powrót; do indeksunastwpna strona

nr 07 (CIX)
wrzesień 2011

Żywi
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Dopełniło się – oświadczyła głośno, po czym wstała i nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem więcej, ruszyła w kierunku zabudowań.
– Hej, poczekaj! – Zerwałem się i pobiegłem za nią. Jednak za chałupą, zamiast natknąć się na śliczną, jasnowłosą dziewczynę, wpadłem na starca, który rzucił się na mnie wczorajszego wieczora. Spojrzał na mnie z poziomu ziemi, podwinął nogi bardziej pod siebie. Na jego wychudzonej szyi zauważyłem metalowy wisiorek, przypominający nurka z podwójną butlą na plecach.
Spuścił wzrok, po czym wrócił do dłubania palcem w suchej glinie.
„Uciekaj” – głosił wydrapany przez niego napis.
Przełknąłem ślinę. Z jakiegoś powodu przestało mi się tu podobać. Rozejrzałem się po okolicy. Wszyscy, tak przyjaźnie wczoraj nastawieni, przestali zwracać na mnie uwagę. Życie toczyło się tutaj normalnym trybem. Odruchowo zapatrzyłem się na mężczyznę ze współczesnym, srebrnym łańcuszkiem, dłubiącego nadal w ziemi. Kiedy skończył, jestem pewien, że pobladłem.
Zerwałem się do biegu, nie żegnając się z nikim, nie zaszczycając nikogo spojrzeniem. Jeśli miałem ze sobą jakąś torbę, zupełnie o niej zapomniałem. Nikt mnie nie zatrzymywał. Nikt za mną nie zawołał.
Dopadłem do samochodu, szukając po kieszeniach kluczyków. Szarpnąłem za klamkę.
Nie, nie szarpnąłem. Moja dłoń nawet nie zahaczyła o zimny, czarny plastik. Zrobiło mi się niedobrze. Niemożliwe. Obejrzałem się za siebie, jednak nikt mnie nie gonił. Wioska Żywych nadal tkwiła na horyzoncie, otoczona przez zielono-żółte pola.
Kiedy usłyszałem nadjeżdżający samochód, nie zastanawiałem się długo. Do diabła, jeśli nie w ten, to w inny sposób wydostanę się z tej krainy szaleństwa.
Wypadłem na jezdnię i zacząłem machać w stronę nadjeżdżającego samochodu. Kierowca gadał przez telefon i najzwyczajniej w świecie mnie nie zauważył. Zacząłem wrzeszczeć, żeby się zatrzymał i zanim się zorientowałem, był już blisko, za blisko, bym zdążył uskoczyć. A może nie chciałem uskoczyć, tylko za wszelką cenę przekonać się, że jestem tak samo cholernie realny jak ten samochód. Zamarłem i zamknąłem oczy. Przynajmniej mnie znajdą, nie zniknę nagle w środku niczego, zostawiając po sobie tylko auto.
Nie poczułem bólu. Nie poczułem nic. Samochód przejechał przeze mnie, z wciąż paplającym przez telefon kierowcą.
Opadłem na asfalt i powoli, bezsilnie zwinąłem się w kłębek.
• • •
Nie wróciłem do miasta.
Nie wróciłem też do Żywych, czy też ludzi Sid, jak sami się nazywali. Ta podwójna nazwa to prawie jak z Eskimosami, taka zabawna dygresja. Nie żeby chciało mi się śmiać.
W każdym razie nie wróciłem od razu.
Przez kilka dni błąkałem się po polach, próbowałem zaczepiać wieśniaków, włazić na traktory, a potem po prostu poruszać przedmiotami. Byłem bardziej bezużyteczny niż poltergeist z kompletnym brakiem talentu. Nie potrafiłem zmusić świeczki w oknie do zgaśnięcia, żaden głupi kundel nie wyczuł mojej obecności, nawet kiedy skakałem wokół niego.
Po kilku dniach byłem prawie nieprzytomny z pragnienia i głodu. Właściwie powinienem już dawno nie żyć, ale z jakiegoś powodu po utracie ciała nadal doskwierały mi ludzkie potrzeby, jednak nie tak intensywnie, jak normalnie powinny.
W końcu poddałem się. Ruszyłem do wioski Żywych.
Czekali na mnie. Niezbyt zniecierpliwieni, ale wiedzieli, kiedy się pojawię. Pod jedną z lepianek siedział starzec, z pomarszczonymi dłońmi splecionymi na głowie i twarzą schowaną między kolanami. Co jakiś czas wstrząsały nim drgawki.
Na przedzie niewielkiej grupy ludzi stała jasnowłosa dziewczyna. Wyciągnęła przed siebie czarkę z wodą. W pierwszym odruchu chciałem ją wytrącić z jej rąk. O, teraz mogłem to zrobić, byli tak samo realni jak ja, tylko że w sumie nic, co tu było, nie istniało naprawdę.
A potem chwyciłem naczynie i chciwie wypiłem jego zawartość.
– Eckhne, tak? – wyszeptałem. – Co dokładnie oznacza to słowo, bo rozumiem, że nie przewodnika?
Uśmiechnęła się.
– Strażnika. Tego, który nie może pozwolić odejść.
Popatrzyłem na skulonego starca. Zamarłem, kiedy zrozumiałem, że prowadzili ten proceder od lat i dobrze sobie zdawali sprawę z tego, co czynią.
– D… dlaczego?
– Tacy jak wy przynoszą szczęście naszemu ludowi – powiedziała dźwięcznie eckhne, przekrzywiając głowę. – Kiedy jedno z waszego ludu tu jest, nie nawiedzają nas tragedie, plony zawsze są obfite i bogate, a lata nie płyną.
– Co? Jak to? Ściągnęliście tego starca…
– Kiedyś był młody i piękny, taki jak ty – powiedziała dziewczyna. – Całą noc śpiewał i opowiadał legendy o wielkiej słonej wodzie daleko na północy. Ale jego dni… szkoda, pamiętam go zupełnie innego.
– Pamiętasz? To znaczy…
– Lata tu nie płyną. My się nie starzejemy, kiedy któreś z was jest między nami.
– Zawsze wracają – odezwał się mężczyzna z założonymi na piersi rękoma. Miał krótkie, czarne włosy i brwi, nadające jego twarzy zawzięty wyraz. – Idą do swoich wielkich miast, po czym odkrywają, że klucz nie wchodzi w zamek, nie mogą dotknąć ukochanej osoby i wszyscy ich szukają. Czasami ich nie szukają, ale oni zawsze tu wracają, szalejący z rozpaczy, z samotności, z głodu. Nawet jeśli odejdziesz, wrócisz.
Poczułem, że zaciskam pięści. A więc takich jak ja, którzy widzą Żywych, jest więcej. Czy oni to sprawiali, czy był to nasz talent (choć przekleństwo jest chyba lepszym określeniem), stało się już nieistotne. Natomiast Żywi, a przynajmniej lud Sid, polowali na nas, zatrzymywali nas na noc i kiedy wschodziło słońce… ten mechanizm był dziwny, niezrozumiały, jednak nie bardziej, niż cała sytuacja.
– A to dziecko? – przypomniałem sobie nagle tobołek, który wisiał na ścianie, kiedy się pojawiłem.
– Jedyne dziecko tutaj, opiekujemy się nim na zmianę. Nie rośnie.
No tak, nawet jeśli teoretycznie mogli się rozmnażać, żadne z nich się nie starzało. Nigdy. Nawet nienarodzone dzieci.
Odetchnąłem głęboko kilka razy. Musi istnieć jakiś sposób, żeby to odwrócić, a dowiem się jaki, tylko zostając na miejscu.
Jeszcze przez chwilę stałem w milczeniu.
– Jak szybko będę się starzeć? – postanowiłem się jeszcze dowiedzieć.
– Tak jak działoby się to normalnie.
To dosyć czasu – pomyślałem, jednocześnie kiwając głową i siadając. Całe życie, by powrócić do życia. Musi istnieć jakiś sposób. A jeśli go nie ma, to go stworzę.
– Dobrze – odezwałem się głucho. Starzec pod chatą powoli podniósł głowę i spojrzał na mnie wzrokiem pełnym bólu. – Niech będzie, ludu Sid.
powrót; do indeksunastwpna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.