powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CVIII)
sierpień 2011

Zapiski o klątwie mniemanej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Potrzebuję szpady i kawałka liny – obwieścił poeta prawie władczym tonem. Nie odważyłem się więcej nazywać go wierszokletą, nawet w myślach.
Na lekkie skinięcie pułkownika koniuszy pognał co tchu do zbrojowni. Po chwili przyniósł nie tylko szpadę z pochwą, ale jeszcze hełm i solidny lamelkowy pancerz. Pomogliśmy Beatusowi przywdziać to wszystko. Wtedy młodzian ruszył w kierunku murów. Wszedł po schodach, owinął linę wokół podstawy jednego z falkonetów i spuścił się na dół.
Pobiegłem za nim, by obejrzeć z bliska tę eskapadę, ale ulewny deszcz zasnuł horyzont szarością i natchniony mściciel szybko zniknął mi z oczu.
Tu będę antycypował, wyjawiając, że dziesięć dni później odnalazłem jego zmasakrowane ciało. Rękojeść kindżału wystawała mu z krtani. Leżał w zarośniętym krzakami jarze, obok bezgłowego trupa kobiety w brokatowej sukni. Odgadłem, że odnalazł był korpus swojej italskiej kochanki. Zadbałem o pochówek obojga, ale gdzie i kiedy miał on miejsce – nie zdradzę, bo na to za wcześnie.
Zszedłem ponownie na dziedziniec. Większość załogi już dawno skryła się przed ulewą. Tylko Andronik, Conor i pułkownik sterczeli bezsensownie na deszczu. Ten ostatni jak zaczarowany wpatrywał się w palce prawej dłoni.
– Może byśmy się ogrzali – zaproponowałem, ale pułkownik znów mnie nie słuchał.
– Widzisz Mateuszu, przed wrzuceniem do celi straceńców zadałem Beatusowi trucizny.
Teraz dopiero rzuciłem okiem na pierścień, który komendant nosił na serdecznym palcu prawej dłoni. Dotarło do mnie, że zniknął gdzieś płaski kamień, malachitowy kaboszon z wypukłym herbem rodu de Morvin. Komendant używał go często do odciskania pieczęci w laku lub wosku. Teraz w miejscu po szlachetnym kamieniu pierścień świecił srebrnym denkiem.
– Miałem arszenik w tym sygnecie – wyjaśniał dalej pryncypał. – Na wypadek, gdybym musiał sobie życie odebrać. Miałem tu dozę, która powaliłaby wołu. Ba! Dwa woły albo i więcej. Rozpuściłem go w wodzie, a Beatus wypił wszystko. I przeżył. Mało tego, nie wściekał się, nie wariował, nie szalał jak jego prekursorzy. Przeciwnie – zachował równowagę ducha.
Jałmużnik Andronik też zadumał się nad nietypowym przypadkiem Beatusa. Chrząknął kilka razy, jakby przygotowywał się do ważnego oświadczenia.
– Myślę, że każdy, kto wejdzie do tej celi, dostaje w prezencie wielki przypływ mocy – powiedział powoli, ważąc słowa. – Większość sobie z nią nie radzi, ale kto ma w sercu Boga, zachowuje się godnie i potrafi tę potęgę wykorzystać.
Astrologowi nie spodobała się ta interpretacja. Zwłaszcza na wzmiankę o Bogu zareagował nerwowym tikiem.
– No tak, samych bezbożników do tej pory wrzucali do celi – skomentował Conor sarkastycznie. – I dlatego cierpieli katusze.
– Tak właśnie mi się zdaje – potwierdził mnich.
– Chyba nie chwyciłeś ironii w moim głosie – odparł astrolog. – Dziwne, że mówisz o bezbożności, skoro i osoby duchowne do celi trafiały, a potem zachowywały się jak cała reszta. Podwójnie dziwne, bo akurat Beatus głębokiej wiary nie wykazywał.
Niepotrzebnie Conor wdawał się w takie spory. Tego typu dywagacje budziły w Androniku uśpionego inkwizytora.
– Nie wznośmy się niepotrzebnie na wyżyny teologii – ciągnął astrolog. – Jeśli coś trzymało go w kupie, to może miłość ziemska, a nawet zupełnie przyziemna.
– To nie tak, waszmościowie – przerwał pułkownik. – Myślę, że wyjątkowość Beatusa polegała na czymś innym. On miał cel, a potrzebował jedynie środka. Musimy z tego wyciągnąć wnioski. Już wiem, co z tym zrobimy.
Spojrzał na niebo, jakby szukał potwierdzenia.
– Mateuszu! – zawołał głośno, choć stałem przecież blisko. – I wy dwaj też, przyjaciele. Wezwijcie tu wszystkich, którzy są w stanie chodzić. A ci, co nie mogą chodzić, niech poproszą towarzyszy o wsparcie. Zresztą niech zjawią się tu wszyscy, którzy słyszą i mogą wyrazić swoją wolę. Mam coś ważnego do powiedzenia.
Rozeszliśmy się każdy w inną stronę i niczym heroldowie poczęliśmy nawoływać i obwieszczać wolę wodza.
Ludzie niechętnie opuszczali swoje wygrzane siedziska. Jedynie wartownicy na murach się ucieszyli, bo choć deszcz zelżał, wiatr przewiewał ich niemiłosiernie. Na dole zdecydowanie mniej byli narażeni na jego podmuchy.
Na dziedzińcu zgromadził się spory tłumek. Niektórzy siedzieli, inni leżeli na noszach, majacząc w malignie. Obok zbrojnych, których było nie więcej niż trzydziestu, ustawiły się damy. Każda otulona szalem, skryta pod peleryną bądź płaszczem. W tym towarzystwie wyróżniała się moja Helena. Choć przywdziała jedynie prostą, białą suknię, jaśniała niepospolitą krasą.
Pułkownik stanął na solidnym krześle, chrząknął znacząco i przemówił.
– Drodzy moi. Zanim utknąłem w Grohomlu, byłem człowiekiem racjonalnym. Ufałem szkiełku i oku. Gardziłem przesądami i zabobonem. Często dawałem schronienie zielarkom zwanym czarownicami. Wspierałem odstępców, grałem na nosie inkwizycji. Gościłem filozofów, którzy wyobrażali sobie wszechświat bez Boga i sił nadprzyrodzonych.
Szmer przeszedł przez podwórzec, ale nie wyczułem w nim dezaprobaty, a jedynie zdumienie. Tylko Andronik wydał groźny pomruk.
– To mocno osobiste zwierzenia, ale chcę, byście zrozumieli moje intencje – kontynuował pułkownik. – Jak wam świetnie wiadomo, jest w obrębie tych murów miejsce zakazane. Cela straceńców. Od paru miesięcy dowiaduję się o niej rzeczy niezwykłych. Mało tego: dzisiaj zdarzyło się tam coś, co trudno mi objaśnić za pomocą zdrowego rozsądku.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nie dalej niż pół godziny temu na własne oczy widzieliście Beatusa. Zadziwiająco dziarskiego i rześkiego, zważywszy, że raptem wczoraj osobiście napoiłem go roztworem arszeniku. – Cichy szmer przetoczył się falą przez zgromadzony tłumek. – Dawką, od której każdy śmiertelnik sczezłby niechybnie. Jeśli Beatus też skonał, tajemnicza moc przywróciła go do świata żywych. Może z Bożym udziałem, jak to się stało w przypadku biblijnego Łazarza.
Przez to wszystko mój racjonalizm przechodzi ciężką próbę, ale na zawsze pozostanę człowiekiem praktycznym. I jako pragmatyk wyciągnąłem logiczne wnioski z tego zdarzenia. Posłuchajcie mnie uważnie! To, co bierzemy za klątwę, może okazać się naszym błogosławieństwem.
– No, a jakże to? – odezwał się z tłumu jakiś niecierpliwy damski głosik.
– Widzicie te drzwi tam? – Komendant wskazał wejście do izby straceńców. – Wiecie, co was czeka, gdy przekroczycie ten próg?
Śmierć piątego dnia – odpowiedziałem w duchu. I chyba każdy ze zgromadzonych pomyślał to samo.
– Otóż czeka was pięć dni nieśmiertelności.
Zamurowało mnie i olśniło jednocześnie. To przecież oczywiste! Wszystkie fakty, dane, notatki, jakie zebrałem o tym tajemniczym miejscu, przewinęły mi się przed oczami. Dlaczego nigdy nie spojrzałem na to z tej strony?! Co ze mnie za gamoń!
Cisza na placu zaległa tak wielka, że słyszałem łomotanie swojego serca. Przerwał ją Andronik, parskając gniewnie. Zaszurał kamaszami i zniknął mi z oczu.
– Sprawdziłem wszystko dokładnie – ciągnął komendant. – Nikt, kto tam wszedł, nie umarł wcześniej niż piątego dnia. Absolutnie nikt. Jak gdyby każdy skazaniec dostał pięciodniowy list żelazny z boską pieczęcią. My też możemy z niego skorzystać. Musimy nawet. To jest dar, którego nie wolno nam odrzucić.
Towarzystwo dalej milczało jak zaklęte i jedynie wiatr poświstywał głucho w odległych zakątkach zamczyska.
– Posłuchajcie mnie, towarzysze! Przeżywamy razem chwile zgrozy, upokorzeń i bezsilnej złości. Kaszgarczycy nie ustępują. Zawzięli się, by nas wybić. Regularnie dziesiątkują nasze szeregi. Mamy coraz większe straty i nie wytrzymamy ich naporu dłużej niż tydzień. Może tak nam pisane, ale nie gińmy przynajmniej jak bezbronne owce! Drogo sprzedajmy swoją skórę!
Coś drgnęło. Narastający szum ponownie przetoczył się przez gromadę. Z nadzieją wsłuchiwałem się w te nastroje. Czy wykluje się z nich entuzjazm i żądza walki?
– Wszyscy, którzy jesteście w stanie nosić broń, zróbcie to, co ja za chwilę zrobię. A potem gwarantuję wam, że zmiażdżymy kaszgarską szarańczę! Zgnieciemy ich, wytniemy, wysieczemy! A teraz patrzcie.
Pułkownik zszedł ze stołka i poszedł dziarsko w kierunku celi straceńców. Roztworzył drzwi i wmaszerował do środka. Krótką chwilę tam zamarudził, po czym wyszedł i stanął na środku placu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.