Nikłe światło rozjaśniło gęsty mrok. Mężczyźni równocześnie odwrócili wzrok, próbując przyzwyczaić oczy do migotliwej jasności. Ich kolczyki lekko błysnęły, łapiąc rachityczne płomienie świecy. Zgromadzili się nad przybyszem, wlepiając w niego oczy. – O. Kolejny. – No. To jest nas już… Yyy? Ilu? – Jak to? – Co ty, liczyć nie umiesz? No w takim stanie to trudno rachować, przyznaję. Więc ja, to raz. Ty, to dwa. Nasz miłosierny, niedoszły wybawca, to trzy. A ten tutaj… – mówca wskazał na wciąż nieprzytomnego nieznajomego – to cztery. – Wspaniałe towarzystwo – kwaśno skomentował inny z pojmanych. – Ponury lichwiarz, co dał się złapać na oszukiwaniu miejscowych notabli. Niby-mnich, co zamiast uciekać, uniósł się honorem i ruszył nam w sukurs… I jeszcze pijak. Tego to nie ma co opisywać, wystarczy powąchać. – Zapomniałeś o sobie, żartownisiu z bożej łaski. – Nie tylko o sobie – rzekł „mnich”. – Było nas pięciu. – Aż się boję pomyśleć, co robi nasza zguba – odparł „błazen”. – Szczęśliwie jesteśmy tu bezpieczni – mruknął „oszust” i zgasił ogień. – Dajmy mu wytrzeźwieć. I sobie też, psiakrew. Może „nowy” coś wie…? Trzeba poczekać. Ja tam idę w jego ślady. – Chcesz się mocniej upić? Ale czym? – Tobie to już chyba rozum odjęło, albo nie rozumiesz, że twoje żarty śmieszą tylko ciebie. Spać idę, matole. – Idźcie wszyscy – powiedział „mnich”. – Ja zaś będę modlił się i czuwał, by nasz brat godnie przeżył najbliższą noc. Pozostali więźniowie obojętnie wzruszyli ramionami. – Jak tam sobie chcesz. Jeśli o mnie chodzi, to nie poświęciłbym mu ani minuty. – Ech, bracie. Nie niosąc pomocy to tak, jakbyś nie dbał o siebie – odpalił kaznodzieja. „Błazen” zaśmiał się w kącie, naciągając koc. Ależ tu było zimno! Podróżny strój kompletnie nie nadawał się do życia w lochach. Przydałoby się coś bardziej stosownego. Kaftan… Rękawice… Futro… Albo czapka niewidka i siedmiomilowe buty. – A ciebie co tak śmieszy, co? – groźnie warknął „oszust”. – Nic. Tylko trafność uwagi domorosłego akolity. – Zaczepiony ziewnął głośno. – W kilku słowach uchwycił sedno sprawy. Nawet mi się ta sztuka nie udała, choć w tej sytuacji podział na „ja” i „ty” nie ma żadnego sensu… – Och, zamknijcie się wreszcie i dajcie mi spać, bo inaczej zemdleję przez ten smród. – Tego byśmy nie chcieli, prawda? – „Błazen” podłożył ręce pod głowę i rzucił niedbale: – To dobranoc, Soara. – Dobranoc, Soara – pożegnał się „oszust”. – I tobie też miłych snów, Soara. – Tak, Soarowie. Dobranoc – szepnął „mnich”. – Żybrzyb… ble… O…ara… – stęknął pijak i czknął, zapowiadając dalsze reperkusje żołądkowe. „Mnich” na wszelki wypadek nieco się odsunął. Jak się okazało, postąpił całkiem słusznie. „Pijak” przez całą noc dręczył więźniów, zgromadzonych w celi szóstego poziomu podziemnych kazamatów Silva Rerum. Burmistrz Henrietta była niewysoka, przysadzista i korpulentna. W trakcie chodzenia kolebała się na boki niczym kaczka. Miała wiecznie zmierzwione czarne włosy i gęste, krzaczaste brwi. Urody nie dodawał jej perkaty nos i opadające w kącikach oczy. Nie dało się też nie zauważyć mocnego, golonego codziennie rano, zarostu. – Psiajuchy, wypodleńce i parchy zawszone!! – ryknęła, wychyliła kufel miodu i trzasnęła nim o podłogę obszernego tarasu, po którym maszerowała wte i wewte. Doradcy rozstąpili się na boki i ukryli w cieniu arkad Pałacu Magistratu. Woleli zejść szefowej z drogi. Nieobliczalna burmistrz – wypisz wymaluj krasnoludzica z wyglądu i pochodzenia – nagle zatrzymała się, wlepiając wzrok w bezkresne wody Oceanu Mgielnego. – Nie naczekamy się długo na flotę Calty, mości panowie. Najpierw padnie Valtana, potem my. A chociaż upuścimy magowi krwi, to i tak w końcu przegramy. Wiecie o tym od samego początku. Lecz zamiast zająć się jak najlepszym przygotowaniem miasta do obrony, wy dopuszczacie do czegoś takiego. By was czerwie w dupy pogryzły. – Pani burmistrz… – zaczął niepewnie jasnowłosy, niezwykle kobiecy elf. – Sugerowałbym… – Co mi chcesz poradzić, Tumbalionie, hm? Nakażesz mi spokój i opanowanie, jakie przystoją twej rasie? Oj, do kroćset, zejdź mi lepiej z oczu, bo jak cię pieprznę tym gąsiorkiem… Napiła się wprost z karafki i ruszyła przed siebie. Za nią, drobnym truchcikiem, posłusznie podreptała szanowna Rada. Henrietta przeszła na drugą stronę tarasu, z którego rozpościerał się widok na starówkę Silva Rerum. Miasto było olbrzymie. Piękne. Bogate. Słońce ślizgało się po różnokolorowych dachach i przeciskało między licznymi kopułami. Gubiło się w gąszczu murowanych wież i zlodowaciałych piramid. Igrało na ażurowych mostach, krużgankach i balkonach. Sięgało chmur, jednocześnie coraz głębiej wgryzając się w ziemię.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Ile mamy ofiar? – spytała, wchodząc na stopień, dzięki któremu mogła sięgnąć balustrady tarasu. Oparła brodę o poręcz i zamieniła się w słuch. – Dwadzieścia jeden na powierzchni, pani burmistrz – śpiesznie wyjaśnił gnom Skolvitz, suchy i poskręcany jak umierająca akacja. – Kurwa – mruknęła Henrietta. – I jak to możliwe, że dowiaduję się o tym dopiero teraz?! Odpowiedziała jej cisza, którą znowu przerwał Tumbalion: – Masz tyle spraw, pani, że nie chcieliśmy… – Uznaliście zatem, że dwadzieścia jeden ofiar to nic takiego? – Eee… – zmieszała się Rada. – A groźba zamieszek? Eksodus mieszkańców? Odpływ taniej siły roboczej? O konsekwencjach waszej opieszałości to już nie pomyśleliście? – Nasze straże prowadzą śledztwo, w wyniku którego… – wtrącił krasnolud Szepner Bitewny Ryk. – …ustalono, że wiadomo gówno. Czyli nic, panowie – dokończyła Henrietta, patrząc spode łba na jedną z masywniejszych, niższych wież Silva Rerum. – Niech no zbiorę myśli. Wszystkie morderstwa popełniono na powierzchni? – Co do jednego, pani. W dodatku wśród zacniejszych mieszkańców… Zrabowano im… – To mnie już nie obchodzi, Skolvitz – przerwała mu obcesowo. – Mam gdzieś, że jednemu zginął mithril, a innemu kolekcja piaskowych robali. Liczy się tylko jedno. Trzeba złapać sprawcę, zanim zacznie zabijać pod ziemią. Musimy przeciwdziałać histerii, psiamać. Mówiliście jeszcze o więźniach, których wygląd zgadza się z rysopisem zabójcy, tak? Jak to możliwe? Czy to jakaś rodzina? Bracia, kuzyni? Kto to jest, do cholery?! Obróciła się i litościwie popatrzyła na płaszczących się przed nią doradców. – Nie odpowiadacie – fuknęła. – Bo nie macie bladego pojęcia, co się dzieje. A tu trzeba działać. Coś robić, podjąć decyzję. Zatarła potężne, twarde dłonie i w końcu rzekła: – Skolvitz, zapisz to sobie. Po pierwsze: poproszę o spis gości, którzy przybyli do Silva Rerum w ciągu ostatniego miesiąca. I zrób to raz, dwa, trzy, czyli szybciutko, tak? Po drugie – zawołaj Gestleitera, jest w końcu szefem straży, do kaduka!! I po trzecie: znajdź mi jakiś wolny termin, muszę się z kimś szybko spotkać. – Pani burmistrz – zaskrzeczał gnom, przeglądając notes. – Do końca tygodnia nie ma ani godzinki… – To wyciepnij kogoś, na sto tysięcy morskich bałwanów! – ryknęła. – Tak, tak… – wymamrotał, gryzmoląc coś pośpiesznie na kartce. – A z kim mam zapisać to nowe spotkanie? Henrietta uśmiechnęła się i mimowolnie skubnęła odrastające wąsy. Nadal spoglądała na ponurą wieżę, której ciemna dachówka szkliła się w południowym słońcu. – Z Dyfuzjuszem – odparła, a strachliwe westchnienie członków rady kazało jej uwierzyć w to, że podjęła bardzo, ale to bardzo odważną decyzję. Siedziała do późna, wczytując się w akta, które dostarczył jej Gestleiter. Szef straży, mieszaniec o elfio-ogrzych korzeniach, wiedzą na temat maga nie wybiegał poza informacje zgromadzone w dokumentach. Zresztą, nie miała mu tego za złe: Dyfuzjusz był tajemniczą personą. Obcowanie z nim zawsze budziło niepokój – czy to przez jego dziwaczny wygląd, czy ekscentryczny sposób bycia, czy nie do końca wyjaśnione okoliczności pojawienia się na wyspie. Westchnęła i napiła się grogu. |