Pewne wyobrażenie o ich nowej taktyce zyskaliśmy następnego dnia rano. Agresorzy zgromadzili całą kolekcję miotaczy: balisty, mangonele, onagry, katapulty i inne dziwadła, których nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Naliczyłem ich w sumie dwadzieścia. Póki co nie zasypywali nas bynajmniej ciężkimi głazami. Jako pociski służyły im beczułki z białym płynem w środku. Jonatanie Drogi. Jeśli czytasz te zapiski za moim przyzwoleniem, oznacza to, że uznałem Cię za człowieka dojrzałego. Spisałem te słowa na gorąco zaraz po pamiętnym grohomelskim epizodzie, w którym dane mi było brać udział. Być może posłałem je jeszcze komuś, przyjaciołom, kronikarzom czy wydawcom, ale tylko Ty znać będziesz pierwotną wersję, bez korekt i cenzury. Dziadek Twój, pułkownik Polikarp de Morvin herbu Smuga, znalazł mnie na uniwersytecie w Tybindze. Studiowałem tam i pracowałem jako asystent dwóch wykładowców. Jednym z nich był profesor Archibald Fuchs, botanik, prawnuk słynnego Leonarda. Jako że znałem łacinę, pomagałem mu rozbudować nowy system klasyfikacji roślin. Z kolei pracując z retorem Palladiusem, poduczyłem się włoskiego. Los zetknął mnie z Twoim dziadkiem, gdy ten wracał z Francji. Jak wiesz, stamtąd pochodzą Wasi przodkowie, ród de Morvin. W tymże czasie pułkownik pilnie potrzebował sekretarza do prowadzenia korespondencji. Jego własny asystent zaniemógł był ciężko i musiał pozostać w jakimś badeńskim hospicjum. Miało być mojej służby pięć miesięcy najwyżej, niewiele ponad czas powrotu do kraju. Nowy chlebodawca miał dobrze płacić, więc zgodziłem się natychmiast. Pomyślałem też, że przydadzą mi się wakacje i że wrócę z pełną kiesą oraz nowym zapałem. Wypadki potoczyły się inaczej, niż sobie wykalkulowałem. Wybuchła wojna. Turecka inwazja szeroką falą zalała kochaną ojczyznę. Ale wygrać wojnę często jest łatwiej niż utrzymać zdobyczne tereny. Turcy postąpili więc wedle swych zasobów i możliwości. Zgarnęli łupy i kontrybucje, wywyższyli zdrajców i swych popleczników, pognębili nieprzekupnych. Czasem zadowalali się hołdem. W takim wypadku podbite ziemie oddawali w zarząd zaprzyjaźnionym armiom. Potem się wycofali. Południowe dzielnice (czyli swoje północne) Turcy oddali niewyżytemu i wyrodnemu plemieniu Kaszgarczyków, z którym było tak. Wylęgli się ci koczownicy w centralnej Azji, pomiędzy Mongolią, Kitajem i Rusią, tam, gdzie zimy srogie, a ziemia jałowa. Władca ich krainy, chan Muktar, spłodził co najmniej dziesięciu kłótliwych i pazernych synów, których musiał porozmieszczać z dala od siebie dla dobra chanatu i ich samych zresztą też. Uskrzydlone legendą Czyngis-Chana i Tamerlana, parły kaszgarskie watahy na zachód. Po drodze skumali się nomadowie z Turkami. Planowali osiąść na dobre, wykroiwszy uprzednio rozległe lenno z sojuszniczej otomańskiej imperii. Wyglądało na to, że Kaszgarczycy wybrali właśnie naszą sielskosłowiańską krainę na ostateczne siedlisko. Chyba nie mogli lepiej trafić. Bezbłędnie wykorzystali pieniactwo szlachetków, pazerność magnatów i obojętność ludu. Wspierając Turków i przez nich wspierani, obsadzili własnymi namiestnikami wszystkie większe grody. Rozmieścili też gęsto silne garnizony. Przyznać trzeba, że na polu walki również szło im jak z płatka. Na rozgrzewkę wyrżnęli piechotę wybraniecką, a potem roznieśli w pył pospolite ruszenie. Nie minął tydzień i podobny los spotkał dwa szkockie regimenty. Z pewnością pokonaliby też regularne wojska, gdyby te się w porę nie wycofały. Król nasz, Kaźmirz dobrotliwy, zaszył się z wojakami gdzieś na Morawach. Lizał tam rany, zbierał niedobitków i czekał na posiłki. Chodziły słuchy, że miał już dziesięć tysięcy jazdy na podorędziu. Miał czy nie miał, w każdym razie pułkownik de Morvin postanowił monarchę wesprzeć orężnym ramieniem. Zebrał setkę kirasjerów, husarzy i dragonów. Co parę dni pchał też gońców do władcy. Nikt do niego nie dotarł, a wracający przynosili sprzeczne informacje. A to że król na Węgrzech, a to że w Brunszwiku, a to że już dawno ukatrupion na skutek zasadzki. Pewne zatem było tylko jedno: Kaszgarczycy uruchomili kontrwywiad i skutecznie siali dezinformację. Wobec tych niejasności ruszyliśmy na wschód, by zaszyć się w jakiejś kresowej stanicy. Stamtąd wedle potrzeb i możliwości nękalibyśmy najeźdźców partyzanckimi wypadami. Po drodze i poniekąd przypadkiem nasz oddział odbił pałac Starybrus, siedzibę książęcego rodu Paliwodów. Przepędziliśmy azjatycką swołocz raz-dwa, ale tylko pół sotni ich tam stacjonowało, więc nie był to wyczyn godzien annałów. W czasie najazdu Kaszgarczyków w pałacu akurat rozkręcało się weselisko. To księżniczka Tereska za mąż wychodziła. Te okoliczności wyjaśniają, dlaczego pojawiwszy się na miejscu, znaleźliśmy zwłoki biesiadników zwalone na kupę. Pan młody i jego teść – książę Jan Paliwoda – leżeli na wierzchu. Choć o zmarłych wypada tylko dobrze mówić, stwierdzam z zażenowaniem, że wszędzie wódką śmierdziało, a polegli więcej wymiocin niż krwi mieli na kontuszach. W największej sypialni spustoszonego pałacu powitała nas schorowana księżna Anna z Lejżarów Paliwoda, matka Tereski. Pomachała nam ręką z pozdrowieniem, ale twarz jej zionęła kostycznym chłodem. Dokuczliwy artretyzm do spółki z reumatyzmem przybiły ją do łoża i szpetnie wykrzywiły oblicze. Na wstępie staruszka gęsto się tłumaczyła, czemu urządziła zamążpójście córki w tak burzliwych czasach. Otóż będąc obłożnie chorą, chciała ślub zobaczyć, zanim śmierć nie weźmie ją w zaświaty. Przewidując rychły koniec, naznaczyła pułkownika Polikarpa na depozytariusza książęcych klejnotów, pieczęci i proporca. Na koniec stanowczo zaleciła, by zatroszczyć się o jej ukochaną córkę Teresę i podążać w kierunku Grohomla. Pułkownik bez wahania przyznał, że to najlepszy pomysł, zważywszy nasze nieciekawe położenie. Grohomlem, jak zapewniała Anna, miał dowodzić podówczas jej szwagier, kasztelan Sergiusz Paliwoda. Nie wiedziała, nieszczęsna, że od dawna nie ma go wśród żywych. Aby zatem wątek ten uciąć, wspomnę, że biedaczka zmarła tydzień później. Najpewniej śmierć męża i zięcia ostatecznie ją załamała. Nie tylko Jan, ale jego dwaj bracia, Sergiusz i Siemirad, ducha wyzionęli. Ten ostatni znacznie już wcześniej i w mało chwalebnych okolicznościach. Tak oto wszechmocna familia Paliwodów dramatycznie została zdziesiątkowana. W czasie, gdy rozmawialiśmy z jaśnie panią, dragoni zeszli do dojrzewalni serów. Wyciągnęli stamtąd służbę, dwórki, a także italskie powinowate rodziny Paliwodów. Więźniowie… hm, więźniarki raczej, bo płci pięknej bez wyjątku, wyściskały wiarusów soczyście. Ale była to czułość umiarkowanie tylko odwzajemniona, bo wszystkie capiły pleśniowym serem i piwniczną wilgocią. Odnalazła się w tej gromadzie także dziedziczka Teresa, cokolwiek blada i mocno osłabiona. Najkorzystniej zaś prezentowała się cudzoziemka, Stella Paliwoda d’Astaforto, szwagierka Anny, wdowa po Siemiradzie. Wybijała się niewątpliwą urodą, natomiast o jej kąśliwości przekonywać się miałem stopniowo i pomaleńku. Po krótkiej naradzie panie zdecydowały się ruszyć z nami. Zabraliśmy je wszystkie, ze cztery tuziny przynajmniej. Zostało nam tylko zawezwać okolicznych wieśniaków i księdza do pochowania nieboszczyków, po czym ruszyliśmy na wschód. Jeden z postojów przypadł nam w domu zakonnym benedyktynów. Dołączyło tam do nas kilku braciszków z zadaniem ocalenia świętych relikwii. Od benedyktynów najkrótsza droga ku Grohomlowi wiodła przez Żaholeckie Topiele. Na skraju bagien pułkownik przystanął i wahał się przez dobrą godzinę. A może tylko czekał, bo wkrótce szpiedzy wrócili z wieściami. Otóż kaszgarskie hordy, które dostały były łupnia pod Starybrusem, zebrały się szybko do kupy i ruszyły za nami w pościg. Miały mieć nawet lekką artylerię. Zapoznawszy się z meldunkami, dowódca wskazał kierunek. Moim zdaniem nie do końca był świadom, jakim wyzwaniem okaże się ta przeprawa. Trzewia mokradeł powitały nas serią mlaszczących pierdnięć. Gdy niezrażeni wdzieraliśmy się w podmokłe połacie, miazmaty okadzały nas zewsząd, uwalniając się z pękających bąbli. Miejscowi objaśnili nas, że są to bździny wodnika Żaholca, który podjadł solidnie i trawi teraz, drzemiąc na dnie bajora. Co słabsi mdleli od tych wyziewów, a konie doznawały pomieszania zmysłów i narowiły się jeden po drugim, porzucając nas w potrzebie. Złorzeczyliśmy srodze. Zwłaszcza niewiasty narzekały długo i namiętnie. Kilka staruszek i tęgich matron utonęło w błocku z braku szybkiej asystencji. Inne zmuszone były porzucić swe pakunki, kufry i tobołki. Podobnie zresztą jak ciężkozbrojni. Wprawdzie żaden w bagnie nie zginął, ale wielu musiało mu oddać swój pancerz, miecz lub amunicję w wymuszonej ofierze. Tak to grzęznąc po uda przez dwie doby, brnęliśmy na wschód. Bardziej zapalczywi junacy wyzywali lokalnych przewodników od zdrajców i sprzedawczyków. Cudem tylko uniknęliśmy samosądów. Ledwo pożegnaliśmy ohydne bagniska, gdy osaczyły nas zasieki kolcolistu. Złośliwy ten krzew podrapał nas niemiłosiernie i do reszty zrujnował toalety dostojnych dam. |