Zmywałem z siebie kurz i krew kawałkiem wilgotnej tkaniny, gdy odnalazł mnie Jachdulim. Położył mi rękę na ramieniu i wyczułem, że jest zmartwiony. Był dla mnie jak ojciec, gdy nie miałem nikogo. – Królowa? Potrząsnął głową przecząco. – Królowa wciąż żyje. Ensi nie znalazł siły, by ją zgładzić. Wzywają cię teraz. Oboje – ścisnął mocniej moje ramię. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale nie znajdował właściwych słów. Czekałem. Znałem dobrze każdą zmarszczkę jego oblicza, ale nie umiałem rozszyfrować jego myśli. – Zawsze byłem z ciebie dumny – rzekł. – Ale nigdy tak jak dzisiaj. Ich wybór to ogromny zaszczyt, choć większy powód do smutku niż radości. Pokładam nadzieję, że Enlil cię ochroni i że wrócisz. Obiecaj. Zrozumiałem, że zostanę wysłany na śmierć i prawdopodobnie nie zdołam dotrzymać słowa. – Obiecuję. – Teraz idź. Nie pozwól, by czekali. Spojrzenia milczących wojowników śledziły moje kroki, gdy szedłem przez obóz tonący w markotnej ciszy. Żołądek miałem pusty, od dawna też nie zaznałem porządnego snu, a przeczucie mówiło mi, że noc będzie długa. Może właśnie zmęczenie było przyczyną przygnębienia, które mną owładnęło. Dręczyło mnie straszne podejrzenie, że Ensi powierzy mi haniebną rolę kata. Wydawało mi się, że zobaczyłem współczucie na twarzach strażników w momencie, gdy unieśli przede mną klapę. Dopadło mnie tym mocniejsze zwątpienie. Musiałem się zmusić, by wejść. Oczy szczypały mnie ze smutku, a także dlatego, że złe wonie usiłowano przytłumić wonnymi kadzidłami. W środku było szaro od dymu. Odór krwi, ropy i seiry wciąż jednak zaznaczał swoją obecność jak gromada sępów kołujących ponad polem bitwy. Mdłe światła kaganków ukazały wątłą postać leżącej królowej. Ból zacisnął sine wargi w wąską kreskę. Zmarszczki napięcia osnuły kąciki oczu. Pot zlepił włosy. Ranę owinięto paskami białego płótna, ale krew wciąż płynęła. Czarna krew. Królowa zażądała pić. Ciągle chciała pić, więc uzdrowiciele poili ją wodą, a może czymś innym, co mogło choć na chwilę uśmierzyć cierpienia. Pokłoniłem się. Król w tym czasie świdrował mnie wzrokiem. – Istnieje odtrutka – oświadczył zimno. Zaciskał pięści, jakby kurczowo się czegoś trzymał, może gniewu, a może nadziei. – Pójdziesz do Arrag i uczynisz, co w twojej mocy, by Ram’Sin uzdrowił Wetre. Mimowolnie uniosłem wzrok, ale natychmiast znowu go opuściłem. Co takiego miałbym zrobić? Obiecać głowę mojego króla? Jak inaczej usatysfakcjonować Ram’Sina? – Czego tylko żądasz, Ensi – rzekłem, pochylając głowę. – Zabierzesz królową. Zaskoczenie odebrało mi mowę. – Ram’Sin ją zabije – w końcu wykrztusiłem obawę. – Albo zrobi coś gorszego. Pozwól, bym poszedł sam. – Milcz! Usłuchasz albo zginiesz. – Wciąż istnieje niewielka szansa – z widocznym wysiłkiem wtrąciła Wetre. Głos miała słaby, chrapliwy. – Wszystko w rękach Inanny. Wyruszyliśmy, gdy tylko lektyka była gotowa do drogi. Delikatne zasłony kołysały się w rytm kroków tragarzy. Noc tańczyła wokół światła pochodni, naigrywając się, rzucała nam cienie do stóp. Z oddali niosły się odgłosy świętowania, gdyż władca Arrag folgował swym wojownikom. Czy mamy szansę wyjść z tego cało? – zastanawiałem się. Niepokój nie opuszczał mnie ani na krok. – Za chwilę wartownicy dostrzegą, jeśli jeszcze nie zauważyli, że nadchodzimy. Wyjdą naprzeciw. Wymordują tragarzy. Odbiorą mi broń i wywleką Wetre z lektyki. Może zaprowadzą przed oblicze Ram’Sina, by nas wysłuchał, jeśli bogowie okażą łaskę. Zacisnąwszy dłoń na rękojeści miecza, poprzysiągłem umrzeć za królową, jeśli będzie trzeba. Mur był już na tyle blisko, że widziałem ozdobną mozaikę z barwionych na niebiesko ceramicznych stożków. Jeszcze chwila i mieliśmy się znaleźć u bram. Tragarze z darami ledwie nadążali, taszcząc załadowaną po brzegi skrzynię z cennego drewna cedrowego. Ensiangaszer planował upokorzyć Ram’Sina, a oto wysyła mu podarunki jak uniżony poddany, szukający wstawiennictwa – pomyślałem i zalała mnie żółć. Zemsta kapryśnie zwracała się przeciw swym nieudolnym sługom. Włożyłem wiele wysiłku, by odzyskać nad sobą panowanie. Gniew nie służył rozsądkowi, a w tej bitwie wygrać mógł tylko rozum. Jeśli Ram’Sin obedrze nas żywcem ze skóry, złamie ducha Ensiangaszera. Jak go powstrzymać? Muszę znaleźć odpowiedź, nim otoczą nas Arragici. Może królowa ma jakiś plan… – rozmyślałem. Jakby w odpowiedzi na moje myśli poczułem na sobie jej wzrok i wzdrygnąłem się. Była bardzo spokojna, choć znosiła potworny ból i patrzyła na obumierający fragment własnego ciała. Na jej miejscu niewielu wykazałoby taką odwagę. Ja nie zniósłbym myśli o powolnej agonii. Wojownicy Ram’Sina otoczyli nas niepostrzeżenie, bezszelestni jak skradające się tygrysy. Gdy wyjaśniłem, kogo niesiemy w palankinie, jeden z mężczyzn sięgnął, by unieść zasłonę. – Zrób to, a zginiesz! – Z warknięciem obnażyłem ostrze miecza. Odpowiedział mi szczęk broni otaczających nas wojowników. Zignorowałem ich przewagę. – Prowadźcie do swego władcy! – rozkazałem tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Niesiemy podarunki od Ensiangaszera, a królowa chce mówić z waszym władcą. Warstwa białej farby pokrywała twarze przybocznej straży Ram’Sina. Ciemne oczy hipnotyzowały w ucharakteryzowanych na białe maski obliczach. Chcieli budzić strach. Wystarczał rzut oka na kołczany ze skóry ściągniętej z rąk zabitych razem z dłonią i paznokciami, by to pojąć. Dlatego też Ram’Sin pił wino z ludzkiej czaszki? A może wierzył, że tym sposobem przejmie siłę zabitego wroga? Patrząc na muskularną postać Arragity, przyznałem przed sobą niechętnie, że może to być prawda. Włosy Ram’Sina spleciono na modłę królów, jednak gesty i ruchy zdradzały prymitywną dzikość, nieposkromioną gwałtowność charakteru. Na skroniach nosił diadem z karneoli i złotych spiral. Każdy grymas twarzy ujawniał arogancję zamiast mądrości i majestatu. Cieszył go widok Wetre. Gdy tragarze delikatnie opuścili palankin i rozchylili zasłony, wargi rozciągnął mu szeroki uśmiech. – Śmierdzisz seirą, kuzynko – głos miał oschły i niski, przesiąknięty satysfakcją. W dłoni obracał czaszkę, symbol śmierci, i jak drapieżnik na widok ofiary oblizywał usta. – Śmierdzę twoją zbrodnią, kuzynie – odcięła się królowa, unosząc się na poduszkach. – Pragnąłeś mnie zabić. Przyszłam, byś mógł dokończyć dzieła. Wzdrygnąłem się na dźwięk tych słów. – Panie – wtrąciłem bez namysłu. – Przyjmij dary od Ensiangaszera. Mój król rzekł, że wycofa się, jeśli uzdrowisz królową. Jeśli istnieje odtrutka. Spojrzenie ciemnych oczu przeniosło się na mnie. Nagle Ram’Sin odrzucił głowę i zaniósł się urągliwym śmiechem. – Po klęsce, którą wam dziś zadaliśmy, Ensiangaszer ośmiela się stawiać warunki? – Klepnął się w kolano. – A to dobre. Niech zostanie, jeśli taka jego wola. Jutro moi łucznicy zadadzą ostateczny cios. Nie jutro, jeszcze tej nocy. Po cóż czekać? Grunt usuwał nam się spod stóp. Dłoń Wetre zacisnęła się na barwionej indygo szacie. Widziałem, jak spazmatycznie przełyka ślinę i współczucie rozdarło mi serce. – Panie – zmusiłem się, by uklęknąć przed Arragitą. – Czy nie wystarczy ci zwycięstwo, którego jesteś pewien? Musisz jeszcze pastwić się nad bezbronną kobietą? Błagam, pozwól jej wrócić do zdrowia. – Zgoda. – Niegodziwe światło rozpaliło wzrok Ram’Sina. – Jeśli zwyciężysz w pojedynku. – I zwrócił się do wojownika po swej prawicy: – Sprowadź Hakatora. Hakator wśród swych pobratymców był niewysoki, raczej smukłej, żylastej postury, ale niezwykle opanowany. Nawet później, gdy walczyliśmy, choć mój spokój pierzchnął, wyraz jego twarzy pozostał bez zmian. Oczy obrysowane miał czerwienią. Na przedramionach pionowe blizny jedna pod drugą pokrywały skórę gęsto od łokcia po nadgarstek. Masywne przeguby i barki oraz długie ręce na pewno zaskarbiły mu przewagę w niejednym pojedynku. Gdy pokłoniwszy się Ram’Sinowi, podał mu swoją broń do pobłogosławienia, modliłem się do Enlila. Prosiłem, by pozwolił mi zwyciężyć dla Wetre, króla, a także dla Jachdulima, bym nie zawiódł ich zaufania. Odrzuciłem miecz i obnażyłem sztylet, potem zaczęła się walka. Krążyliśmy wokół siebie, wypatrując najlepszej okazji do ataku, nie zważając na obserwujących ludzi. Zbyt wiele mógł kosztować moment nieuwagi. Noże czekały złaknione pierwszej krwi, błyszcząc odbitym światłem pochodni. Towarzyszyło nam wyłącznie szuranie własnych stóp, nic innego nie rozpraszało ciszy. |