Chciałbym powiedzieć, że to nie była moja wina. Że wyciągnąłem wnioski z danej mi lekcji i postarałem się więcej nie dopuścić do takiej sytuacji i podobnego spotkania. Chciałbym, ale wytrzymałem niecały tydzień i już pojechałem, by znaleźć jakichś Żywych. Tym razem z premedytacją i tylko po to, by potwierdzić moje najnowsze przypuszczenia i nawiązać z nimi kontakt. Czy będę mógł tylko ich zobaczyć, czy może uda mi się ich dotknąć? Czy uda nam się porozumieć? A jeśli tak, jako kogo mnie potraktują? Wroga? Przyjaciela? Boga? Wśród rozległych, zielonych pól, nie tak daleko od asfaltowej drogi, znalazłem całą ich wioskę. Zauważyli mnie później niż ja ich, prawdopodobnie dlatego, że mnie nie szukali. Zresztą nie miałem pewności, że mnie zobaczą, nie mogłem stawiać tak szalonej hipotezy na podstawie jednego niefortunnego spotkania z dzikimi chłopcami z lasu. Lecz kiedy mnie zobaczyli i stwierdzili, że ja także ich widzę, na ich twarzach wcale nie odmalowało się zdziwienie. Może i mnie nie szukali, ale najwyraźniej czekali na mnie, lub kogoś takiego jak ja. Postanowiłem zostać w miejscu i zobaczyć, co będzie się działo. Zawsze mogę salwować się ucieczką, podpowiadał mi instynkt, bo w tej sytuacji zdrowy rozsądek i tak niewiele miał już do powiedzenia. Przez pewien czas stali i patrzyli na mnie, niektórzy nie wypuszczając dzbanów i narzędzi z rąk. W końcu w tylnych szeregach podjęli jakąś decyzję, bo w moją stronę została wypchnięta opalona na brąz, niewysoka, ale ładna dziewczyna. Przyłożyła dłoń do ust, popatrzyła na mnie, po czym odwróciła głowę. Ktoś z tyłu pogonił ją, więc w końcu pełna wahania ruszyła w moim kierunku. Stanęła kilka kroków przede mną, opuściła dłoń, którą cały czas trzymała przy ustach, i zagryzła wargę. Niespodzianie opadła na jedno kolano i opuściła głowę. – Jesteśmy Ludem Sid, niech bogowie nad tobą czuwają – powiedziała z wyraźnym akcentem, jednak językiem, który bez problemu zrozumiałem. Oszołomiony, stałem i gapiłem się na nią. Spodziewałem się różnych rzeczy, ale na pewno nie tego. Podniosła głowę i najwidoczniej odczytała na mojej twarzy wyraźną rozterkę oraz zdumienie. – Osłuchaliśmy się waszego języka, mieszkamy tu od pokoleń – dodała. – W… wstań, proszę – to jedyne, co byłem w stanie w tym momencie powiedzieć. Posłusznie podniosła się z ziemi. – Będę twoją eckhne. – Ek… to znaczy czymś w rodzaju przewodniczki? Zaraz, często spotykacie takich ludzi jak ja? Na jej twarzy pojawił się krótki uśmiech, błysnęły małe zęby. – Tak, przewodniczką. Nie, ale słyszałam od mego ojca, że tacy jak ty się zdarzają. Nigdy nie myślałam, że spotka mnie taki zaszczyt. Wyciągnęła w moją stronę rękę. – Proszę, chodź za mną. Niedługo zajdzie Czerwony Pan – głową wskazała na wieczorne niebo – nie możemy wtedy opuszczać wioski. Odruchowo sięgnąłem w kierunku jej dłoni, całkowicie oczarowany egzotycznością tak spotkania, jak i całego tego zdarzenia. Zamarłem, kiedy moja dłoń przeleciała na wylot przez jej palce. Szybko przyłożyła ją z powrotem do ust, spojrzała na mnie oczami, w których kryło się rozczarowanie i smutek. – To Czerwony Pan – zamruczała cicho – kiedy nadejdzie świt, wszystko się zmieni. Spuściła wzrok, po czym popatrzyła na mnie. Tym razem w jej wzroku zobaczyłem coś zupełnie innego. Obietnicę. Jakby na potwierdzenie powiedziała: – Zostań do rana, upraszam cię. Wtedy będzie inaczej – przerwała i dodała ciszej. – Chcę cię dotknąć. Zaschło mi w ustach. Jej jasne włosy w kontakcie z promieniami zachodzącego słońca płonęły czerwienią. – Zostanę. Przyjęli mnie co najmniej jak króla, choć nie mogłem dotknąć nawet kawałka złamanej ceramiki, przynajmniej dopóki nie przeminęła noc. W każdym razie tak właśnie twierdzili. Obok ich ogniska rozpaliłem własne, które może nie było nadzwyczajne i wyjęte z innej rzeczywistości, ale przynajmniej grzało. Patrzyłem, jak szykują i jedzą okrągłe placki, przypominające trochę naleśniki. W wielkiej chuście zawieszonej na ścianie jednej z lepianek spało dziecko, w świetle ognia widziałem zwisającą rączkę z zaciśniętymi palcami. Żyli tu, śmiali się i najwyraźniej radzili sobie całkiem dobrze, zupełnie nie przejmując się tym, że obok nich istnieje świat pełen betonowych budynków, długich autostrad czy supermarketów wypełnionych po sufit jedzeniem. Prawdopodobnie nawet nie zdawali sobie sprawy z ich istnienia, choć na pewno mieli pośredni kontakt z ludźmi. Nie wszyscy używali mowy, którą byłem w stanie zrozumieć, większość porozumiewała się ostrym, a jednocześnie dźwięcznym językiem, w którym słowa składały się z niewyobrażalnej ilości następujących po sobie spółgłosek. Przez cały ten czas eckhne, której imienia nie byłem w stanie zapamiętać, a co dopiero wypowiedzieć, siedziała obok i mruczała do mnie w ich języku. Wcale mi to nie przeszkadzało, czułem się jak na wycieczce do bajkowej krainy. Tak przynajmniej myślałem, dopóki przez tłum nie przedarł się długowłosy, odziany w wytarte skóry starzec. Zarzęził, przewrócił oczami, po czym rzucił się w moją stronę. Jakoś nie pomyślałem wtedy, że jest jednym z nich i niezależnie od zamiarów, jakie miał w stosunku do mojej osoby, i tak przeleciałby przeze mnie na wylot. Nie, jedyne o czym wtedy myślałem, to ucieczka. Zanim zdążyłem się zerwać i wziąć nogi za pas, kilku mężczyzn z wioski złapało go i zaciągnęło w ciemność. Przez krótką chwilę rozlegało się jeszcze jego wycie, po czym wszystko ucichło. Przełknąłem ślinę, opadając na piasek. Ciemność wcale nie wydawała się już taka otulająca i bezpieczna. A pomysł zostawania tutaj nagle zaczął wymagać ponownego rozpatrzenia i to w trybie natychmiastowym. – Przepraszam, błagam o wybaczenie – rozległo się na wysokości mojego ramienia. Jasnowłosa przewodniczka przeszła na zrozumiały dla mnie język. – Ulituj się nad biedakiem, któremu pozwalamy żyć. To szaleniec, duchy odebrały mu mowę i rozum. Jest stary i niedołężny, ale stanowi część naszej społeczności. Jest dla nas bardzo ważny – przerwała na chwilę. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo. Popatrzyłem na nią poruszony. Tyle współczucia i dobroci w tych pięknych oczach… Westchnąłem, spoglądając na nocne niebo. – Mógłbym zostać w tym momencie na zawsze, jest tak magiczny. Uśmiechnęła się do mnie promiennie, jej oczy odbijały czerwień ognia z paleniska. – Idź spać, będę czuwać przy tobie do świtu. – No co ty – ziewnąłem – wcale nie chcę spać. Poza tym nie będę marnować czasu, który tutaj spędzam. – Nie marnujesz. Jeszcze zdążymy ze sobą pobyć, obiecuję. – Trzymam cię za słowo – powiedziałem, po czym w końcu ułożyłem się wygodnie na jednym z postrzępionych, nadal iluzyjnych koców. Obudził mnie czyjś oddech na szyi. – Nie, jeszcze trochę, cały dzień na wykopie, pięć minut – zamamrotałem w odruchu obronnym. Narastający rozgardiasz nie pozwolił mi jednak zasnąć, choć nie byłem do końca pewien, czy nie śnię, bo mimo usilnych prób podsłuchania, czy może nie pada i nie muszę wstawać, nie byłem w stanie zrozumieć ani jednego słowa. W końcu otworzyłem jedno oko. Zszokowany usiadłem, przypominając sobie wczorajszy dzień. Słońce na niebie wskazywało, że jest koło ósmej, może dziewiątej rano. – O rany – wyrwało mi się. Poczułem na plecach delikatny dotyk. – Eckhne! – Odwróciłem się gwałtownie, uśmiechając się od ucha do ucha. Siedziała naprzeciwko, ze skrzyżowanymi nogami i wpatrywała się we mnie intensywnie. Wyciągnęła rękę i jeszcze raz, jakby się upewniając, nacisnęła mi mocno ramię. Zabolało. |