powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CVIII)
sierpień 2011

Zapiski o klątwie mniemanej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Oznaczało to, że udawali martwych od wczorajszego szturmu i niechybnie spędzili tu całą noc! Józefie święty, cała noc na mrozie! Aż się wzdrygnąłem na tę myśl.
– Przyczajkaaa! – ryknął nagle komendant. – Dawaj swoich dragonów na mur i niech wezmą kartacze!
Zaroiło się wokół od żołnierzy. Przemykali szybko i sprawnie. Niektórzy przynosili broń, inni asystowali przy obsłudze dział.
To, co komendant nazywał kartaczem, było w istocie zwiniętym w kłębek kawałkiem łańcucha. Po oddaniu strzału ponacinane ogniwa rozrywały się na wszystkie strony, tnąc ludzką tkankę jak masło. Jęki trafionych Kaszgarczyków regularnie wtórowały odgłosom wystrzałów. Zatem sieczkarka działała sprawnie.
Pułkownik wraz z tuzinem innych snajperów osłaniał puszkarzy. Ja osobiście tylko ładowałem amunicję i podawałem pułkownikowi broń gotową do strzału.
Godzinę później było po wszystkim. A może nawet wcześniej, tylko że nauczeni doświadczeniem dragoni zostali jeszcze na stanowiskach, grzejąc do wszystkiego, co się ruszało.
Moglibyśmy nawet radować się tym sukcesem, gdyby nie kosztował nas on dziesięciu zabitych i rannych.
2.
Oj, bladziutkie były widoki, że Kaszgarczycy odstąpią. Wręcz przeciwnie. Mieliśmy coraz więcej poszlak, że w obozie ma miejsce wizytacja na wysokim szczeblu. W związku z tym spodziewaliśmy się kolejnej ofensywy. Hurdybej, najambitniejsze syniątko chana, z pewnością będzie chciał udowodnić, że wyrasta na wielkiego wodza i następcę tronu.
Szacowałem, że Azjaci stracili dotychczas ze trzystu ludzi. Naszych poległo ledwie trzydziestu. Tak oto, dziesiątkując ich srodze, ostudziliśmy brutalnie ten pierwszy zapał. Cóż jednak z tego, skoro intensywnie ściągali posiłki, a naszych ubywało. Na razie młody emir przeniósł tutaj cały garnizon z Druskawca, co by oznaczało, że Kaszgarczycy mają coraz więcej swobodnych szabel. Niewesoło, mociumpanie, działo się w ojczyźnie.
Na szczęście zamek był naszym wiernym sprzymierzeńcem. Mury ułożono z ciosanego granitu, skały twardej i wytrzymałej, choć opornej w obróbce. Nawet laik by dostrzegł, że konstrukcja twierdzy była cudem sztuki budowlanej. U podstawy leżały wielkie bloki zręcznie wkomponowane w przestrzeń między bulami litej skały. Miały kształt prostopadłościanów, ale nieregularnych – z występami i karbami, które doskonale na siebie zachodziły. Co więcej, przylegały do siebie bez zaprawy i to tak ciasno, że nawet noża wścibić się nie dało. Dopiero wyższe partie fortyfikacji zbudowano z mniej foremnych brył.
Materiał budowlany pochodził z rumowiska głazów rozsianych u podnóża zamku. To rozległe gołoborze służyło teraz za pierwszą linię obrony. Ale na napastników czekały również inne niespodzianki. Na ten przykład szaniec z kozłów zwanych z francuska chevaux-de-frise. Montuje się je z trzech zaostrzonych belek, splecionych ze sobą pod kątem prostym każda względem dwóch pozostałych. Poprzedni gospodarze zamku rozwiesili między kozłami całą sieć sznurków z dzwoneczkami, mającymi hałasem ostrzegać o intruzach. Pomysł sprawdzał się średnio – wiatrowi i dzikim zwierzętom zdarzało się wszczynać fałszywy alarm.
Tak czy siak, dzięki tym przemyślnym wynalazkom czuliśmy się całkiem bezpiecznie. I jeszcze pełne bandziochy nastrój nam poprawiały. Regularnie bowiem nawiedzaliśmy spichrze i piwnice. Co dzień prawie piliśmy wino, przegryzając suszonym owocem, wędzoną rybą czy nawet szynką.
• • •
Był wieczór, pierwszy listopada, Dzień Zaduszny. Pułkownik Polikarp de Morvin siedział przy kominku i naprawiał swój szyszak. Obok, na długiej ławie przycupnęła grupka zakonników. Braciszkowie benedyktyni, najstarsi w gronie, wystawili sękate dłonie w kierunku ognia, napawając się promieniującym odeń ciepłem. Przewodził im brat Andronik, sprawujący funkcję wędrownego jałmużnika w tej zacnej wspólnocie. Dziadunio ów, choć wiekowy i zasuszony, cieszył się wciąż doskonałą pamięcią. Miał jednak tę przywarę, że tropił wszędzie herezję i nawet stawał się dokuczliwy w tym zacietrzewieniu.
Przy stole siedziało trzech miejscowych, których zastaliśmy na zamku już na początku naszej jesiennej kampanii. A byli to klucznik Mychajło Udałow, irlandzki astrolog Conor MacMannaman i jedyny w swoim rodzaju Beatus.
No właśnie, Beatus. Ten niewydarzony bawidamek notorycznie działał mi na nerwy. Zwykle całe dnie spędzał na flirtach i zabawianiu Włoszek. Wieczorami z kolei przesiadywał z nami. Wówczas na zmianę pobrzękiwał na bandurze, wymyślał głupawe rymy i zadręczał Conora prośbami o wróżbę. Co do tego ostatniego – bawidamek w końcu postawił na swoim i teraz wedle instrukcji Irlandczyka gapił się w jakąś cynową tacę, szukając na niej tajemnych znaków. Dzięki Bogu nie skrobał przynajmniej swoich wierszydeł.
– Starczy na dzisiaj tego makijażu – sapnął przeciągle pułkownik. Odłożył do skrzynki młotek i małe kowadło, dostarczone z kuźni wraz z innymi narzędziami.
Kula rozpruła metal na wysokości ucha i komendant przynitował łatkę, by naprawić uszkodzenie.
– Widzisz, drogi Mateuszu, ten szyszak dostałem od świętej pamięci kasztelana Sergiusza, ojca naszej pięknej Heleny. Dlatego między innymi go dopieszczam. Muszę ci powiedzieć w konfidencji, że nie jest przesadnie solidny. Ale jak mawiają, darowanemu koniowi zęby trzeba wyleczyć.
Mój protektor położył hełm w kąciku przy kominku i rozejrzał się po izbie. Przez chwilę wpatrywał się w postacie zasiadające przy stole. Dzięki kilku dającym silny płomień gromnicom, było tam najjaśniej. Twarze siedzących były oświetlone, za to na ścianie podrygiwały ich wielgachne cienie.
– A nad czym tam ślęczysz, drogi Beatusie? – zagadnął pułkownik, mrużąc szelmowsko oko.
Jak na poetę Beatus rzadko chwytał ironię i teraz też wykazał się prostoduszną szczerością.
– Czcigodny mistrz Conor podpowiedział mi, jak odgadnąć imię miłości mojego życia. To jest, chciałem się upewnić, że na pewno jest nią hrabina Stella. I właśnie próbuję to robić, bo dziś jest najlepszy czas po temu.
– Dziś jest Hallowe’en – wyjaśnił Conor. – Pierwszy dzień celtyckiej zimy. Wrota między światami wróżek, żywych i umarłych są otwarte na oścież. Dzięki temu ludzie doświadczają proroczych wizji i inspiracji.
– A na czym polega dokładnie, nasz młody bardzie, odgadywanie imienia ukochanej?
Beatus była tak zaaferowany, że nawet na chwilę nie oderwał oczu od swojej zabawki.
– Rozsypałem mąkę na tacy i położyłem na niej ślimaka. I on to, pełzając w różne strony, mokrym śladem wypisuje mi imię tej jednej jedynej.
Jak nie urok to sraczka, pomyślałem. Jak nie wierszokleta wypisuje bzdury, to jego ślimak. A propos, skąd on wziął tak żwawego mięczaka w listopadzie?
Pułkownikowi zaś szykowała się niezgorsza dystrakcja i drążył temat uporczywie.
– I co ci tam wyszło do tej pory?
– Mam cztery litery: m, o, r i jakby t – obwieścił Beatus.
– Mort? – zaśmiał się pułkownik. – To śmierć po francusku. Wiesz co, jeśli Kostuchę chcesz chędożyć, twoja wola. Ale z hrabiny większy będzie pożytek, bo szczelinę ma ciaśniejszą.
Wszyscy obecni ryknęli śmiechem. A ten mydłek zamiast odciąć się szybko a efektownie, zerwał się na równe nogi, zmarszczył groźnie brew i począł układać buńczuczną tyradę. Której nie zdążył wygłosić, bo tym razem to ja zainterweniowałem.
– A właśnie. Doszły mnie słuchy, a nawet zwidy, że często się spotykacie. Czemuż to porywy serca dziś wieczorem nie unoszą cię do Stelli przecudnej? – dociekałem przedrzeźniając patetyczny styl Beatusa.
– Mateuszu drogi, jakie tam serce! – roześmiał się pułkownik, fiksując wzrok na kroczu kochasia. – To oczywiste, że Beatus z niższych pobudek ją odwiedza.
I znów śmiech powszechny wybuchł, szczery a donośny. Zagłuszył nie tylko pośpieszną replikę bawidamka, ale i dudnienie na schodach, które zwykle zapowiadało nadejście gości.
Dlatego zaniemówiliśmy formalnie, gdy drzwi rozwarły się, skrzypiąc przeraźliwie. Po chwili ujrzeliśmy szczupłą sylwetkę hrabiny Stelli d’Astaforto, symetrycznie wpasowaną w ramy futryny. Nie miała baba daleko, jako że kwaterowała w izbie dokładnie ponad nami.
Stella zrobiła kilka kroków i omiotła izbę surowym wzrokiem. Ogólnie ładna była to niewiasta, że się nie uskarżę. Również teraz korzystnie się prezentowała. Jej czarne, fantazyjnie spięte włosy odcinały się malowniczo od jasnej kryzy, upstrzonej subtelnymi koronkami. Tylko pionowe zmarszczki nad nosem zdradzały, jak uciążliwą Stella jest sekutnicą.
Włoszka na moment jedynie zatrzymała wzrok na twarzy Beatusa i jeśli dała mu jakiś tajemny znak, to ja niczego nie zauważyłem. Pokręciła głową naokoło, aż jej oko dosięgło okrągłej twarzy pułkownika.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.