Powoli już się przyzwyczajam do tego, że zauważalna część filmów sprzedawanych jako horror ma niewiele wspólnego ze wspomnianym gatunkiem. Tak też jest z „Ofiarą spełnioną”, obrazem, który mim że stara się podążać koleinami wyrobionymi przez klasykę slasherów, nie potrafi stać się czymś więcej, niż lekko umoczonym w krwi thrillerem o świrach z głębokiej prowincji.  |  | ‹Ofiara spełniona›
|
Już sam początek filmu nie nastraja optymistycznie. Owszem, twórcy serwują nam obraz tradycyjnego loszku, w którym ktoś o zwichrowanej psychice pastwi się nad wyłapywanymi po okolicy turystami. Na pierwszy rzut oka wszystko jest niby w porządku: kamera z lubością pokazuje wrzynające się w kostki jęczących ofiar sznury, zatykające usta ciasne kneble, wbite w dłonie gwoździe, nie zapominając oczywiście o krótkim najeździe na tackę z przedziwnymi narzędziami, bodaj jedynymi czystymi przedmiotami w zasięgu wzroku, ale… W oczy nagle rzuca się MATERAC, na którym leży ofiara. Znaczy się co? Ma gwoździe w dłoniach, ale wskazane, żeby plecki i pupa były w komforcie? Żeby zimno od blatu nie ciągnęło po kręgosłupie? Przecież poza próbą dogodzenia ofierze – co jest oczywistą bzdurą – jedynym efektem będzie nasiąknięcie materaca różnymi substancjami, które mogą wycieknąć z ludzkiego ciała, i cuchnięcie, cuchnięcie, cuchnięcie… No ale co tam, dziewczyna (bo to ona miała gwoździe w dłoniach) heroicznie wyrywa się z opresji i ucieka w las, rączo sadząc susy i w najmniejszym stopniu nie objawiając problemów ani z krążeniem w nogach (więzy tkwiły na kostkach raczej dość długi czas), ani z bólem wynikającym z posiadania centymetrowej średnicy dziur w dłoniach (a przecież np. w którymś momencie podnosi się po upadku). Czysta fantastyka, rzekłbym. A raczej – magia kina. Potem jednak – jako że wspomniana scena była wyłącznie czymś w rodzaju przystawki, w sumie niezwiązanej fabularnie z daniem głównym – jest już normalnie, czyli przytłaczająco przyziemnie i – wbrew przystawce – w sumie bezkrwiście. Oto bowiem w odludny rejon kraju, gdzie jak zwykle komórki nie mają zasięgu, przyjeżdża na aktywny wypoczynek parka narzeczonych. Tradycyjnie – wbrew sugestiom lokalnego przedstawiciela władz – wybierają zapomnianą przez Boga i ludzi ścieżkę widokową, zaproponowaną przez… chciałoby się powiedzieć: podejrzane indywiduum. Ale przez gardło to nie przechodzi. Bo owszem, wspomniana osoba ma nędzne ciuchy (szare coś w rodzaju płaszcza i bury, z lekka zmięty kapelusz) i ciągnie za sobą żebraczy wózeczek na koślawych kółkach, ale w rzeczywistości – gdy w końcu możemy rzucić okiem na jej twarz – objawia się nam schludnie ubrana kobieta koło pięćdziesiątki, określająca się per „silly old woman” (zaręczam jednak, że trudno odszukać w jej obliczu cokolwiek z owego „old”). Nie wiem, może twórcy chcieli uniknąć sztampy i zrezygnowali z tradycyjnego dziwaka rzucającego mocno dwuznaczne komentarze, próbę tę uznaję raczej za nieudaną, bo widokiem sympatycznej i uprzejmej obcej kobiety trudno budować klimat horroru. Jak by jednak nie było, młodzi – wkroczywszy na ową feralną ścieżkę – postanawiają… pobaraszkować na golasa na leśnym runie. Naturalnie zaraz zostają przydybani przez trójkę lokalnych obwiesiów z dubeltówkami i… – ojoj, zaraz będzie przerażająco strasznie – …zmuszeni do zakupu SŁOICZKA BIMBRU. No ręce opadają. Tu już może włączyć się u widza dzwonek alarmowy, bo film nie dość, że zalatuje sztampą, to jeszcze zaczyna być głupi. Przykładowo – chwilę po wspomnianej scenie dziewczyna wymusza na swoim chłopaku… wyrzucenie w plener wszystkich naboi z broni, którą ten profilaktycznie wziął z sobą na wyprawę. Bo „wiesz, ilu bliskich straciłam”? Zdrowy na umyśle człowiek, nawet jeśli rzeczywiście byłby przeciwny broni, zapewne zaczekałby z wymuszaniem rozbrajania się przynajmniej do czasu wyjścia z lasu, po którym pętają się podejrzane typy z bronią. Nim jednak widz zdąży uporać się z tą łamigłówką, na tort pcha się kolejna wisienka. Oto bowiem na scenę wkracza wywijający maczetą strażnik leśny, przedzierający się przez liche krzaki jak przez amazońską dżunglę i tłumaczący turystom, że oczyszcza ścieżkę (jaką, skoro wyszedł z chaszczy?) z powalonych przez burzę drzew (no przepraszam – jedną małą maczetą usuwał te drzewa?!). Potem jest chwila na podziwianie pięknych widoków, wieczorny seks w namiocie – notabene obserwowany przez kogoś siedzącego w krzakach – i wreszcie rankiem dziewczę, najwyraźniej niepomne nauk z dnia poprzedniego, leci kąpać się na golasa w jeziorze. Jak nietrudno się domyślić, nasza ekshibicjonistka wsiąka, a bohater, kancerujący przy okazji poszukiwań ukochanej jednego ze spotkanych uprzednio obwiesiów, przez nieuwagę wdeptuje w wielkie sidła, z których zostaje wyciągnięty przez „starą kobietę”. Tu zaczyna się robić w ogóle dziwnie, bo scenarzysta zafundował widzom scenę „grozy”, czyli „babsko zna imię bohatera, choć ten się wcale nie przedstawiał”. Sama w sobie idea budowania klimatu zagrożenia może i słuszna, ale sprawa rozbija się o to, że bohater przyznający się do imienia Mike czepia się swojej oswobodzicielki, że ta zwróciła się do niego per Michael, czyli tak, jak zwykła się do niego zwracać wyłącznie nieboszczka babcia. Że się czepiam? Ależ naturalnie! Bo scena, która BYĆ MOŻE miała postawić widzowi włosy na sztorc, co najwyżej zdumiewa swoją dziwacznością. Tak samo jak „budząca grozę” (a w rzeczywistości znudzenie i na koniec śmiech) scena wybierania narzędzia, którym będzie potraktowana dziewczyna. Ręka zdeformowanego fizycznie świra (cóż za oryginalność, prawda?) dotyka tasaków, noży, nawet sierpa, by w końcu zdecydowanym ruchem ująć… biczyk. Taki niezbyt duży. Chciałoby się rzec – służący do ostrzejszych zabaw erotycznych. Nie ma sensu pastwić się dłużej nad scenariuszem, bo z elementów nie zalatujących sztampą czy nadmierną głupotą uświadczyć można tu wyłącznie jeden koncept: pojmanie bohaterów przez rodzinę mającą fioła na punkcie religii, niezadowoloną z faktu, iż młodzi uprawiali przedmałżeński seks. Najbardziej smuci w tym wszystkim to, że film jest całkiem porządnie zrealizowany. Aktorzy może nie wspinają się na wyżyny talentu, ale i nie przynoszą swoją grą wstydu, udźwiękowienie jest kompetentne, zaś zdjęcia – jak najbardziej profesjonalne – momentami ocierają się o artyzm. Choć prawdopodobnie wynika to raczej z cudownych plenerów niż nadzwyczajnych umiejętności operatora kamery. Jedynie efekty specjalne są miejscami niezbyt porywające (że nie wspomnę o mocno irytującym, wściekle pretensjonalnym trzaskaniu piorunów we wrażych momentach). Cóż z tego, skoro od dawna wiadomo, że najporządniejsza nawet warstwa techniczna nie będzie w stanie uratować produkcji powstającej pod znakiem kiepskiego scenariusza i niezdecydowanej reżyserii. Mimo że chciałoby się powiedzieć, iż „Ofiara spełniona” to tuzinkowy slasher, garściami czerpiący z klasyki gatunku, to w rzeczywistości – głównie ze względu na losy bohaterów i specyficzne zakończenie – nie można go uznać za nic więcej, jak troszkę bardziej krwawy thriller. Owszem, w jednej czy dwóch kwestiach film próbuje uciec schematom, posiada też kilka dość oryginalnych scen (jak choćby groteskowy „ślub”), jednak nie wpływa to znacząco na finalną ocenę obrazu. Ot, błaha opowiastka niespecjalnie warta uwagi.
Tytuł: Ofiara spełniona Tytuł oryginalny: Timber Falls Rok produkcji: 2007 Dystrybutor: Carisma Data premiery: 23 maja 2008 Czas projekcji: 100 min Gatunek: horror, thriller Ekstrakt: 40% |