powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXII)
grudzień 2011

Grom z jasnego nieba, czyli 10 lat filmowego „Władcy pierścieni”
ciąg dalszy z poprzedniej strony
‹Władca Pierścieni: Powrót Króla›
‹Władca Pierścieni: Powrót Króla›
Agnieszka Szady: Konrad pytał o stosunek do literackiego pierwowzoru, więc napomknę o zajadłych tolkienistach: zauważyłam, że generalnie dzielą się na grupę „to ekranizacja Tolkiena, więc film jest cudny, boski i złego słowa nie damy na niego powiedzieć” oraz na grupę „ekranizowanie Tolkiena powinno być karane więzieniem i odebraniem prawa do wykonywania zawodu”.
Marcin Osuch: Bardzo lubiłem „Porządki w Shire” i miałem delikatną nadzieję, że ten wątek pojawi się w filmie. Z drugiej strony trzeba przyznać, że film jest dużo bardziej spójny bez tej historii. Nie pasowały też do ogólnej, dosyć mrocznej koncepcji „Władcy…” w wykonaniu Jacksona. Ale może to dobry pretekst na sequel?
Mateusz Kowalski: Wiesz co, Marcinie, wątpię. Nie jest to zbyt duży rozdział, a próba rozciągnięcia tego w pełnowymiarowy sequel groziłaby stworzeniem bardziej zlepkowej wersji (oczywiście w realiach high fantasy) „Gotowych na wszystko” i dodaniem niepotrzebnych wątków. Tak właśnie zastanawiałem się, jak by to wyglądało, gdyby Marc Cherry raczył wziąć to w swoje ręce – skoro twórcy Glee udało się stworzyć psychodeliczne „American Horror Story”, które miejscami deklasuje moim zdaniem Lyncha… Niemniej jednak dla mnie jest to jedna z lepszych ekranizacji (o ten piedestał otarły się jeszcze tylko „Gwiezdny Pył”, „Watchmen” i znienawidzone „Immortal: Kobieta pułapka”), nawet mimo bezczelnego wycięcia Toma Bombadila, który okazuje się jedną z istotniejszych postaci.
Agnieszka Szady: Od kiedy Tom Bombadil jest jedną z najistotniejszych postaci? Moim zdaniem historia tylko zyskała na wycięciu tej – nie bójmy się tego słowa – infantylnie przedstawionej postaci.
Mateusz Kowalski: Prawdopodobnie sam zacząłem doceniać Toma Bombadila dopiero po przeczytaniu sterty różnych książek w stylu „Encyklopedia Śródziemia”, z których jasno wynikało, że Bombadil to jeden z Majarów, który miał pewien wpływ na zachowanie choć odrobiny pierwotnego czaru Śródziemia. Bombadil również mnie na początku wkurzał, jednak pod kątem dojrzewania psychicznego hobbitów oraz uświadamiania sobie, na co się właściwie szykują… Po prostu przywiązałem się do tej postaci. Ale, ad rem. Nie chcę nawet wspominać o innych absurdalnych elementach (wracając do Beatrycze i innych), rozciągniętych do niemożności (wspomniany przekomiczny Denethor). Ogólnie film jako film zasługuje na najwyższe noty, ale jako ekranizacja… cóż, ekstraktu dałbym pewnie po tych latach 80-90%. Niestety, puryzm mi się włączył. Z drugiej zaś strony nasze zastanawianie się nad wyciętymi fragmentami sprawia, że zastanawiam się, czy „Silmarillion” nie byłby genialnym materiałem na kolejny wysokobudżetowy serial. Może nawet by podkopał „Grę o Tron"…?
Artur Chruściel: Nie wierzę już w wierne ekranizacje, bo zazwyczaj są nudne. Adaptacja musi uchwycić specyfikę medium i się do niej dostosować, a elementy niepasujące trzeba niestety wycinać bez litości lub sprytnie modyfikować. Genialnej czołówki „Strażników” Snyder nie zaczerpnął z komiksu. Ba, tymi kilkoma minutami zastąpił dziesiątki stron oryginału, z których wiele było gęsto pokrytych drukiem. Nadmierna wierność kończy się jak w szwedzkiej wersji „Millenium” – solidnym, ale niepotrafiącym niczym widza porwać rzemiosłem (bardzo jestem ciekaw, co z tym samym tekstem zrobi Fincher). A przy nadmiarze materiału literackiego (z „Władcy” wszak wyleciało całkiem sporo, a nie były to krótkie filmy) możemy w najlepszym wypadku dostać odpowiednik „Harry’ego Pottera i Zakonu Feniksa” – streszczenie nadające się co najwyżej na ilustracje dla fanów. No i przyznam, że pomysł przerobienia „Silmarillionu” na serial mnie przerasta.
Konrad Wągrowski: Przerabianie „Silmarillionu” na serial to jak przerabianie na serial greckiej mitologii – na serio się nie da. Silmarillion po prostu nie ma solidnie zarysowanych, pełnokrwistych bohaterów. Trzeba by go praktycznie napisać od nowa, nadać tym istotniejszym bohaterom (Beren i Luthien, Turin) więcej charakteru, poczynić skróty… Nie mówię, że to niemożliwe, ale to właściwie przepisanie książki od początku. Jackson nie musiał tego robić, mógł czerpać z powieści pełnymi garściami.
Michał Kubalski: Mógłbym jeszcze pozrzędzić na nachalne momentami zgranie obraz-dźwięk-scena-mimika, ale inni mogą uznać to za doskonałe i profesjonalne podejście do materii. Ale to pomniejszy zarzut. Większy mam do całokształtu Śródziemia, jaki wyłania się z filmowej trylogii (powieściowej znacznie mniej). Otóż widzę to tak: mamy zamieszkany i gwarny Shire, potem Bree, potem długo nic, potem Rohan z Edoras i Helmowym Jarem, a potem Gondor z samotnym Minas Tirith. Poza tym orkowie w Mordorze i Isengardzie, elfowie w Lothlorien i Rivendell… i właściwie tyle. Widzimy Afrośródziemian (:)) w armii Saurona, widzimy zapalające się stosy na szczytach gór, więc mamy wskazówki, że gdzieś tam mieszkają ludzie – ale świat wydaje się pusty. Na mnie wywierał on wrażenie pustej sceny, na której poustawiane są elementy scenograficzne w postaci ruin Osgiliath, Białej Wieży czy ostoi elfów. Gdzie to królestwo bez króla? Z czego żyją Rohirrimowie? Gdzie sady, ogrody, zajazdy, miasteczka, gdzie rybacy, rolnicy i kupcy? Nie są potrzebni fabule, więc ich nie ma. Zatem, mimo mrówczej i godnej podziwu pracy scenografów przy tworzeniu detali architektonicznych czy ubioru, zgubił się gdzieś większy obraz – obraz całego świata. O to mam trochę żal do Jacksona, bo chociaż dla Tolkiena też były rzeczy ważniejsze, to jednak zwykli ludzie i ich czynności we „Władcy…” się czasem pojawiają.
Agnieszka Szady: Tak! Mnie też najbardziej ze wszystkiego raziło kompletne pustkowie otaczające Minas Tirith – plus jeszcze nienaturalna perspektywa przy pokazywaniu warowni Saurona, która wydawała się odległa zaledwie kilkaset metrów od bramy Mordoru.
Beatrycze Nowicka: Cóż, prawda o tych pustkach – mnie zwłaszcza rzuciło się to w oczy w Rohanie, gdzie mamy gród pośród łąk i ani kawałka pola. Z drugiej strony pamiętam felieton w SF, zdaje się Świdziniewskiego, w którym zarzucał on to samo oryginałowi – że świat sprawia wrażenie pustego, że brak przemyślanej ekonomii, kwestii społecznych, czemu przez te tysiąclecia nie nastąpił rozwój technologiczny itp.
Mateusz Kowalski: Sądzę, że podchodzicie do tego trochę zbyt restrykcyjnie. Fakt, widać, że Jackson poszedł po linii najmniejszego oporu i potraktował braki opisów w trylogii dosłownie (choć może z drugiej strony było to obwarowane budżetem i ówczesnym CGI?), ale z drugiej strony, patrzę na to z perspektywy eposów antycznych, gdzie ostatnimi elementami np. w „Iliadzie” był opis tego, jak rolnicy pod Troją hasali z owieczkami. Po prostu pewne rzeczy się pomija – „Władca…” miał być epicki i na skalę lat powojennych, kiedy był tworzony, był. To co majstrują Martin, czy w mniejszej skali Erikson i Jordan, to kolejny etap ewolucji literatury fantasy. Wtedy to po prostu nie było potrzebne i sądzę, że Jacksonowi chodziło przede wszystkim o film epicki, a nie o National Geographic. No, ale to takie moje zrzędzenie.
Michał Kubalski: Częściowo da się to (na siłę) wytłumaczyć – to krainy spustoszone przez rajdy orków, widzimy czas zagrożenia, kiedy ludzie garną się za mury, ponadto film i powieść jasno dają odczuć, że jest to schyłek jednej Ery. Zatem np. niszczejący powoli Królowie w Argonath czy ruiny strażnicy na Wichrowym Czubie robią odpowiednie wrażenie, atmosferę wielkości, która odeszła. Ale w Rohanie i Gondorze nadal mieszkają ludzie, a tego kompletnie nie widać. Mogą mieszkać wśród ruin czy na skrawku dawnych terenów, ale nadal tam są.
Co do ekonomii i braku rozwoju – to jest kwestia od dawna poruszana w rozmowach o fantasy. John Scalzi pisał niedawno o „Latającym Bałwanku” – opisując sytuację, w której jego żona, czytając dziecku książeczkę o bałwanie, nie widziała nic niestosownego w tym, że np. bałwanek jadł gorącą zupę, ale zareagowała oburzeniem, gdy bałwanek zaczął latać. Każdy z nas ma swoje – zależnie od osoby w zupełnie innych momentach – chwile „latającego bałwanka”, gdy zawieszona dotąd niewiara pod wpływem jakiegoś elementu nagle spada nam na głowę z głośnym „ale może jednak bez przesady”. Taki element wytrąca nas z opowieści, co szkodzi percepcji filmu czy powieści. Jakie momenty w filmach Was wytrącały z równowagi? Dla mnie była to szarża Rohirrimów na olifanty. A przecież Theoden miał być doświadczonym, dobrym dowódcą.
Agnieszka Szady: Dla mnie nie tyle sama szarża, ile fakt, że olifanty padały jak muchy po cięciu szablą w nogę – cięciu, które w najlepszym razie mogło im skaleczyć skórę. Zresztą zwierzę ranne w nogę rzadko kiedy pada prosto na pysk: zwykle zaczyna się miotać albo próbuje biec dalej na trzech zdrowych nogach; a w tym filmie miałam skojarzenia z walącymi się na glebę imperialnymi AT-AT i tylko czekałam, aż któryś olifant eksploduje…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

118
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.