Złowieszcza rola przyrody, najbardziej charyzmatyczny palec w historii kina, trzynaście historyjek o inicjacji, kilka dni z życia doktora i drążąca umysł zadra - słowem, dzień szósty na 27 Warszawskim Festiwalu Filmowym.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Busong” (reż. Auraeus Solito) W splocie dzikiej natury i pradawnych historii, Auraeus Solito odnalazł niesamowity film. Bohaterką „Busong” jest Punay, młoda kobieta, obsypana ranami na całym ciele. Pokaleczone stopy uniemożliwiają jej chodzenie po ziemi, dlatego brat nosi ją po całej wyspie, aby znaleźć uzdrowiciela. W tym bajkowym nawiasie reżyser zaklął jednak film pozbawiony nostalgii i sentymentu. Dawno nie było fabuły, w której przyroda odgrywała tak znaczącą i zarazem tak złowieszczą rolę. Losy bohaterów, choć początkowo się tego nie domyślamy, są dyktowane przez naturę, która nie zna litości. Interesujące wydaje się w tym kontekście położenie głównej bohaterki, jako jedynej nie mającej styku z ziemią, jest zamknięta w tiulowym kokonie, odseparowana od rzeczywistości, w której przyszło żyć ludziom. Zaś finałowe sceny – kino zyskało z nimi nowy punkt odniesienia dla poetyckiego piękna na ekranie. Urszula Lipińska „Palec” („El Dedo”, reż. Sergio Teubal) Jedno jest pewne: Sergio Teubal wykreował najbardziej charyzmatyczny palec w historii kina. Pomysł na film pojawił się przypadkowo, gdy podczas wakacyjnych wojaży reżyser dowiedział się o książce z dziwnym bohaterem w roli głównej. Nakręcenie jego filmowej biografii było kwestią czasu. Teubal opowiada o kluczowych dla Argentyny latach 80-tych, kiedy po obaleniu dyktatury do kraju wkraczała demokracja. Z nią właśnie muszą poradzić sobie mieszkańcy małej miejscowości, która dopiero co zdobyła prawa miejskie i potrzebuje burmistrza. Niespodziewanie ginie jeden z dwóch potencjalnych kandydatów na to stanowisko. Brat zmarłego odcina z jego górnej kończyny palec, który teraz na własną rękę (sic!) zaczyna przywodzić mieszkańcom Cerro Colorado, skazując się na bycie lokalną wyrocznią i obiektem pielgrzymkowego kultu. Reżyserowi udało się osiągnąć efekt, w którym wyśmiewanie zabobonności i zaściankowych skłonności do przesady nie determinuje dokonywania sądu nad postaciami. Bohaterowie pozostają tak samo sympatyczni, zmyślni i urzekający w swej prostocie. Celowym zabiegiem Teubala było nakręcenie tego typu filmu w roku wyborczym w Argentynie. Na tym wydarzeniu oparta została tamtejsza promocja „Palca”, gdzie przez długi czas zapowiadano pojawienie się tajemniczego kandydata, który w efekcie okazał się po prostu palcem, bohaterem znakomitego filmu. Szkoda, że z okazji naszych wyborów nikt nie wpadł na taki pomysł. Mogłoby być wesoło. Patrycja Rojek „Utrata niewinności w Ałma-Acie” („Terya nevinnost v Almaty”, reż. Zhanna Issabayeva) To, że seks staje się prawie już obowiązkowym elementem prawdziwego kina, nie oznacza, że sam jeden wystarczy do stworzenia filmu. Chyba że mowa o filmie erotycznym – tym jednak „Utrata niewinności w Ałma-Acie” nie jest jeszcze bardziej, niż dobrym filmem jakimkolwiek innym. Twór Zhanny Issabayevej jest bezcelowy i nic nie wnoszący. Składa się z trzynastu luźnych historyjek traktyjących o inicjacjach seksualnych nie zawsze młodych mieszkańców miasta. Nie prowadzą one do wspólnego wniosku, są bezsensowne, angażujące aktorów do wcielania się w role względnie gibkich manekinów – nie pogłębionych psychologicznie, potencjalnie zdolnych jedynie do prokreacji. Tylko nieliczne z epizodów są autonomicznie interesujące – jak na przykład ten opowiadający o błyskawicznym ślubie pary Koreańczyków. Autorka nazywa film mozaiką – czy słusznie? Szkiełka mozaiki zazwyczaj są przecież reprezentatywnymi wyrazicielami wspólnej, wyższej idei – a taką ciężko znaleźć w „Utracie niewinności…”. Film nie zafunkcjonowałby nawet jako poradnik w rodzaju: „13 sposobów na pozbycie się cnoty”, gdyż ten niemal jednolicie cierpki obraz płciowych zbliżeń mógłby wówczas przyprawiać o drżenie nie tylko umiarkowanie ambitną widownię, ale i – w dłużej perspektywie – wskaźniki przyrostu naturalnego. Patrycja Rojek „Domniemanie niewinności” („Prezumpcya soglasya”, reż. Farkhot Abdullaev) Pierwszą pomyłką, wiążącą się z rosyjskim „Domniemaniem niewinności”, jest polskie tłumaczenie oryginalnego tytułu, które powinno brzmieć raczej „domniemana zgoda”. Drugą, o wiele poważniejszą, jest serwowana nam przez twórców obyczajowa historyjka, jakby zaczerpnięta ze szpitala w Leśnej Górze. Mamy tu więc młodego, wykształconego, ambitnego, moralnie nieskazitelnego, wiernego żonie etc., etc. lekarza kardiologa, który właśnie podjął pracę w niewielkim szpitalu położonym niedaleko Moskwy. Tutaj spotyka tylko pozornie nieskazitelnego, pozornie wykształconego, pozornie wiernego e.t.c neurochirurga. Każdego dnia przyjdzie mu mierzyć się z bezduszną dyrektor szpitala i nierównościami społecznymi oraz zdobywać uznanie wśród nieufnych pacjentów i współpracowników. W skrócie: kolejni chorzy, integracyjne pijaństwo, okazjonalne karmienie żubrów. Jakoś pod koniec filmu pojawia się zagadnienie owej domniemanej zgody, która pozwala pobrać lekarzowi organy od pacjenta, jeżeli ten wcześniej nie wyraził sprzeciwu. I tak, za przyzwoleniem prawa, młody chłopak o nieznanej tożsamości – ofiara pobicia, zostaje przeznaczony na dawcę organów, co budzi moralny sprzeciw w młodym panu doktorze. Trudno jednak stwierdzić, jaka dokładnie jest tego przyczyna. Czy to opór przeciw obowiązującemu prawu, czy może przekonanie o zaniedbaniu kolegi-neurochirurga, który początkowo twierdził, że chłopaka da się, być może, uratować? A może sprawa ma jeszcze głębsze podłoże i istotą jest pytanie o przesuwającą się wraz z rozwojem medycyny granicę śmierci i potrzebę ustawicznego jej definiowania? Nawet, jeżeli mózg obumarł, to serce przecież nadal biło. W takim przypadku bunt lekarza nie byłby tylko jednorazowym, podyktowanym emocjami wyskokiem, a podważałby powszechne zasady obowiązujące w lekarskim świecie. To tylko moje domniemania, bo twórcom nie zależało zbytnio na głębszej analizie zaznaczonego problemu. Postawili na niezbyt wciągającą i miałką historię o kilku dniach z życia pana doktora, wypełnioną papierowymi, jednobarwnymi postaciami. Zuzanna Witulska „Przy autostradzie” („Gişe memuru”, reż. Tolga Karacelik) Historia przedstawiona w tureckim filmie stanowi nie lada orzech do zgryzienia. Z pozoru jest prosta. W końcu chodzi o pracownika punktu poboru opłat na autostradzie, który – ze względu na monotonną pracę oraz trudną sytuację rodzinną (chory, zniedołężniały ojciec próbujący sterować jego życiem) – zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Dla uspokojenia nerwów zostaje wysłany na inną placówkę, na której panuje błogi spokój, bowiem przez cały dzień przejeżdża tamtędy dosłownie kilka samochodów. Problem w tym, że pracownik, który nagle ma mnóstwo czasu do zabicia, niepostrzeżenie dla samego siebie zaczyna coraz mocniej pogrążać się w świecie fantazji. I o ile warstwa wierzchnia opowieści nie stanowi interpretacyjnego problemu, o tyle to, co się pod nią kłębi, do końca pozostaje zagadką. Można domniemywać, że pokazane zdarzenia mają silny związek z traumą z dzieciństwa, że są reminiscencją dawnych zachowań ojca, albo że jest to nie do końca udana próba poradzenia sobie z problemami, które przerastają bohatera. Jak by jednak nie było, film jest świetnie zrealizowany i zagrany, stanowiąc coś w rodzaju drążącej umysł zadry, nie dającej spokoju nawet po wyciemnieniu ekranu. To jeden z tych filmów, które niepostrzeżenie ześlizgują się z niezbyt porywającej opowieści obyczajowej w gęsty, niemożliwy do jednoznacznego rozpracowania dramat, zawierający sceny, do których zrozumienia potrzeba będzie niejednego seansu. Jarosław Loretz
Cykl: Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy Miejsce: Warszawa Od: 7 października 2011 Do: 16 października 2011 |