– Ale po co Twierdza, mury… Skoro jest Granica? Przecież stworzenia dzikiej magii nie mogą jej przekroczyć. – Gen nawet nie wiedział, jak bardzo zazdrościliśmy mu tej naiwnej wiary. Hermulf prychnął. – Ech, młody, zobaczysz jak działa dzika magia, to zrozumiesz. – Gdyby Granica była pewna, niepotrzebne byłyby Zwiady, a jednak ciągle je ryzykujemy. To siła, o której wiadomo tyle, że pragnie przemieniać, a robiąc to niszczy. Po dotknięciu dziką magią nikt i nic nie jest już takie samo. Dlatego każda informacja na jej temat jest ważna…Bo po tylu latach, pokoleniach, które walczyły i ginęły w tej walce, nadal nas zaskakuje… – Elyvian uśmiechnął się smutno. Wielu ginęło. Czasem przychodziła refleksja, czy warto… Ale odpowiedź w końcu zawsze była taka sama. – Kto obstawia Starego? – Pytanie było na miejscu, zwłaszcza że Isylor się właśnie zbliżał. Późniejsze ustalanie może nie być zbyt taktowne. Kirael zerknął na mnie, potem na pozostałych. Szybka decyzja. – Silverus i Hagat – syknął, gdy Isylor dojeżdżał. Dobry wybór. Połączenie szybkości i precyzji elfa z siłą i pewnością człowieka z gór. – Oddział gotowy, Lordzie Dowódco! – zameldował Kirael. – Szyk i ruszamy. – Ledwie padły te słowa, przed nami rozgorzało morze płomieni, falujące, huczące, niebezpieczne. Ogień niechętnie poddał się woli magów i portal się otworzył. Zawsze zastanawiało mnie, skąd mają takie wyczucie. Zapewne lata doświadczenia, żelaznej dyscypliny i kontroli. Czarna Gwardia nie przyjmowała początkujących magów. Pochłonęło nas czerwone, gorejące piekło i chwilę później huk ucichł, zastąpił go głos wyjącego wśród skał wiatru. Powitało nas chłodne, jesienne powietrze, przesycone zapachem opadłych liści i igliwia. Nad nami szarawe niebo. Lekka mżawka. Konie zaparskały niespokojnie. Waragandor, wielkie, kare bydlę Isylora, poboczył się nieco, ale zaraz stanął, posłuszny swemu jeźdźcowi, w czym pomogło mu zapewne lekkie ukłucie ostrogą. – Ylendan leży na północny wschód stąd. Czeka nas długi dzień – powiedział Isylor. Przez chwilę jeszcze staliśmy, wdychając to ostre powietrze, nasłuchując, czekając. Potem zwiadowcy ruszyli przodem. Jakieś ćwierć stajania za nimi reszta oddziału, w luźnym, nieskoordynowanym dla niewprawnego oka szyku. Teren był nierówny, stopniowo się podnosił, zaczęło mocniej padać. Podroż stała się bardziej nieprzyjemna, zwłaszcza że cały czas towarzyszył nam chłodny, porywisty wiatr. Kopyta końskie chrzęściły na usłanym skalnymi odłamkami podłożu, niskie kępy drzew dawały średnie schronienie przed zacinającym deszczem. Na pierwsze ludzkie siedlisko natrafiliśmy późnym popołudniem. Powitano nas, jak zawsze, trzaskiem zamykanych okiennic, przerażonymi okrzykami kobiet, chowających się do domów wraz z dziećmi. Nasz widok zawsze zwiastuje kłopoty… W ich oczach wyglądamy na ponurą bandę najemników, wszyscy odziani w czerń, w ciężkich kolczugach, płaszczach, obwieszeni bronią. Jesteśmy tu obcy i niechciani, więc zawsze odjeżdżamy, nigdy nie zatrzymujemy się w wioskach, jeżeli nie mamy rannych. Chałupy dość szybko zniknęły w strugach deszczu, jeszcze tylko przez jakiś czas odprowadzało nas ujadanie psów. Pogórze w słabych promieniach zachodzącego słońca wydawało się puste, niemalże zbyt spokojne. Ale mimo czujności, ani wieczorem ani następnego dnia nie udało nam się wypatrzyć żadnego znamienia działających tu mocy. Tylko Kirael stwierdził, że rzeczywiście magia może tu być zaburzona. Mówiąc to, spojrzał na tonące we mgle szczyty gór. – Ale to chyba naturalne w tych stronach – dodał po chwili milczenia. Teraz już wszyscy spojrzeli na szarawe zbocza. – Dolina Mgieł – rzucił Isylor przez ramię, wzrokiem wodząc po okolicznych pagórkach. – Ale co właściwie w niej jest? Przecież to tylko dolina. – Gen skupił na sobie kilka pobłażliwych spojrzeń. Zanim jednak ktoś zdążył go zbesztać, odezwał się Isylor: – Myślę, że gdybyśmy wiedzieli, co jest w Dolinie Mgieł, Morze Mgieł przestałoby być jedną z największych tajemnic świata. Niestety nigdy nie wrócił nikt, kto postanowił to zbadać, pozostają więc tylko domysły. – Więc dlaczego nie sprawdzimy tego? Przecież jeśli to źródło niebezpieczeństw… – Gen chyba zapalił się do pomysłu. – To nie nasza robota – padła lakoniczna odpowiedź. Isylor strząsnął z twarzy krople deszczu, odwrócił głowę. Na moment jego ciemne oczy napotkały moje. Dolina. Tak, to nie była nasza sprawa, dano nam to wyraźnie do zrozumienia. Moja dłoń odruchowo dotknęła głowicy miecza. Na ostrzu nadal była szara smuga w miejscu, gdzie dotknął go mgielny. Na moment wróciło tamto nieprzyjemne uczucie starcia z siłami przerastającymi zrozumienie. Oszczędzono nas. Ani ja, ani Isylor nie mieliśmy ochoty poruszać tego tematu, choć czasem zastanawiałam się, czy ta wyprawa też nawiedza go w snach. Coś z moich myśli musiało odbić się na twarzy, bo Isylor zrównał się ze mną i niemal niedostrzegalnym ruchem musnął moją dłoń oferując wsparcie. Bogowie, jakiż on zawsze był uważny. – Ale, mój panie… – nie ustępował w dociekaniu Gen, niezbyt zadowolony ze skąpych wyjaśnień. – Słyszałeś dowódcę. Wystarczy. – Dagarden ostro uciął rozmowę, wskazując młodemu rekrutowi miejsce z tyłu szyku. Ylendan okazało się być całkiem sporym miasteczkiem, z warownią leżącą mniej więcej w centrum. Murowana, niezbyt wielka, wyglądała raczej na przebudowaną i dostosowaną do celów mieszkalnych dawną strażnicę. Powitano nas przed wjazdem do miasta, u jego bram. Widać było pospiesznie umacnianą palisadę, kilku nerwowych strażników z kuszami w rękach. Nowi jacyś, nie zdają sobie chyba sprawy, że na tym deszczu cięciwy szybko im zamokną. Isylor zamienił kilka słów z tutejszym lordem, skinął na oddział. – Kirael, rozstawcie obóz na tym wzniesieniu przed miastem, od wschodniej strony. – Ale przygotowaliśmy dla was kwatery w mieście, przecież barykadujemy bramy! – zaprotestował lord, raczej przysadzisty człowiek, dobrze po czterdziestce. Jego lekko pucołowata twarz zarumieniła się. Towarzyszący mu strażnicy popatrzyli po sobie zaskoczeni. – Morgano, pójdziesz do tutejszych baraków i poinstruujesz dowódcę gwardii, jak rozstawić ludzi. – Zdawało się, że Isylor zupełnie zlekceważył uwagi lorda, po chwili jednak uśmiechnął się skąpo.- Proszę wyznaczyć kogoś od siebie, kto nas zaprowadzi potem do pierwszej wioski, w której odnotowano zniknięcia. Teraz chciałbym usłyszeć ocenę sytuacji… – Reszta zdania utonęła w szumie deszczu, w miarę jak się oddalali. Baraki. Gwardia. Grupka przerażonych chłopaczków i ledwie trzymających broń wojaków. Sądząc po ich minach, rozbieganych oczach i bladych twarzach, plotki o stanie znalezionych ciał już do nich dotarły. Razem z mrocznymi opowieściami o Czarnej Gwardii. Dobrze. Przekonanie ich do czegokolwiek nie będzie trudne. Gorzej z dowódcą – wielki, gburowaty, nieogolony, w pomiętym ubraniu. Uparty. – Nie mogę wystawić tylu ludzi. Oznaczałoby to zabranie chłopców ze straży wokół warowni… Nie wiem, co wy sobie myślicie, ale mamy tu pewne prawa… – Nic mnie to nie obchodzi. Mają być na murach o zmroku, razem z dodatkowymi pochodniami. Barykady spod bram mają zniknąć. I niech ktoś powie tym młodym głupcom, żeby nie nosili naciągniętych kusz po deszczu. Wartownicy byli na murach przed zmrokiem. Nasz obóz przycupnął na wzniesieniu z dobrym widokiem na okoliczne pola i pastwiska. Robimy za drobną przynętę. Od strony miasta spokój. Rzęsiste oświetlenie dawało złudzenie wielkiego pożaru.  | Ilustracja: Agnieszka Dauksza
|
U nas cisza. Kilka osób lekko drzemiących. Deszcz przestał padać, powietrze było ostre, rześkie, najpewniej dlatego najpierw poczuliśmy ten zapach. Duszny, kwaśny odór zgnilizny. Elyvian zagwizdał głośno, przenikliwie, wszyscy poderwali się na równe nogi. Uderzyła nas fala mdlącego zaduchu i w tym momencie ciemność ożyła. Przelotne spojrzenie na lewy grzbiet dłoni powiedział mi, że tatuaż oka jest martwy, ciemny. Nie ochroni nas moc Pana Kruków. Boski kaprys, czy może to nie dzika magia? Głuchy, mrożący krew w żyłach jęk odezwał się bardzo blisko. Z mojej prawej wyskoczył ciemny zgarbiony kształt. Jeszcze w locie, w niezdarnym skoku trafiły go dwie strzały, tyle że to go wcale nie zatrzymało. Rozległ się czyjś ostrzegawczy okrzyk, a po nim odgłos uderzenia metalu jakby w mokry, zgniły pień drzewa. Nie zdążyłam uskoczyć i zakrzywione, połamane szpony zazgrzytały o moją kolczugę. Zachwiałam się; cios był zaskakująco silny, a przeciwnik, nie zważając na moje ostrze, parł dalej, aż padliśmy na ziemię. W ostatniej chwili z całej siły grzmotnęłam go rękojeścią w głowę, która odskoczyła do tyłu. |