powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CVIII)
sierpień 2011

Zapiski o klątwie mniemanej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
W zimie roku Pańskiego tysiąc trzysta pięćdziesiątego piątego do Grohomla zawitał młody podróżny. Miał na imię Marco i przedstawił się jako emisariusz papieski. Nie był osobą duchowną, ale znając parę języków, robił karierę w Rzymie albo Awinionie. O swojej misji mówił niechętnie, za to dużo śpiewał i deklamował.
W onym czasie grodem Grohomlem rządził kniaź Hryhor. Któregoś dnia tenże władyka zaprosił posłańca do łaźni, by posłuchać plotek z wielkiego świata. Tam ku swemu przerażeniu wypatrzył u gościa pęczniejące wrzody pod pachami i w pachwinach. Hryhor przeraził się śmiertelnie, gdyż zachował całkiem świeże wspomnienie o Czarnej Śmierci, która zdziesiątkowała Europę ledwie parę lat wcześniej. Nie dziwota zatem, że kneź czym prędzej wypadł z łaźni i nakazał sługom wyprawić posła w dalszą drogę bez najmniejszej zwłoki.
Tak też się stało. Marco zwinął manatki, przekroczył wrota i… stanął jak wryty. Stu rozwścieczonych wieśniaków ustawionych półkolem wygrażało mu kijami, widłami i złym słowem. A skąd oni się tam wzięli? Okazało się, że nie tylko włodarz grodziska dostrzegł symptomy śmiertelnej choroby, ale także łaziebny Łętek. Tenże Łętek wymknął się z Grohomla i w te pędy pognał z nowiną do rodzinnej wioski.
Wójt zebrał drużynę krzepkich siłaczy i oświadczył władyce, iż nie przepuści zarażonego przez wioskę. Mało tego – nawet na gościniec stąpnąć mu zabroni. Hryhor znalazł się jakby między młotem a kowadłem. Ani nie chciał gościa zatrzymać, ani szukać zwady z poddanymi, którzy zresztą w tej osobliwej sytuacji mieliby jego autorytet w małym poważaniu.
Hryhor rozwiązał więc sprawę salomonowo. Wrzucił Marka do niewielkiej izdebki przy kuźni. Miała to być kwarantanna. Muszę tu nadmienić, że Grohoml był w tych wiekach bardziej drewniany niż murowany i pozbawiony tak wyrafinowanych usprawnień jak most zwodzony, wieże czy artyleria. Jedynie rzemieślnicy dysponowali kamiennymi budynkami, jako że w większości pracowali z ogniem. Wszystkie ich pracownie zaopatrzono w solidny strop i przykryto niepalną płytką łupkową. Także i celę, gdzie osadzono Marka. Ponadto – jako że okazjonalnie służyła za skarbiec i arsenał – wyposażono ją w grube dębowe drzwi.
Wszyscy mieszkańcy warowni wymknęli się chyłkiem i pod byle pretekstem. Takoż uczynił i włodarz. Zostawił jedynie wioskowego głupka Maleszkę Żaholika, który miał choremu podawać jadło przez klapkę w drzwiach.
Zamknięto pacjenta z samego rana w dzień po świętym Szczepanie. Koło południa zaczęło się. Przez pięć dni przeklętnik wył, wrzeszczał, ryczał, klął i złorzeczył. Normalny człowiek po dwóch pacierzach gardło by sobie zdarł do szczętu. A ten ci ujadał bez wytchnienia i na dodatek słychać go było na pół mili co najmniej. Najpierw okoliczni myśleli, że to niewysłowione cierpienie w szaleństwo go wtrąca. Ale nawet szaleniec przecież się męczy. Więc proboszcz wskazał na Szatana, który może zawładnąć ciałem każdego śmiertelnika i jest niezmordowany w szerzeniu zła oraz bólu.
W noc sylwestrową Marco ucichł. Hryhor, sam tchórzem podszyty, Maleszce kazał drzwi rozewrzeć. Widok w środku był straszny. Marco wydłubał sobie oczy, podrapał twarz, odgryzł język i poszarpał każdą część ciała, której zdołał dosięgnąć zębami. Ściany umalował krwią w bezładne mazaje, ale umieścił też napis po łacinie. Ledwie parę słów udało się z niego odczytać. Szło to jakoś: Przeklinam was…, którzy skazaliście mnie na katusze, skonacie jak ja… znów zamazane i piątego dnia na koniec.
Oczywiście ani hardy wójt, ani inni wieśniacy nie zgodzili się, by pielgrzyma pochować na cmentarzu. W ogóle nikt go tknąć nawet nie chciał. W końcu Maleszka wszedł do celi, wywlókł zwłoki na dziedziniec, oblał je obficie gorzałą i podpalił. Ponoć trup płonął jak pochodnia, a kiedy przygasł, Żaholik wrzucił szczątki do pieca kowalskiego, gdzie rozsypały się w popiół. Potem tenże sam wsiowy matołek obficie wysmarował izbę wapnem i okadził siarkowym dymem, aby wytrawić mór i wszelkie robactwo. Wtedy dopiero zjawił się proboszcz. Odmówił pacierze i pokropił każdy zakątek izby święconą wodą.
Jeszcze tego samego dnia Maleszka Żaholik dostał małpiego rozumu. Głupek przeistoczył się w opętańca. Przez parę dni biegał po polach, zawodząc dziko. Aż w końcu przepadł gdzieś na bagnach.
To jednak nie był koniec dziwów tego dnia. Tuż przed północą zwariował też proboszcz, który siedział akurat w gościnie u mnichów benedyktynów. W środku nocy wpadł do dormitorium i rozsiekł toporem pięciu młodych chłopców, którzy ledwie liznęli nowicjatu. Śmierdział przy tym siarką i uryną. Braciszkowie rzucili się na niego, ale im się wyrwał i pognał przed siebie. Jego okrwawione zwłoki znaleziono po tygodniu trzydzieści mil od Grohomla.
W podobnych okolicznościach przepadło jeszcze dwóch stajennych i służebna, którzy z jakichś powodów weszli do przeklętej celi. Wtedy dopiero Hryhor zrozumiał, że klątwa ma wielką moc i dopadnie każdego, kto przekroczy progi tej izby. Kazał ją więc zamknąć i za jego życia nikt jej więcej nie otworzył.
Udałow przerwał wątek, bo na dziedziniec wyszła hrabina. Obdarzyła nas dyżurnym wyniosłym spojrzeniem i skinęła leciutko głową. Zastygła na moment w bezruchu, jakby coś rozważając, po czym podreptała ku nam, unosząc nieznacznie skraj ciężkiej, brokatowej sukni.
– O merde! – zaklął pryncypał z francuska. – La donna nabzdyczonna zaraz zacznie mnie molestować o tę norę. Mychajło miły, opowiedz jej swoją historię, może da mi spokój.
Jednakowoż klucznik uniknął tego wątpliwego zaszczytu, bo na murze wszczął się nagły ruch i ożywienie, które przyciągnęło uwagę wszystkich krzątających po dziedzińcu.
Stojący na szczycie chorąży Przyczajka złożył lunetę i odwrócił się w kierunku dziedzińca. Odnalazł wzrokiem pryncypała i dał mu znak ręką.
Natychmiast z pułkownikiem wspięliśmy na mur po stromych schodach.
– Wraży jeździec zbliża się do zamku – rzekł chorąży zanim pułkownik zdążył użyć lunety. – Pewnie goniec, bo powiewa białą chustą.
– Tylko nie spuszczać mostu ani krat nie podnosić – zarządził komendant. – Rzućcie mu cebrzyk na sznurze. Jeśli pohaniec ma jakieś pismo, niech wsadzi je do środka.
Nim się spostrzegliśmy, na wierzch muru wlazła też hrabina. No tak, jakżeby inaczej być mogło. Gdyby chociaż siedziała cicho! Ale gdzie tam – od razu zaczęła dawać znaki swoim przyjaciółkom. To za jej przyczyną wieść o niespodziewanym poselstwie błyskawicznie rozniosła się po zamku i z każdego zakątka zaczęli wylegać pachołkowie tudzież niewiasty.
– To jeśt oredzie wielkiegu emira – wrzasnął posłaniec, przykładając do ust miedzianą tubę. – Do oćcitania dia wycistkich!
Komendant chciał na osobności przeczytać Hurdybejowe poselstwo. Ugiął się jednak wobec apelu o jawność i pod naglącym wzrokiem hrabiny. Oświadczył tylko, że poczeka, aż wszyscy zbiorą się na dziedzińcu.
Gdy zebrał się już spory tłumek, pułkownik stanął na dębowej beczce. Rozwinął zwój i jego mocny głos popłynął w lud.
Salam alejkum, pokój z wami.
Wszem i wobec każdemu z osobna wiadomym się czyni, iż wizytujący nasz hejl wielki emir Hurdybej ibn Muktar, z woli prześwietnego chana Muktara namiestnik Zachodniej Ordy, najjaśniejsza gwiazda wszystkich czasów i ludów…
Pozwólcie, że pominę te banialuki. Otóż tenże Hurdybej…
W swej nieskończonej łaskawości proponuje honorowe warunki zakończenia oblężenia i przekazania zamku w jego ręce.
I tak… sratatata emir pozwoli każdej personie, niezależnie od płci i wieku, opuścić zamek pod warunkiem wpłacenia kontrybucji w wysokości dziesięciu talarów od lica. Każdy dostanie pisemne gwarancje, dzięki którym będzie mógł udać się w swoją stronę, nie będąc niepokojonym.
Pułkownik przerwał, by hrabina mogła przetłumaczyć treść listu rodaczkom.
Ci, którzy nie wpłacą tej sumy, przez okres trzech lat będą traktowani następująco.
Po pierwsze: Urodziwe niewiasty zostaną sprzedane do haremów, gdzie będą żyły w luksusie, a potem odesłane, jeśli wola. Po drugie: Nieurodziwe będą pracować jako piastunki. Po trzecie: Mężowie zdolni do boju będą służyć w oddziałach janczarów, z wielką szansą na awans i łupy. Po czwarte: Pozostali będą pracować jako rzemieślnicy, czeladnicy lub parobkowie wedle swych sił i umiejętności.
Wielki emir, który docenia karność i jednomyślność, obwieszcza też, iż jeśli cała załoga opuści zamek w komplecie, poddając go tym samym, wszyscy zostaną puszczeni wolno wedle własnego uznania, bez jakiegokolwiek wykupu i innych zobowiązań. Zachowają przy tym wszystko, co unieść zdołają, z wyjątkiem broni palnej i amunicji.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.