Takie wrażenie miałam, stojąc czterdzieści minut w przytupującej z zimna kolejce przed wejściem do gmachu WSPiA, gdzie odbywał się Falkon. A potem było jak zwykle: cztery dni odżywiania się naleśnikami, siedzenia w zatłoczonych (lub nie) salach i rzucania się na szyje dawno nie widzianych znajomych. Czyli typowy konwent.  | Plakat konwentu
|
Miłym zaskoczeniem były eleganckie identyfikatory, przedstawiające organizatorów Falkonu ucharakteryzowanych na rozmaite bóstwa (dla zwykłych uczestników był Bachus – czyżby jakaś aluzja?…), wydrukowane ładnie i w kolorze, co dotychczas się na lubelskich konwentach nie zdarzało. A kiedy dodamy jeszcze do tego wprowadzenie waluty konwentowej, to widać, że Falkon dobił wreszcie do standardów ogólnopolskich. Szkoda tylko, że identyfikatory rzadko kto nosił, poprzestając na jaskrawożółtej opasce na nadgarstek. Nieco utrudniało to rozpoznawanie osób znanych na przykład z forów dyskusyjnych. Nad pysznymi naleśnikami w barku przestudiowałam tabelkę z programem i uznałam, że jakoś nie pęka ona w szwach od atrakcji – z drugiej strony, jeżeli ktoś zaliczył już kilkadziesiąt konwentów, to trudniej go zadowolić, bo ileż można słuchać o archetypie wampira w kulturze europejskiej albo o japońskich wierzeniach? Nastawiłam się więc na integrację ze znajomymi, która udała się w stu procentach, szczególnie kiedy nagabywałam kilku pasjonatów historii o alternatywne wersje przebiegu historii początków XX wieku. Najciekawszymi prelekcjami, w których brałam udział, były… ale zacznijmy od początku.  | Sklepik mangowy Fot. Agnieszka Szady
|
Pierwszym zaliczonym punktem programu była prelekcja „Najbardziej zaskakujące posiłki w Azji”, której twórca się nie pojawił, więc organizatorzy na chybcika podstawili prawdziwego Japończyka: Hayato „Co-jeszcze-mogę-powiedzieć” Kitabatake. Uroczy ten młodzieniec stał przed widownią i czekał na pytania, więc ciągnęliśmy prelekcję za uszy jak się dało. Spytałam o różnicę między nigiri i maki, potem o słodycze robione z czerwonej fasoli, ktoś inny o owoce, zupy i sałatki i jakoś poszło. Najciekawsze informacje dotyczyły pomnika pieroga wystawionego w pewnym mieście 1) oraz święta oglądania księżyca w pełni, kiedy jada się kluski danago. Ideę pierogów zresztą zaimportowali do Japonii wojownicy podbijający Mandżurię. Opowiadając o owocach Hayato przytoczył legendę o krabie i małpie (poproszonej o zerwanie owocu kaki), ale bez zakończenia, którego – jak z wdziękiem stwierdził – nie pamięta. Dowiedzieliśmy się tez, że z polskich potraw Japończycy lubią żurek, a nie cierpią barszczu czerwonego. Mądry naród! Prelekcja dra Marka Florka o starosłowiańskich miejscach kultu była ilustrowana starannie dobranymi zdjęciami. Rozpoczął ją profesjonalnie od wymienienia źródeł wiedzy o owych kultach, którymi to źródłami są nie tylko zapiski i archeologia, ale też nazwy miejscowe (np. Żmigród), a także obyczaje ludowe. Naturalnymi miejscami kultu były gaje, źródła i góry, kulturowymi – świątynie, a prywatnymi – domy i cmentarze. Góry jako połączenie Ziemi z niebem były tak ważne, że w co bardziej płaskim terenie usypywano sztuczne kopce. Śladami kultu źródeł są kościoły i cerkwie budowane na tych, które były czczone. Mamy też kamienie z tak zwanymi „bożymi stópkami” oraz kamienne figury („To jest rzeźba panny z rybą, w źródłach średniowiecznych występująca jako Święty Piotr”).  | Japońskie przedszkolaki w magicznych czapeczkach z guziczkiem Fot. internet
|
Z prelekcji o nader marketingowym tytule „Seks, przemoc i średniowieczne kroniki” zapamiętałam głównie opis pieśni o księciu Akwitanii, który udajac niemowę podrywał dwie damy. Został przez nie podrapany po plecach za pomocą kota, lecz nawet nie pisnął, co pozwoliło im uwierzyć, że faktycznie nie mówi (a zatem nie opowie nikomu o schadzce). Książę ponoć zaspokoił owe damy 188 razy. Druga ciekawa informacja dotyczyła żony rycerza, która w drogach rodnych ukryła wielki, nabijany złotem pas. Padły też przykłady zbereźnych przydomków i nazwisk z dawnych czasów. Prelekcję „Dwóch nerdów w kinie” Lucek zaczął od stwierdzenia, że jest ona przeznaczona dla graczy RPG, ale nie dałam się tym odstraszyć, dzięki czemu obejrzałam sceny walki z „Potopu”, „Rob Roya” i „Kill Billa”, z całkiem interesującym komentarzem dotyczącym ukazywania postaci w każdej z nich.  | Coś dla ciała - jednym z patronów Falkonu była piekarnia Fot. Agnieszka Szady
|
Drugiego dnia konwentu dowiedziałam się wreszcie, czemu przy niektórych punktach programu w tabelce umieszczono tajemnicze gwiazdki i czemu o 10:00 w Auli II w informatorze jest wymieniony „Wieczny Rzym”, a w tabelce „Anioły, czyli wszystko o skrzydlatych zastępach nieba”. Po prostu książeczka poszła do druku wcześniej, a tabelka była już do niej erratą. Na spotkanie z Jarosławem Grzędowiczem przybyły tłumy, bo ten autor nawet gdyby mówił o plonach buraka cukrowego w powiecie zamojskim to i tak byłoby fascynująco. Wspominki o Fenixie skierowały dyskusję na tory roli redaktora działu prozy polskiej w czasopiśmie – Jeremiasz przypomniał między innymi, że wysyłając wydruk opowiadania warto imię i nazwisko umieścić również na nim, a nie tylko na kopercie. Następnie dowiedzieliśmy się, że „Pana Lodowego Ogrodu” autor wymyślił „…chyba w jakimś przypływie masochizmu, bo narracja jest taka, żeby było jak najtrudniej”. Była też mowa o tworzeniu języków do książki:  | „W fantasy coś się po prostu bełkocze i udajemy, że ktoś coś powiedział”. „Posługuję się jedenastoma językami, których nie znam, bo nie istnieją”. „Ale na takie okoliczności Bóg dał nam stronę www.jakkląćwobcychjęzykach.com”. |  |
 | Księgarnia Solaris Fot. Agnieszka Szady
|
Jakiś młodzian z publiczności spytał o możliwość udostępnienia w internecie notatek dotyczących tych języków – od razu zgadłam, że planuje stworzenie systemu RPG, co zresztą w chwilę później sam potwierdził. Padło też pytanie o ewentualną ekranizację „Pana Lodowego Ogrodu”, na co autor z właściwym sobie humorem odparł: „Spielberg nie dzwoni. Już chyba zacząłem podejrzewać, że nie jest zainteresowany”. Koleżanka z działu literackiego Esensji chciała wiedzieć, jakie konkretnie książki stały się inspiracją do opublikowanego w SFFiH felietonu o bohaterach-szujach; Grzędowicz skomentował: „Jeżeli z tyłu było napisane, że to absolutny kanon i przeszło do klasyki w zeszłym roku, to kupowałem”. Pogrzebawszy w pamięci wydobył tytuły „Finch” oraz „Próba kwiatów” (ten drugi nawet recenzowała u nas Ania Kańtoch). Wykład o dziwnych zjawiskach pogodowych był bardzo interesujący i ilustrowany pięknymi zdjęciami, na przykład tęczy na pajęczynie. Na dodatek prowadząca miała na sobie kompletny kombinezon rebelianckiego pilota! Dowiedzieliśmy się o wyglądających jak UFO chmurach soczewkowych, o zamarzniętej mgle zwanej diamentowym pyłem oraz bardzo dużo o tęczy kolorowej, białej, księżycowej i o halo. Tego ostatniego nie powinno się obserwować wprost, bo grozi to uszkodzeniem wzroku – dobrym sposobem jest patrzenie w odbicie w szybie samochodowej.  | Chmura soczewkowa Fot. oja.uj.edu.pl
|
Zamiast Stefana Dardy wystąpił niejaki Kilm z warsztatami na temat pisania recenzji, więc poszłam tam niejako służbowo. Generalnie niczego nowego się nie dowiedziałam, ale podrzuciłam parę uwag, na przykład o tym, że autor nie powinien poświęcać połowy recenzji na wymienianie tego, co chciałby w książce zobaczyć, a drugiej połowy na pretensje do autora, że o tym nie napisał. Kilm bardzo słusznie podkreślał potrzebę argumentowania każdego stwierdzenia; na slajdach przedstawiał dobre oraz niedobre sposoby rozpoczynania recenzji („Książka X należy do gatunku fantasy…”), jej podsumowywania oraz innych fragmentów. Prelekcja Marcina Chludzińskiego „Japończyk a społeczeństwo” była moim zdaniem jedną z najlepszych na Falkonie. Marcin nie tylko mówił z pasją i dykcją, ale na dodatek doskonale znał się na temacie (później przyznał się, że jest orientalistą). Omawiał życie ludzi w Japonii od przedszkola do emerytury, której zresztą tam nie znają. To znaczy, ludzie oczywiście kończą pracę zawodową w pewnym momencie, ale nie dostają z tego powodu żadnych świadczeń. Przedszkolaki noszą pomarańczowe lub żółte czapeczki mające na czubku guziczek, którego dotknięcie jest w stanie „zamrozić” nawet najbardziej rozbrykane dziecko (potem skonsultowałam tę zaskakującą informację z Marcinem Przybyłkiem – stwierdził, że nie jest to niemożliwe). Licea w Japonii są silnie nastawione na produkcję określonego typu absolwentów: przyszłych dziennikarzy, prawników, tancerzy i tak dalej. Z tego powodu wybór odpowiedniego liceum bywa ważniejszy niż studia, a moment jego dokonania jest jednym z trzech życiowych progów powodujących najwięcej samobójstw. Wymagający system szkolnictwa i poniżanie klasowych outsiderów są tematem wielu mang, które na wyspach pełnią rolę powieści oraz medium krytyki społecznej. Z ciekawostek dowiedzieliśmy się, że tylko 20% Japończyków pracuje w wielkich korporacjach, i że w kraju tym wszystkie przekleństwa są ściągnięte z USA. Marcin opowiedział nam też o obowiązkach wobec rodu na przykładzie dziedziczenia rodzinnej firmy przez młodszego z braci, bo starszy został muzykiem rockowym, co spowodowało urazę nie tylko rodziny, ale również sąsiadów stołujących się w barze prowadzonym przez jego ojca. |