powrót; do indeksunastwpna strona

nr 08 (CX)
październik 2011

Nokturn na dwa głosy
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Zdjęli kurtki i koszule, pistolety odłożyli na bok. Wzdrygając się z obrzydzenia i przerażenia, wsunęli dłonie w ciecz i zaczęli szukać. Mieszanina było zimna, przeraźliwie zimna, i Chopin nie mógł pozbyć się wrażenia, że kadź nie ma dna. Kręciło im się w głowach, zbierało na wymioty, ale szukali dalej. Tak długo jak nic nie znaleźli, tak długo istniała nadzieja.
– Chyba nic tu nie ma – zaryzykował Liszt i w tym samym momencie Chopin odskoczył od kadzi, padł na kolana i zwymiotował. Kiedy skończył, nitki śliny zmieszanej z żółcią zwisały mu z ust.
– Tam jest czyjaś dłoń – wykrztusił. Trząsł się cały i łzy ciekły mu z oczu. Miał wrażenie, że nigdy już nie opanuje drżenia rąk.
Chwilę później zrobili jeszcze jedno podejście. Liszt znalazł dłoń i wzdrygnął się, ale chwycił ją mocno. Szarpnął, walcząc z wnętrznościami fikającymi kozły i pokarmem podchodzącym do gardła. Z pomocą Chopina wydobyli ciało na posadzkę.
Ciało mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie widzieli.
• • •
Obróciłem się powoli. Nie miałem wątpliwości, że czeka mnie ten sam los co Voorhoofa. Właściwie nie czułem żalu. Szkoda mi było tylko Zoé i wszystkich chwil, które mogliśmy spędzić razem, a straciliśmy przez rozdrapywanie starych ran. A jednak, kiedy ujrzałem mojego pracodawcę, nie mogłem opanować zdumienia.
Była nim dziewczyna, może szesnastoletnia, przeciętna i niezapadająca w pamięć. Jedynym co przykuwało wzrok były jej oczy – o barwie ciemnego orzecha – oraz aparat składający się ze słuchawek, maleńkiego mikrofonu i opatrzonej głośnikiem puszeczki wielkości pudełka zapałek.
– Yvonne.
– To ja – odpowiedziała męskim głosem. Nacisnęła przycisk koło głośniczka i zsunęła aparat z uszu. Później powtórzyła już swoim dziewczęcym sopranem: – To ja.
Zaniemówiłem. To, co widziałem, wymykało się mojemu rozumieniu, przekraczało granice wyobraźni. Na szczęście to ona odezwała się pierwsza.
– Nie spodziewał się mnie pan, monsieur Bisset? Proszę wybaczyć tę maskaradę. Czyżby jednak pańska przenikliwość pana zawiodła? Znalazł pan za mało źródeł? Czy może nie mógł pan uwierzyć w to, co czyta?
– Nie sądziłem, że… że to mogło się powieść. Myślałem, że de Satre pragnął nieśmiertelności dla siebie…
– Nie byli kompletnymi głupcami – zaprzeczyła Yvonne. – Wie pan, co powiedział George Mallory, kiedy pytano go, czemu wspina się na Mount Everest? Ponieważ on istnieje. De Satre i pozostali działali podobnie: źródła, które studiowali twierdziły, że nieśmiertelność jest na wyciągnięcie ręki i podawały, jak ją osiągnąć. Sądzę, że podobnie jak pan, nie do końca w to wierzyli, a jednak postanowili nie ryzykować. Wiedzieli, co potencjalny sukces może oznaczać.
Nie była piękna, a jednak nie mogłem oderwać od niej oczu. Wszystko przez to spojrzenie – wzrok człowieka, który widział za dużo i miał widzieć znacznie więcej. Czysta melancholia. Ani śladu złości.
– Wydaje mi się, że nie do końca rozumiem – powiedziałem, starając się zyskać na czasie. – Wiele osób marzy o życiu wiecznym.
– Tylko szaleniec może marzyć o czymś takim – pokręciła głową. – Proszę sobie wyobrazić życie bez ryzyka. Bez strachu o jutro. Bez miłości, czułości, bliskości, bo każdy po kilku latach traktuje pana jak odmieńca, dziwoląga. Moje życie to egzystencja wyrzutka, pozbawiona sensu i ładu.
– Nie może pani umrzeć?
– Nie. Nie starzeję się, nie krwawię, nie ranią mnie kule, nie można zmiażdżyć moich kości. De Satre i jego ludzie osiągnęli swój cel: moje ciało znalazło się na granicy dwóch sfer. Jest tutaj, ale nie tylko tutaj. Trudno to zrozumieć, a jeszcze trudniej wytłumaczyć.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, a z głośników sypały się nuty Chopinowskiego nokturnu.
– Czasami w snach widzę tę drugą sferę, ten świat, gdzie utknęła druga część mnie – wyznała. – To kraina pustki i szarości, płaska i pozbawiona życia. Nigdy się stamtąd nie wydostanę. A co za tym idzie, będę żyła wiecznie. Choć tylko ktoś z wyjątkowo spaczonym poczuciem humoru mógłby nazwać to życiem.
– Czemu w takim razie się pani na to zgodziła? Nie protestowała pani, nie próbowała uciec.
– Byłam młoda i głupia. Moja matka ciężko chorowała, reszta rodzeństwa to jeszcze były dzieci. Żyliśmy w biedzie. Z myślą o nich sprzedałam wszystko, co miałam do sprzedania: swoje życie i szczęście. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że plan de Satre’a się powiedzie. Kiedy w końcu zaczęłam o tym myśleć, dotarły do mnie możliwe konsekwencje. Byłam przerażona. – Na moment umilkła i przebierała palcami lewej dłoni po biodrze, jakby wygrywała kolejne frazy nokturnu. – Miałam nadzieję, że on okaże się człowiekiem. Że się przejmie i będzie chciał mi pomóc.
Jej słowa i wymalowany na twarzy smutek sprawiły, że zacząłem jej współczuć. Z każdą chwilą lepiej uzmysławiałem sobie okrucieństwo de Satre’a. Lepiej rozumiałem jej żal i ból. Przypomniałem sobie jednak o zamordowanym Vincencie Voorhoofie. Przypomniałem sobie o Zoé siedzącej za moimi plecami, skrępowanej i przerażonej. Spojrzałem w kierunku drzwi, a później na dziewczynę. Może i była nieśmiertelna, ale drobna i słaba, nie bardzo mogłaby mi się przeciwstawić. Pochwyciła mój wzrok.
– Jest tam dwóch ludzi, którzy za pieniądze zrobią dla mnie wszystko – powiedziała.
– Czemu zabiła pani Voorhoofa?
– Z tego samego powodu, dla którego moi ludzie podłożyli bombę w Bibliotece Polskiej, dla którego właśnie płonie pańskie mieszkanie, a niedługo spłonie i to. Pewna wiedza nie powinna nigdy trafić w ludzkie ręce. Nie mogę sobie pomóc, ale mogę zrobić, co w mojej mocy, żeby nikt nie poszedł w moje ślady. Sam pan powiedział, że wiele osób marzy o życiu wiecznym. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, co ono naprawdę oznacza. Nawet pan, który zaczyna rozumieć, nie może mieć pojęcia, jakie to uczucie błagać o koniec świata. Ja błagam każdego dnia.
Do mieszkania weszli dwaj ludzie Yvonne: byki o postawie byłych wojskowych i twarzach istot pozbawionych sumienia. Na znak dziewczyny jeden z nich wyciągnął z kieszeni szmatę nasączoną benzyną i zapalniczkę. Drugi ruszył w stronę Zoé. Stanąłem mu na drodze, ale równie dobrze mógłbym stanąć na drodze czołgu. Nie spostrzegłem nawet kiedy zarobiłem w zęby, okręciłem się na pięcie i padłem na podłogę. Minęło z pół minuty, zanim się pozbierałem. Nieoczekiwanie na ramieniu poczułem uścisk Zoé i w końcu się podniosłem. Biedna Zoé. Cała była roztrzęsiona, łzy spływały jej po policzkach i lgnęła do mnie, jakby mój dotyk mógł ją uratować.
– Dziękuję, monsieur Bisset – powiedziała Yvonne. – Dzięki panu jestem znacznie bliżej mojego celu. Śladów po rytuale sfer jest coraz mniej. Może za kilkadziesiąt lat będę mogła odetchnąć z ulgą. Może wtedy odnajdę spokój. – Skinęła na mężczyznę z zapalniczką. Szmata błyskawicznie zajęła się ogniem. Gdyby spadła na podłogę, pożar rozgorzałby w mgnieniu oka.
– To już wszystko. Możecie iść – powiedziała, patrząc na nas.
– Możemy iść? – zgłupiałem. – A to, co wiemy?
– Myślę, że będzie pan uważnie strzegł tej wiedzy. Prawda?
Skinąłem głową. Nie chciało mi się w to wierzyć. Zoé wpiła się palcami w moje ramię i płakała. Pociągnąłem ją w kierunku drzwi, powoli, niepewnie, nie do końca ufając nagłemu uśmiechowi losu. Zatrzymałem się dopiero, kiedy od klatki schodowej dzieliło nas kilka śmiesznych metrów.
– Nie chodzi tylko o to, prawda? – spytałem. – Musi być coś jeszcze. Inaczej by pani nie ryzykowała. Nie po tym wszystkim.
Yvonne popatrzyła mi w oczy, ale zaraz spuściła głowę. Nie byłem pewny, czy odpowie. Nie byłem pewny, czy nie popełniłem błędu i nie powinniśmy zacząć uciekać co sił.
– Kochałam go – powiedziała w końcu. – Byłam zwykłą głupią szesnastolatką zadurzoną w nauczycielu. A on nie przyszedł. Nie pomógł mi.
– Przyszedł. Po prostu się spóźnił.
– No właśnie. Pan się nie spóźnił. Pan wiedział, na kim mu zależy.
Zerknąłem na nią po raz ostatni, po czym wraz z Zoé wyszliśmy z mieszkania. Kiedy opuściliśmy budynek, z okien buchały płomienie i dym. Przyglądaliśmy się im przez krótką chwilę, by wreszcie ruszyć przed siebie. Nie wiedzieliśmy, gdzie zaprowadzą nas nogi, nie mieliśmy dokąd pójść, ale otaczała nas ciepła paryska noc i nie liczyło się wiele więcej, ponieważ mieliśmy siebie.
Nareszcie znowu mieliśmy siebie.
• • •
(Fragment listu Delfiny Potockiej do Ferenca Liszta – Paryż, 3 lipca 1835)
Jeśli zaś chodzi o Chopina, to nie w porę, przyjacielu, opuściłeś Paryż! Może i, jak mówiłeś, Szwajcaria kusi pięknem i spokojem, lecz tu twój druh cierpi prawdziwe męki. Gorączka trawi go niemal cały czas, a wystarczy na moment spuścić go z oka, by uciekł z domu i snuł się po paryskich ulicach niby duch czy zmora: blady, zgnębiony, zdesperowany. Gdy go spytać, czego mu trzeba, kręci tylko bezradnie głową i powtarza, że musi ją znaleźć. Kogo? Tego już nie chce bądź nie może zdradzić.
W nielicznych chwilach, gdy czuje się lepiej, komponuje jak szalony. Och, powinieneś usłyszeć niektóre z tych melodii: lubuje się szczególnie w nokturnach, przytłaczających, pełnych melancholii, choć nie widać, by tworzenie sprawiało mu radość. Wygląda to bardziej tak, jakby próbował o czymś zapomnieć, wyrzucić coś z pamięci. Proszę cię, przyjacielu, jeśli nie chcesz wrócić, napisz przynajmniej naszemu kochanemu Fryderykowi dobre słowo. Potrzebuje tego bardziej niż kiedykolwiek.
Proszę, nie zwlekaj.
Nie zawiedź go.
powrót; do indeksunastwpna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.