powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CVIII)
sierpień 2011

Zapiski o klątwie mniemanej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Wspomnienie tych doświadczeń dodało mi otuchy, gdy azjatycki zakapior stanął przede mną w całej okazałości. Nosił pikowany waciak i – na wierzchu – skórzany kaftan wzmocniony stalowymi płytkami. Pod kaftanem opinał go szeroki pas. Miał też hełm podbity sobolim futrem. Uśmiechał się kpiąco. Zmrużył oczy, ledwo widoczne pod tłustymi powiekami, i podkręcił cieniutki wąsik. Jego twarz okalała druciana plecionka czy misiurka, osłaniająca też kark i ramiona.
Kaszgarczyk zamachnął się krzywym szabliskiem. Obroniłem się z łatwością – głownia z głuchym brzękiem ześliznęła się po tarczy. Powtórzył cięcie, nieco zmieniając kąt. I tym razem udało mi się je sparować. Próbował jeszcze kilka razy. Najpierw uderzał jakby bez zapału – kontrolnie, ostrożnie, od niechcenia. Wnet stracił cierpliwość. Zaczął się miotać w bezrozumnej złości, jakby diabeł go opętał. Pienił się i prychał. Nie siekł już nawet, ale rąbał i walił ile sił w mięśniach.
Umykając tej furii, umyślnie robiłem z siebie niezgrabiasza, który dzierży pałasz od parady i tylko psim fartem wywija się śmierci. Teraz starczyło jedynie poczekać, aż wróg da się nabrać i bardziej się odsłoni.
Modliłem się, żeby puklerz jeszcze trochę wytrzymał. Ale właśnie przez niego, przez ten dziadowski szmelc, sztuczka mogła się nie udać. Ze zgrozą zauważyłem, że tarcza zaczyna pękać. Wyłaziły na wierzch wszystkie jej defekty: nie dość, że licho sklecona, to jeszcze nadwerężona w bojach. Kilka trójkątnych płatów odpadło w trymiga, inne odrywały się, tworząc ostre zadziory. Nie miałem szans długo tak pociągnąć.
Na szczęście Azjata popełnił głupi błąd. Zbyt wysoko unosząc szablę, wygiął się do tyłu i odsłonił miękkie podbrzusze. To znaczy odkrył je tylko trochę. Nie więcej niż dwucalowej szerokości rozziew między pasem a dolną krawędzią kaftana.
Zaryzykowałem. Wciąż zasłaniając tarczą głowę od góry, uklęknąłem na prawe kolano, desperacko wyrzuciłem ciało do przodu i długim poprzecznym cięciem przejechałem po brzuchu Kaszgarczyka. Udało się. Jego ostatni cios spadł w końcu, ale był żałośnie słaby i nieporadny. Wstałem wtedy szybko i odsunąłem się na kilka kroków.
Azjata stał z pochyloną głową i wpatrywał się w krwawą pręgę na rozprutym waciaku. Dziwne, ale nie próbował dotykać rany. Popatrzył w końcu na mnie, bezbrzeżnie zdumiony. Podszedłem do niego nieco z boku i dźgnąłem go w twarz prostopadłym sztychem. Nie zdołał się uchylić. Szczyt głowni przebił mu oczodół i wojownik skonał natychmiast.
Ogarnąłem się trochę i rozejrzałem po okolicy. Jaśko leżał martwy z plamą krwi na piersiach, a mój bułanek dogorywał. Pogładziłem go po chrapach. Wierzyłem, że uratował mi życie. Przeciwnik był doświadczonym łowcą: precyzyjnie wyliczył trajektorię lotu włóczni. Gdyby mój wierzchowiec nie zatrzymał się gwałtownie, niechybnie dostałbym w brzuch.
Po krótkich poszukiwaniach odnalazłem Jaśkowego araba, który bez protestów pozwolił się dosiąść.
Noc spędziłem w jakiejś na pół rozwalonej chatynce i piątego dnia od rozpoczęcia kontrofensywy dotarłem do granicy torfowiska. Kierując się wskazówkami udzielonymi przez juhasa, odnalazłem tam moich starych towarzyszy z Grohomla.
Chorąży Przyczajka i Rotmistrz Przyuważka spoczywali koło siebie. Obaj walczyli byli w grupie pogorzelców i teraz wyglądali jak szkielety, oblepione popękanymi kawałkami węgla drzewnego. Tylko ich osmalone lica zachowały cokolwiek z ludzkich rysów. Przyuważka zamrugał oczami bez rzęs. Za to Przyczajka przywołał mnie charkotliwym basem.
Leżał na wznak z dłońmi splecionymi na piersiach. Gdy przyklęknąłem nad nim, wcisnął mi do ręki okopcony ryngraf z wizerunkiem świętego Sebastiana.
– Powieś go na moim nagrobku – polecił. Przyrzekłem zatroszczyć się o to i miałem iść, ale chorąży najwyraźniej chciał uciąć sobie pogawędkę. – Patrzaj synku, byliśmy największe tłuściochy w całym księstwie. I wytopiliśmy się z Przyuważką jak łojowe kaganki. Nigdy w życiu taki chudy nie byłem. Ale ty też jakiś poszarpany się zdajesz. Rozbiłeś jakieś kaszgarskie komando?
– Jednoosobowe – zażartowałem, choć mile połechtał moją próżność.
– To już dzisiaj, tak? – zapytał nagle Przyuważka. Odwróciłem głowę w jego kierunku.
– Co: dzisiaj?
– Nie udawaj głupka! Dzisiaj tu pomrzem wszyscy. Wszystkie grohomlaki.
– Tak, to już dziś.
Uspokoiło go to jakoś. Pogadaliśmy jeszcze chwilę. Pokazał mi miejsce, gdzie miał spoczywać ranny pułkownik. Wkrótce ruszyłem w swoją stronę. Udało mi się wypatrzyć kilku przyjaciół, spoczywających wśród suchych traw.
Odnalazłem go, opartego o spróchniały pień. Siedział na mchu, z głową odchyloną do tyłu. Między szeroko rozłożonymi nogami walał się jego wielgachny szyszak.
– To ja, Mateusz – przedstawiłem się z daleka. Komendant z pewnością by mnie nie rozpoznał, bo nie miał oczu. Całą jego twarz przykrywała skorupa krwi. Przywykłem do takich widoków, ale dotychczas zawsze było tak, że białka oczu łyskały na poharatanych obliczach. Nie tym razem. Pryncypał miał dwa paskudne skrzepy w miejscu powiek.
– Cieszę się, że dotarłeś na czas – wychrypiał pułkownik. – Usiądź koło mnie, bo nie mogę głośno mówić.
Przysiadłem przy nim po turecku.
– Chcę, żebyś opisał nasze przypadki, całe grohomelskie oblężenie. Żebyś zadedykował swoje dzieło mojemu wnukowi.
– O ile wiem, nie masz wnuka – odparłem.
– Ale będę miał, merde! – uniósł się pułkownik. Potrzebował potem długiej chwili, by się uspokoić. – Mój niewydarzony Eryk… Eryk kiepsko macha szablą i na rozumie słabowity, ale chuć w nim taka, że zerżnąłby nawet dziurkę od klucza. Pewnie narobił już czeredę bękartów. Mam nadzieję, że w końcu wepchnie swój rożen w prawowitą szparkę.
– Też mam taką nadzieję – przytaknąłem trochę skonfundowany.
– Zaopiekuj się nim – wychrypiał pułkownik niezbyt głośno, ale miał w głosie wielką pasję. – Znaczy moim wnukiem. Zajmij się jego edukacją. Żeby się nie zmarnował, żeby wyszedł na ludzi. Dopilnuj, żeby mój syn lekkoduch dał mu na imię Jonatan. To po moim dziadku.
– Tak, tak, obiecuję – obiecałem skwapliwie, choć nie rozumiałem troski o potomka, który się jeszcze nie narodził.
– A na razie wracaj do Tybingi – ciągnął mój mentor. – A, i jeszcze coś. Miałeś się o tym dowiedzieć z innych ust, ale… No, nieważne, sam ci powiem. Swego czasu rozmawiałem z Palladiusem i bankierem Rufusem. Zafundowałem ci stypendium na uczelni. Zależne od wyników w nauce co prawda, ale głodował nigdy nie będziesz.
Stypendium?! Rozmawiał o tym z Palladiusem? Przecież on musiał się o to zatroszczyć dawno temu, nie znając mnie prawie! Zrobiło mi się ciepło na duszy. Uświadomiłem sobie niespodziewanie, że to raczej mnie pułkownik traktował jak syna.
– Ja… nie wiem jak dziękować – odpowiedziałem szczerze wzruszony.
– Nie musisz – odparł pryncypał dobrotliwie. – Tylko Jonatana przypilnuj. Wierzę, że będzie nie lada zuchem. Bo w naszym rodzie wybitne jednostki rodzą się w co drugim pokoleniu.
Ta przemowa musiała go wyczerpać, bo stęknął donośnie i przeciągle.
– A teraz już idź – wydusił z wysiłkiem. – Twoja luba pewnie rada by cię usłyszeć. Ostatni raz widziałem ją pod brzozowym zagajnikiem, jakieś trzysta kroków stąd na wschód.
Piliło mnie rzecz jasna, by zobaczyć kasztelankę, ale pożegnałem mojego mecenasa z ociąganiem. Choć nie mógł tego widzieć, zdjąłem czapkę i wycofałem się rakiem. Potem dopiero pobiegłem w kierunku wskazanym przez komendanta.
Odnalazłem ją szybko. Leżała na wznak, odsłaniając rozprute w poprzek gardło. Miała zakrwawione usta. W pancerzu ziały dziury tak wielkie, że pięść można by wepchnąć, a spod żeber wystawało ułamane drzewce. Zakręciłem się bezradnie wokół Heleny, nie wiedząc, jak się do niej zbliżyć. W końcu przysiadłem z wyprostowanymi nogami, układając sobie jej głowę na podołku. Nie mogłem patrzeć na okropną ranę na szyi, więc przykryłem ją kawałkiem płótna, który uprzednio oddarłem z własnego rękawa.
Hela odnalazła po omacku moją dłoń i ścisnęła ją mocno. Chciała coś powiedzieć, ale tylko kilka krwawych baniek wykwitło na jej zmiażdżonych wargach, zaś strumyk krwi wyciekł na podbródek. Jasne było, że już nie wypowie ani słowa, wobec czego mówiłem ja. Nieskładnie mi to szło. Łamał mi się często głos, traciłem wątek w tym kulawym monologu bez ładu i puenty. Od czasu do czasu podzwaniałem z zimna zębami, kołysząc się w tył i przód jak osierocony. Po prawdzie to poniekąd tak się czułem.
– A pamiętasz, słonko, jaki ci komplement sprawiłem po łacinie tamtego zadusznego wieczoru? – Pokręciła głową i zamrugała, ale nie odgadłem, co ten gest miał oznaczać. – Powiedziałem, że gdy wschodzi słońce, gwiazdy gasną. Teraz jest na odwrót, niestety. Gaśniesz, moje słoneczko, a ja właśnie zobaczyłem pierwszą iskierkę na nieboskłonie.
Obiecałem jej na pożegnanie nagrobek z karraryjskiego marmuru oraz zamaszysty poemat, co uwieczni alabastrową urodę i szlachetne wyczyny.
Zapadły ciemności i wkrótce Helena przestała oddychać. Zamknąłem jej powieki, wstałem z trudem. Przemarznięty do szpiku kości, starałem się rozruszać zgrabiałe dłonie i zdrętwiałe członki. Co za szczęście, że zima była wyjątkowo łagodna, inaczej odmroziłbym sobie stopy.
Jeszcze tego wieczora przyjechał wóz drabiniasty z pobliskiej wioski. Załadowaliśmy z woźnicami tuzin zwłok co najmniej. Byli wśród nich komendant i kasztelanka. Pojechaliśmy w kierunku Bruchacza, gdzie benedyktyni mieli swój cmentarz.
Pamiętam, że cały czas trzymałem Helenę za rękę, a pod kołami chrzęściły grudki błota, świeżo utwardzone przymrozkiem.
• • •
Pochowaliśmy walecznych na cmentarzu w Bruchaczu. W czasie pogrzebu Andronik wygłosił kilka dobrych słów o pułkowniku. Trochę niewyraźnie, bo pęknięta żuchwa nie do końca się zagoiła. Na szczęście mnich całkiem dał się udobruchać. Może uwierzył, że tamtego pamiętnego, deszczowego dnia Bóg wybrał go na swe narzędzie.
Nie zabawiłem już długo w tamtych okolicach. Tuż po świętach Bożego Narodzenia wyruszyłem do Tybingi. Chciałem wcześniej, ale ciężko by mi było przeżywać ten czas wśród protestantów. Choć i tak byli dla mnie łaskawi. Przymykali oko na moje katolickie wyznanie, które innemu zamknęłoby bramę do uczelni.
Epilog
Zachęceni Polikarpowym porywem, rodacy ocknęli się wreszcie. W miesiąc czy dwa przegnali wraże zastępy. Judaszowe srebrniki zaciążyły sprzedawczykom, nadszedł czas pokuty i rozliczeń. Z gorzką satysfakcją przyjąłem wieść, że bliźniacy, młodsi synowie chana Muktara, skoczyli sobie do oczu. Przez ich waśnie chanat pogrążył się w bratobójczych walkach.
Tych tematów nie będę jednak drążył, bo nie pobudzają mojego natchnienia. Nie czuję się nawet na siłach. Znajdzie się zapewne masa służalców, którzy opiszą te zdarzenia wedle życzeń promotorów i gustów publiki.
I to już z grubsza wszystko, drogi Jonatanie. Dzięki talarom Twojego dziadka dalej studiuję w Tybindze. Przytyłem wyraźnie. Sypiam w ciepłej izbie i po raz pierwszy w życiu dopieszcza mnie poducha nie z sianem, a z pierzem w środku. Poza tym dzielę sypialnię z trzema zaledwie żakami z Czech. Marudzą już i każą gasić świecę, bo jakoby zakłóca im sen.
Mam przeczucie, że nastanie pokój. A nawet coś silniejszego niż przeczucie, miły Jonatanie. Jestem przeświadczony, że tych kilka miesięcy w Grohomlu było najburzliwszym okresem w moim życiu i że już nic tak wstrząsającego więcej mną nie targnie.
Kreśląc te słowa, spłacam zatem dług zaciągnięty u Twego dziadka. Spodziewam się, że je przeczytasz.
W sumie nie będziesz miał wyboru.
Spędzimy razem dużo czasu.
powrót; do indeksunastwpna strona

28
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.