– Nic, pani! – zameldował jeden ze strażników, odrywając krasnoludzicę od przemyśleń. – Góra jest czysta. Pełno złomu, jakichś fragmentów… yyy… czegoś, trochę ubrań, papierów. – Może go jednak źle osądziliśmy, co? – zapytał jeden z radnych. – Może nie trzeba było wysyłać tego… posłańca, jak to ujęłaś, pani? Henrietta nic nie odpowiedziała, tylko chrząknęła. Zatrudnienie Sh’elali miało pozostać tajemnicą do czasu uzyskania konkretnych dowodów przeciwko magowi. Niestety, śmierć Soarów sprawiła, że sprawa się skomplikowała. Rada zażyczyła sobie dokumentów z przesłuchania „mnicha”. I jeb, prawda wyszła na jaw. Niby nikt nie używał słów „płatny zabójca”, ale i tak było wiadomo, o co chodzi. Burmistrz już otwierała usta, by jakoś nazmyślać, gdy nagle rozległo się wołanie Gestleitera. – Jest! – Sądząc po rozgorączkowaniu kapitana, stało się coś naprawdę bardzo ważnego. Burmistrz podziękowała bogom za korzystny obrót spraw i zeszła do piwnic. W sali znajdował się trup młodego mężczyzny, a także zawieszone w powietrzu metalowe zwieńczenie, kryjące jakiś skomplikowany mechanizm. Urządzenie, chociaż nie pracowało, sprawiało wrażenie niepełnego i pozbawionego dolnej części. – Co to? – zapytał ktoś. – I gdzie jest Dyfuzjusz? – Uciekł – mruknęła krasnoludzica, skubiąc brodę. – Ale jak? Gdzie? Przecież to niemożliwe! – Pytajcie się mnie, a ja was! – odwarknęła, czując, że jej humor sięga dna absolutnego. – Czy ja wiem, jak uciekł?! Nie wiem!! Może tym? Wskazała na kopułę. Dziwna budowla napawała ją bliżej nieokreśloną obawą. – Trzeba to zbadać! – rozległy się coraz bardziej podekscytowane głosy. – Poznać! Rozłożyć i złożyć! Uruchomić, aby poznać tajemnice czarodzieja i wykorzystać je przeciwko niemu! Wrzawa narastała, aż Henrietta zabrała stanowczy głos. – Nie. – Co: nie? Jak to: nie?! – zaoponowali. – Nie rozumiemy! – Po prostu nie. Nie zgadzam się z wami i nie przyjmuję żadnych „ale”. Powiem więcej, mam je w dupie – rzekła to tak, że zapanowała cisza. – Odwrót, panowie. A wieżę wysadzamy. Ubiegnę wasze pytanie: owszem, wraz z tą… maszynerią. Jeden z radnych fuknął z niezadowoleniem: – Robisz duuuży błąd. Taką wiedzę można byłoby wykorzystać dla dobra mieszkańców wyspy, a kto wie, może i w obronie, gdy przyjdzie nam walczyć z ludźmi. Bo to kiedyś nastąpi! – syknął. – Powtarzasz moje słowa. Masz nawet trochę racji… – Udała, że się zastanawia. – Ale ja mam jej więcej. – Przypomnę ci o tym podczas nadchodzących wyborów. Uważaj – ostrzegł ją. – Zapłacisz za to posadą. Już ja… – Dobrze wiem, że ostrzysz sobie pazury na mój urząd – odrzekła głośno, próbując zachować pokerową twarz. – I chętnie ci go oddam, ale na razie to ja jestem burmistrzem. I to JA mam przeważający głos, który przemawia do was wyraźnie, do cholery!! Wysadzić to w powietrze! Henrietta zmełła w ustach stek krasnoludzkich przekleństw i opuściła wieżę. Znowu posłuchała przeczucia i miała się z tym nad wyraz dobrze. Zerknęła na grupkę radnych, która za nią szła. Mężczyźni rozmawiali szeptem, zakrywali usta i co rusz popatrywali na panią burmistrz. – Spiskują przeciw tobie, pani – rzekł Gestleiter. – Wiem. – Może jednak należałoby… – W imię czego? Samozadowolenia bandy urzędasów? Nie, kapitanie. Sam wiesz, co potrafi Dyfuzjusz. Widziałeś Soarów, byłeś przy przesłuchaniu. Czy po tym wszystkim nadal uważasz, że mój rozkaz jest chybiony?! Gestleiter pokręcił głową. – No właśnie – skwitowała. – Martwi mnie jednak coś innego. – Sh’elala. – Tak. Co się z nią stało? Gdzie teraz jest? – Burmistrzyni zawiesiła głos. – Czy żyje..? – Poniekąd wykonała zadanie. Mag zniknął z Silva Rerum, a i skarbiec nam nie zubożał. Pomyśl, pani, czegóż mogłaby sobie zażyczyć persona jej pokroju… – Gestleiter uśmiechnął się. – Małe to pocieszenie – sapnęła. Kapitan nic nie odpowiedział. Czuł olbrzymią ulgę. Cieszył się, że zabójczyni zniknęła z wyspy. Nareszcie wszystko wróci do normy. Drogę do Pałacu Magistratu pokonali w milczeniu. Gdy byli w połowie podróży, całą wyspą wstrząsnął potężny wybuch. Henrietta nie wychyliła głowy z dorożki. Nie zobaczyła więc, jak wieża Dyfuzjusza składa się niczym kartka papieru. Niby koniec. Niby pomyślny. A jednak krasnoludzica nie radowała się. Tak nakazała intuicja. A ona jej nigdy nie zawiodła. Sh’elala usiadła na łóżku i przycisnęła rękę do brzucha. Ból był porażający. Promieniował na całe ciało i oferował absolutnie nowe doznania. Kaszlnęła i poczuła się tak, jakby miały z niej wypaść wnętrzności. – Nie kaszleć – upomniała samą siebie. – Powtarzam, nie kaszleć. Z trudem podeszła do okna. Znała te łagodne wzgórza, aż po horyzont porośnięte winną latoroślą. Pamiętała zapach powietrza, przesiąkniętego aromatami wina i miodu. Ciągle miała w uszach radosną, skoczną muzykę i śpiewne narzecze, jakim posługiwali się tutejsi. Volggy. Raj na ziemi. Sielanka. Słońce cudnie grzało. Jego promienie złociły rozległą winnicę, w której alejach uwijali się liczni ogrodnicy. Ależ tu pięknie i bezpiecznie. Sh’elala powolutku, najostrożniej jak potrafiła, pokuśtykała do krzeseł. Złożono na nich to, co miała na sobie tamtego feralnego dnia. Sprawdziła wszystko dokładnie, nie zmieniając zdania o mieszkańcach Volggy. Nadal byli uczciwi aż do bólu: znalazła miecz, pancerz i płaską paczuszkę z fragmentami mapy do Smoczych Koron. Potem popatrzyła na stół i przestała się uśmiechać. Na blacie leżał niewielki, zakrwawiony pocisk. Wzięła go do ręki i obróciła w palcach. Świadomość przegranej była nie do zniesienia. Straciła Lotra. Pierwszy raz w życiu nie wykonała zadania, a przecież miała wyjątkowo dobre intencje… A Dyfuzjusz…? Sh’elala ścisnęła nabój i zamknęła oko. Dyfuzjusz, mag mechaniczny, przyszły członek Rady Czarodziejów i zdeklarowany zwolennik poczynań Calty… Uciekł, przynosząc Cesarstwu nową, potężną broń. Jednooka wiedziała, że to dopiero początek. Przestraszyła się. Przerażona, nagle zdała sobie sprawę z tego, do czego – chcąc nie chcąc – doprowadziła. I wierzcie lub nie, ta świadomość odjęła jej siłę w nogach. |