja, taki ciekawski i oczytany, nigdy dotychczas nie słyszałem ani nie czytałem o tych niezwykłych przypadkach. Zwierzyłem się z moich wątpliwości, ale tym razem Andronik wyglądał na lekko zaskoczonego. |