Jasiński odruchowo przeżegnał się, widząc Czarci Łeb z tak bliska. Nie wierzył wprawdzie babce, która w zimowe wieczory opowiadała o trwających tam całymi nocami sabatach czarownic, ale sąsiedztwo tajemniczego miejsca budziło w nim niepokój. Z zamyślenia wyrwało go rozdzierające skrzypienie zawiasów, które głośno zaprotestowały przeciw brutalnemu traktowaniu, gdy blondynka rozwarła furtkę na oścież, przepuszczając wlokących się noga za nogą żołnierzy. Czysty przypadek sprawił, że Jasiński zatrzymał wzrok na gospodyni. Rozluźniony wizją pierwszej od wielu dni spokojnej nocy bezmyślnie obserwował poczynania kobiety. Gest, który wykonała, był tak nieznaczny, że gdyby nie znał go z dzieciństwa, nie zwróciłby na niego zupełnie uwagi. Drobna dłoń zniknęła na chwilę w przepastnej kieszeni płaszcza, po czym pojawiła się z powrotem i z pełną naturalnością rozsypała na ziemi półkoliście garść okruszków chleba. „Obiata” – przemknęło Jasińskiemu przez myśl. Babka robiła tak zawsze, gdy ona lub dziadek wracali z lasu. Dziękowała leśnym duchom za pozwolenie na przejście przez ich dziedzinę i za bezpieczny powrót do domu. Kapral znów zerknął zaniepokojony na Czarci Łeb. – Witam panów w starej leśniczówce. – Podniesiony głos Bzowskiej bez trudu dotarł do wszystkich podkomendnych kapitana Raszewskiego, odwracając myśli kaprala od nadnaturalnych tematów. – Wybaczcie, proszę, skromne warunki, niestety zorganizowanie czegokolwiek więcej przekraczało moje możliwości. W domu zmieści się pięciu z was. Reszta panów będzie musiała zanocować tam. – Wskazała starą stajnię. – Starałam się przygotować możliwie wygodne posłania. Gdybym mogła prosić o pomoc przy wydawaniu posiłku… – zawiesiła głos. Nikt się nie odezwał. Kilkanaście par oczu wpatrywało się w nią w zdumieniu przechodzącym powoli w przerażenie, które coraz wyraźniej odciskało się na ich twarzach. Wszyscy zastanawiali się, jakim cudem kobieta zdołała przygotować się na przybycie oddziału, który jeszcze kilka godzin temu zmierzał w zupełnie innym kierunku, lecz nikt nie ośmielił się poruszyć tego tematu. Bzowska spoglądała na nich wyczekująco, wyraźnie zmieszana przedłużającym się milczeniem. Uważna obserwacja, jakiej poddała zebranych, wywołała jeszcze większe zaniepokojenie wśród ludzi kapitana Raszewskiego. W tej chwili wyłącznie nadzieja na odpoczynek i chwilowa ulga trzymały ich nerwy w ryzach, ale napięcie rosło z każdą sekundą. Z otępienia wywołanego nieszablonowym zachowaniem gospodyni najszybciej zdołał się otrząsnąć dowódca. – Ty i ty – wskazał dwóch będących w najlepszej kondycji żołnierzy – przenieście Kruczka do domu, potem pomożecie pani Bzowskiej w kuchni. Wysocki, Szpak i Rafalczyk, śpicie w domu – wytypował jeszcze trzech poważniej rannych i bardziej wycieńczonych ludzi. – Kapitanie – odezwał się cicho Jasiński. – Kruczka nie trzeba już nigdzie przenosić. Raszewski zacisnął nieznacznie usta. Rozsądek podpowiadał mu wprawdzie od dawna, że dla nieprzytomnego nie było już szansy na ratunek, ale utrata kolejnego towarzysza broni stanowiła dlań ciężki cios. – Dobrze – powiedział po chwili namysłu. – Złóżcie nosze z ciałem przy wyjściu z ogrodu. Pochowamy go rano. – Raczej na wiosnę – mruknęła do siebie stojąca obok Bzowska. Usłyszał ją, mimo że starała się nie podnosić głosu, i posłał jej zagniewane spojrzenie. Jej nietypowe zachowanie i tak wzbudziło już spory zamęt w zdziesiątkowanym oddziale. Kapitan uznał, że doskonale obejdą się bez następnych uwag rzucanych mimochodem pod adresem przyszłości. – Już nic nie mówię. – Blondynka uśmiechnęła się pojednawczo, choć bynajmniej nie ze skruchą. – Coś jeszcze? – rzucił Raszewski poirytowanym tonem do kaprala, który najwyraźniej czekał na możliwość zdania dalszej części raportu. – Nie możemy znaleźć Liszewskiego – zakomunikował grobowym głosem Jasiński. – Nikt nie widział go od chwili spotkania z panienką. Poszukiwania chyba… Kapral urwał w pół słowa, widząc zagniewane oblicze dowódcy, który nie spuszczał wściekłego spojrzenia ze stojącej obok kobiety. Ona nie pozostawała dłużna, przyglądając się mu niczym wyjątkowo ciekawemu okazowi lokalnej fauny. – Trzynastu, tak? – zapytał oschle Raszewski. – Nic nie mówiłam. – Uniosła dłonie w obronnym geście, czując że kapitan zaczyna tracić orientację w tym, co jest skutkiem, a co przyczyną i przypisuje jej słowom moc sprawczą. – Od jak dawna wie pani, że ciągnęliśmy ciało? – zapytał po chwili, gdy uznał, że już wystarczająco panuje nad głosem. – Od blisko roku – odparła odruchowo, nim zdołała uświadomić sobie, jaką reakcję tym wywoła. Raszewski poczuł, że się gotuje. Gdyby mógł, udusiłby kobietę na miejscu i tylko obecność podkomendnych powstrzymywała go przed gwałtowniejszymi reakcjami. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zaczerpnął jedynie solidny haust powietrza. Wypuścił je wolno, odliczając w myślach upływające sekundy. – Dobrze – wycedził. – Od jak dawna ciągniemy ciało? – Przynajmniej godzinę, ale proszę się nie denerwować – uprzedziła szeptem kolejny wybuch gniewu. – To najrozsądniejsze, co mógł pan rozkazać. Żaden z nich nie zgodziłby się porzucić go w lesie. – Obecni na podwórku pokiwali jedynie głowami, potwierdzając słowa Bzowskiej. Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i, nie czekając na reakcję kapitana, oddaliła się do domu. Trzech wyznaczonych do noclegu w domu żołnierzy poczłapało niemrawo za nią. – Rozejść się! – warknął Raszewski do tych, którzy zostali jeszcze na podwórku starej leśniczówki. Puszcza Niepołomicka, noc z 23 na 24 listopada 1939 r. Städtke po raz kolejny tego wieczora dziękował losowi, że natknęli się na oddział Hauptmanna Schmidta. Herr Obersturmführer Lehman znalazł chwilowo lepsze zajęcie niż ganianie po lasach, dzięki czemu dziesięciu jego podkomendnych mogło nieco odpocząć i nasycić się ciepłym żarciem. Kapral miał nadzieję, że dowódca zechce skorzystać z propozycji Hauptmanna i zdecyduje się przeczekać noc w obozie. Wiele na to wskazywało. Obydwaj oficerowie zniknęli w namiocie dowódcy przeszło dwie godziny temu i nic nie zapowiadało, by mieli go szybko opuścić. Städtke dałby głowę, że prywatne zapasy alkoholu Hauptmanna Schmidta zostaną dziś solidnie uszczuplone. Westchnął z nieskrywaną zazdrością i zaczął spokojnie skręcać następnego papierosa. Przynajmniej nikt niczego od niego nie chciał, dzięki czemu kapral od godziny grzał się przy obozowej garkuchni, zagadując od czasu do czasu jowialnego kucharza. Błogość zalała jego serce, gdy uświadomił sobie, że tak może upłynąć cały nadchodzący wieczór. Niestety idylla nie trwała długo. Dźwięk skrzypiącego śniegu zmusił kaprala do uniesienia głowy znad trzymanego w ciągle zziębniętych dłoniach kubka parującej kawy. W ostatniej chwili powstrzymał cisnące się mu na usta przekleństwo, gdy zobaczył nad sobą jak zawsze pozbawioną mimiki, gładką twarz Obersturmführera Lehmana. Dowódca wyglądał, jakby właśnie opuścił salon fryzjerski, a nie odbywał trzeci dzień forsownego marszu. – Dość tego lenistwa, Städtke. – Rzeczowy ton głosu jak zwykle nie budził sympatii. – Zbieraj ludzi, wymarsz za pół godziny. Kapitan Schmidt uprzedza, że w okolicy grasuje polska banda. Byłoby fatalnie, gdybyśmy spotkali się z nimi w nocy, a wiele wskazuje na to, że zmierzamy w tym samym kierunku. Dlatego, Städtke, miejcie oczy i uszy otwarte. – W-w nocy? – wydusił zdumiony żołnierz, zapominając o powinności wobec oficera dowodzącego. – Owszem, kapralu – Lehman zaakcentował mocniej ostatnie słowo. – Ruszamy jednocześnie z grupą uderzeniową kapitana Schmidta. Jego ludzie spróbują zamknąć pierścień okrążenia i wytłuc tych bandytów, my tymczasem udamy się na das Teufelskopf. Chyba że macie coś przeciwko temu. Nie? To doskonale. Zatem, Städtke, ruszcie wreszcie wasz saksoński tyłek i do roboty! – Lehman po raz pierwszy okazał jakiekolwiek emocje. Zaskoczony Städtke powiódł wzrokiem za postacią niknącą właśnie w wejściu do namiotu kapitana Schmidta. Nigdy dotąd nie usłyszał tylu słów naraz z ust Lehmana. Spoglądał co i rusz na mapę, którą dowódca rzucił mu na odchodnym, jakby ta miała lada chwila rozpłynąć się w powietrzu. Na mapie czernił się jeden zaznaczony punkt – cel ich wędrówki. To też było niesamowite. Choć jeszcze kilka minut wcześniej kapral Städtke dałby sobie głowę uciąć, że zrobiłby wszystko, byle dowiedzieć się, dokąd prowadzi ich Lehman, teraz był po prostu przerażony. Obersturmführer stał się nagle zbyt wylewny, zbyt zadowolony z siebie, by mogło wyglądać to naturalnie. |