powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXII)
grudzień 2011

Niepołomni
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Raszewski pożegnał się grzecznie i udał do drugiej izby, w której spali już smacznie jego podkomendni. Długo wiercił się bezsennie, wracając myślami do dziwnego monologu Bzowskiej.
Niczego nie wygracie…, „niepołomni”, jak kiedyś mawialiśmy… – te słowa ciągle huczały mu pod czaszką. Powoli, wciąż jeszcze broniąc się przed niewygodnymi wnioskami, umysł kapitana łączył fakty. Nagle szalona eskapada Bzowskiej i jej nieszablonowi znajomi ukazali mu się w innym świetle. Po raz pierwszy w życiu Raszewski bez zastrzeżeń przyjął koronny argument swojej siostry – z pewnymi sprawami ludzki umysł po prostu nie mógł się mierzyć. Zaśmiał się tylko w duchu na myśl o tym, że Zuzanna nigdy nie zdołała odkryć, jak blisko upragnionej tajemnicy znalazła się, spotykając Bzowską.
Zastanowił się, co dalej, czy nie powinien wykorzystać jakoś nowo nabytej wiedzy, lecz uznał, że gdyby jego chwilowi sojusznicy mogli pomóc bardziej, uczyniliby to z własnej woli. Skoro Jadwiga Bzowska nie chciała wyjawić mu swojej tajemnicy, postanowił nie drążyć tematu i nie żądać nic ponad to, ile gotowa była sama zaoferować. Przypomniał sobie też, co mówiła, gdy spotkali się wczorajszego popołudnia – że nieopatrznie wypowiedziane słowa mogą zmienić kształt przyszłości.
Chwycił się tego źdźbła nadziei i wiedział, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by nie dopuścić do koszmaru, który wywieszczyła jasnowidz. Wiedział, że będzie walczyć do ostatka, nie zważając na to, czy ma szansę zmienić cokolwiek samodzielnie.
• • •
Odczekali nieco, pozwalając by pogoda poprawiła się na tyle, że nawet ciężej ranni byli w stanie utrzymać znośne tempo marszu. Para dziwacznych przewodników stawiła się pod leśniczówką trzy dni po pamiętnej dla Raszewskiego nocy.
Kapitan obserwował w skupieniu ich zachowanie. Teraz, gdy wiedział, czego wypatrywać, półsłówka i niedomówienia, których pełne były rozmowy Bzowskiej z dwoma dziwakami, nabierały zgoła innego znaczenia.
Nowa eskorta wcale nie budziła zaufania Raszewskiego – zbyt byli niefrasobliwi, zbyt rzucali się w oczy – lecz Jadwiga zdawała się wierzyć im bezgranicznie. To musiało wystarczyć mu za rekomendację.
W końcu przetrzebiony oddział zebrał się w pełnej gotowości na niewielkim podwórku. Raszewski wydał ostatnie rozkazy i ludzie wyruszyli pod czujnym okiem kaprala Jasińskiego, który dziwnym trafem doskonale odnalazł wspólny język z niecodzienną dwójką.
Raszewski został jeszcze na chwilę.
– Żegnam, kapitanie, i życzę powodzenia – powiedziała Jaga, odprowadzając go do furtki. – Trzymajcie się lasów, tam zawsze będziecie bezpieczni. Na ile to możliwe.
– Jednak nie tracę nadziei, że jeszcze się spotkamy – odparł, całując nieco niezdarnie jej lewą dłoń. – Zatem do widzenia.
– Do widzenia – zgodziła się.
Już wiele lat temu nauczyła się, że czasem warto kłamać.
…na tysiąclecie państwa…
Puszcza Niepołomicka, 18 maja 1966 r.
Świat skąpany w ciepłych promieniach wiosennego słońca urzekał pysznymi, głębokimi barwami, zachwycał zapachami i drażnił wszystkimi dźwiękami tryskającego życiem lasu. Piaszczysta droga wiła się między pniami potężnych buków i złociła dumnie pośród miękkich mchów i poszycia traw.
Trampki uderzające rytmicznie w ubitą ziemię wznosiły co chwila w powietrze obłoki pyłu. Ten niesiony lekkim wiatrem osiadał na wszystkim, również na znoszonych, wystrzępionych nogawkach błękitnych spodni, które wędrująca ścieżką dziewczyna musiała niewątpliwie sprowadzić zza granicy.
Gdy przechodziła przez miasto, mieszkańcy przyglądali się podejrzliwie rozwianym połom kwiecistej koszuli, rozpuszczonym luźno włosom, ale nade wszystko dziwacznym i niespotykanym tu spodniom. Porządne panienki nie chadzały w spodniach!
Dziewczyna zaśmiała się na wspomnienie ich oburzonych twarzy, szeptów niedowierzania i rzucanych pod nosem przekleństw. Nie interesowała jej opinia tych ludzi, ani żadnych innych, jeśli miałaby być szczera. Wiedziała, że swoim niecodziennym wyglądem wyprzedza nieco nadciągającą modę, ale po latach trzymania się w ryzach potrzebowała wreszcie chwili wytchnienia.
Droga dłużyła się jej niemiłosiernie, a pamięć zdawała się zawodzić po raz pierwszy w życiu. Była przekonana, że dotrze na miejsce szybciej, tymczasem minęło już niemal południe, a ona nie pokonała jeszcze nawet połowy dystansu. A może to nie głowa, tylko nogi płatały jej figle? Nie potrafiła odpowiedzieć sobie szczerze na pytanie, czy przypadkiem podświadomie nie zwalnia tempa marszu, lękając się przyszłości.
Zatrzymała się na chwilę. Z niejakim wysiłkiem ściągnęła z pleców solidnie wypchany płócienny plecak, rzuciła go na ziemię i zaczęła szukać czegoś w skupieniu. Po chwili wydobyła z czeluści bagażu bidon z wodą i pociągnęła z niego solidny łyk. Nieznośna suchość w ustach wreszcie ustąpiła. Korzystając z chwilowego postoju, dziewczyna rozejrzała się po okolicy.
Wiele się tu zmieniło. Las był dużo rzadszy, zaś na szczyt wzniesienia prowadziła teraz szeroka, a w każdym razie szersza niż dawniej, bita droga. Dziewczyna wiedziała, że w niedzielne popołudnia można było spotkać tu całe rodziny letników, którzy szukali odpoczynku w ciszy i spokoju, skutecznie zresztą uniemożliwiając sobie nawzajem realizację tego celu.
Teraz jednak, w środku tygodnia, puszcza przypominała siebie z minionych lat. Jej odgłosy nie ginęły zagłuszone dźwiękami z przenośnych odbiorników radiowych. W powietrzu dominował zapach wilgotnego poszycia leśnego, a po chwili dawało się wyczuć też inne nuty – aromat traw, żywicy, zapachy polnych kwiatów i ostrą woń zwierząt – o ile wiedziało się, na co zwracać uwagę.
Wsłuchała się w szum drzew. Ich pieśń nie zmieniła się ani o jotę, zawsze niosła ze sobą tę samą moc, koiła i uspokajała. Brzęczenie pszczół i much, odległe pochrząkiwania i trzaski, wszystko to świadczyło niezbicie o jednym – las żył.
Dziewczyna uśmiechnęła się na tę myśl. Żył o wiele intensywniej niż mogło się wydawać ludziom z miasta. Czuła to doskonale, choć przecież ostatnie lata spędziła pośród betonowych murów. Jak zawsze z radością wracała na łono przyrody, nawet jeśli tym razem jej wycieczka miała zakończyć się niezbyt przyjemnym akcentem.
To wspomnienie przywołało ją do porządku. Przypomniała sobie o ciążącym na niej obowiązku. Westchnęła i zarzuciła plecak na ramię. Miała przed sobą jeszcze długą drogę prowadzącą w większości pod górę ścieżką pełną zdradliwych korzeni i nierówności. Wiedziała, że powinna już ruszać i nie ociągać się w marszu.
• • •
Żar lał się z nieba niemiłosiernie. Kwiecista koszula leżała rzucona byle jak na płócienny plecak, obok, ledwo widoczne, tonęły w wysokiej trawie dwa trampki. Napięcie w powietrzu było niemal namacalne. Ciszy nie mącił najmniejszy dźwięk i gdyby ktokolwiek znalazłby się tu teraz, niechybnie odniósłby wrażenie, że czas stanął w miejscu, by pozwolić sycić wzrok urokiem osobliwej sceny.
Pośród drzew, na szczycie wzniesienia, kryła się sporych rozmiarów polana. Na środku nie rosło nic. Wysokie trawy wznoszące się na niej od linii lasu rzedły stopniowo, by wreszcie zamienić się w suchy, złoty piach. Starzy ludzie powiadali, że zwierzęta omijały to miejsce od zawsze. Niektórzy mówili wręcz, że było przeklęte, że w dawnych czasach czarownice urządzały tu sobie schadzki z diabłem. Młodzi śmiali się, słusznie nie wierząc w te opowieści, lecz w istocie okolica sprawiała osobliwe wrażenie.
Pośrodku wydeptanego w trawie kręgu stała ta sama dziewczyna, która kilka godzin temu wzbudziła niezdrowe poruszenie wśród mieszkańców pobliskiego miasteczka. Wyglądała co najmniej niecodziennie. Oczy miała zamknięte, jasne włosy splotła wcześniej w luźny warkocz, który teraz opadał ciężko na plecy, przez co głęboka bruzda skupienia, a może wysiłku biegnąca przez środek czoła stała się doskonale widoczna. Cienka koszulka na ramiączkach nie osłaniała opalonych na złoto ramion, wzniesionych w dumnie wyglądającym geście, lecz z każdą chwilą drżących coraz wyraźniej.
Usta dziewczyny poruszały się, z początku bezgłośnie, potem wypełniając polanę ledwie słyszalnym szeptem, który począł przechodzić w coraz wyraźniejsze dźwięki. Dziwne słowa dawały się już wprawdzie odróżnić, choć nie niosły ze sobą żadnej zrozumiałej treści, ale dziewczyna nie ustawała – intensywność dźwięków ciągle rosła. Wreszcie z jej gardła dobył się dziki, nieskrępowany niczym krzyk.
Z rozmieszczonych w równych odstępach wokół środka polany kopczyków buchnęły zielone płomienie. Rozgrzane upałem powietrze zafalowało, wzbijając z ziemi złoty pył.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.