powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXII)
grudzień 2011

Ciemno, zimno i do domu daleko
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Prelekcja o Indianach północnoamerykańskich nosiła intrygujący tytuł „Wichowoyake Makha – indiańskie opowiadanie świata”, przez co wielu słuchaczy, w tej liczbie i ja, sądziło, że dowiedzą się na niej czegoś o legendach, mitach i obyczajach. Niestety, prowadząca (ubrana w piękną, zamszową suknię z frędzlami, wyszywaną replikami zębów jelenia wapiti) ograniczyła się do przedstawienia jednego z wierzeń, które dotyczyły powstania pierwszych ludzi. Potem mówiła już głównie o domostwach i broni, a raczej nie mówiła, tylko czytała z kartki, co niestety nie pomogło prelekcji, bo przy czytaniu siłą rzeczy głos staje się dość monotonny. Dowiedzieliśmy się, że nie istnieje nic takiego, jak uniwersalna fajka pokoju i że Indianie w walkach z najeźdźcami często posługiwali się drewnianą atrapą strzelby z umocowanym ostrzem. W walkach międzyplemiennych największym honorem dla wojownika było nie zabicie wroga, lecz dotknięcie go gołą dłonią, co było dowodem wielkiej odwagi (i równie wielką hańbą dla dotkniętego).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nad spaghetti w barku podzieliłam się wrażeniami z przyjaciółmi, którzy z kolei pozytywnie ocenili starwarsowy konkurs Magdy Kozłowskiej, i udałam się na pierwsze piętro, lawirując między bogato zaopatrzonymi sklepikami. W korytarzu przed sala mangi i anime niósł się grzechot kolorowych przypinek wyeksponowanych w płaskim pudle, w którym młodzież grzebała niemal po łokcie. Dla odmiany w mangowym sklepiku na parterze można było nabyć poszewki na poduszki (niektóre o mocno erotycznej treści), kubki, plakaty i małe kalendarzyki z postaciami z japońskich kreskówek.
Prelekcja Marcina Chludzińskiego dotyczyła smutnej doli kobiet na Dalekim Wschodzie. Przepraszam, w Azji Południowo-Wschodniej – Marcin wyjaśnił nam, że nie wypada używać terminów z epoki kolonialnej. Nawet poszczególne określenia niosą odmienne skojarzenia w różnych krajach – dla nas „samurajowie z Fukushimy” kojarzą się odwagą, honorem i wiernością, a dla Amerykanów – z walką skazaną na porażkę.
Na początek Marcin opowiedział o dwóch rodzajach duszy: shi, która jest śmiertelna i połączona z ciałem, oraz tien, będącą zbiorowa duszą rodu, posiadającą wiedzę i przeżycia wszystkich poprzednich pokoleń. Kobieta, która wychodzi za mąż, traci tien swojego rodu i przyjmuje nową, mając również obowiązek czcić przodków męża jako własnych. Powiedział także, że mężatka musi zerwać wszelkie kontakty z rodzicami, choć na innej prelekcji w niedzielę usłyszeliśmy, że na czas pierwszej ciąży może przenieść się do matki.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ponieważ Chińczycy uważają, że „wychowywanie córki jest jak nawożenie cudzego pola”, małe dziewczynki są tam zabijane lub porzucane, co powoduje, że w niektórych regionach 98 mężczyzn przypada na jedną kobietę. Problem z kandydatkami na żonę jest rozwiązywany przez porwania lub… kupno przez internet. Najstarsza kobieta ma pełną władzę nad córkami i synowymi, które ma prawo maltretować fizycznie – one z kolei, po staniu się matronami rodu, wyżywają się na kolejnym pokoleniu. Co ciekawe, w środowisku biznesowym żona nierzadko wyszukuje mężowi odpowiednią kochankę, której posiadanie jest dowodem prestiżu.
Okrutne traktowanie kobiet dotyczy z reguły wyznawców konfucjanizmu; podejście taoistyczne jest bardziej zorientowane na jednostkę, zatem kobieta ma prawo odejść do klasztoru, by tam doskonalić się w jakiejś dziedzinie, co ma jej zapewnić nieśmiertelność. Nie wiem, w czym konkretnie doskonałość zyskała Margaret Thatcher, ale ponoć jest ona jednym z bóstw taoizmu.
Sobota
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Prelekcja o Robin Hoodzie została zastąpiona wykładem o energii (i nie, nie chodziło o siły okultystyczne), więc udałam się na spotkanie autorskie z Konradem Lewandowskim, potocznie zwanym Przewodasem. Przedstawił on dwóch pozostałych osobników siedzących za katedrą: „To jest prezes mojego warszawskiego fanklubu, a to jest prezes mojego lubelskiego fanklubu”. Ten drugi starannie modulowanym głosem zadawał pytania, a Przewodas wciąż mu przerywał, objaśniając, co widzimy na slajdach. Na slajdach widzieliśmy nadrzeczne plenery z jednej z książek tego autora, której jednak chyba większość sali nie znała. W każdym razie na pytanie, jak anioł może być ateistą, po długim milczeniu odpowiedziała tylko jedna dziewczyna, i w nagrodę dostała piękny album. Z sali padło pytanie, czy woźny sadowy nazwiskiem Lawendowski jest alter ego pisarza, który odparł: „Nie, moim alter ego są intelektualiści”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W sali było tak zimno, że nie dotrwałam nawet do połowy spotkania – ewakuowałam się do ciepłego barku, gdzie zobaczyłam osobnika z ciekawym napisem na koszulce: „On mnie zjadł, jestem w środku. Ratunku!”. Naleśniki z serem były jak zwykle smaczne.
Na prelekcję Petera Wattsa „Rzeczywistość: mitologia doskonała” pierwotnie nie zamierzałam iść (opowieść o eksperymencie z gorylem na boisku piłkarskim już znam), ale zmieniłam zdanie po usłyszeniu wielce pochlebnym relacji z jego spotkania autorskiego. Oddajmy zresztą głos naszej redakcyjnej koleżance:

Dostałam autograf od Wattsa, który moich spadkobierców, porządkujących bibliotekę, zapewne nieco zdziwi. Przede mną stał chłopak imieniem Szczepan. Watts pyta, dla kogo pisać: „For?” „For fan” „Fan??” No to chłopak tłumaczy, ze ma trudne imię, ja dodaję: „VERY Polish name”. Watts wziął na ambit. No to chłopak mówi. Watts robi się z deka blady. Wydawca podsuwa karteczkę, chłopak pisze: SZCZEPAN. Wydawca literuje. Watts myli się na czwartej literze i robi efektowny zawijas, żeby ratować resztki honoru. No więc kiedy przyszła moja kolej, poprosiłam o autograf dla Cranberry. Watts spojrzał nieufnie, wiec tłumaczę – że to ksywka, pochodząca od nazwiska panieńskiego i że tak, tak, taka mała czerwona jagódka. W końcu napisał – i jestem szczęśliwą posiadaczką autografu „For „Cranberry” – who obviously has something to hide”.

Prelekcja odbyła się bez tłumaczenia, co jest dość kuriozalne, ale wybuchy śmiechu w odpowiednich miejscach sugerowały, że przynajmniej część obecnych doskonale rozumie język. Nie było to łatwe, bo Watts używał licznych określeń naukowych, pokazywał skany i schematy mózgu z obszarami odpowiedzialnymi za poszczególne części ciała (wiedzieliście, że ludzie po utracie stopy mają częste orgazmy?), omawiał istnienie tzw. ślepej plamki i generalnie wyjaśniał, w jaki sposób mózg nas oszukuje. Pokazał na przykład upiorne zdjęcia czegoś, co wyglądało jak otwarte rany, po czym na kolejnym obrazku okazało się, że to smakowite zawijane ciastka z jakimś kolorowym farszem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na prelekcję Andrzeja Zimniaka lekko się spóźniłam, przeczekałam dyskusję o zagrożeniach płynących ze strony genetycznie modyfikowanej żywności i zanotowałam możliwości tworzenia takich wynalazków jak świecący bluszcz, rośliny chłodzące lub grzejące, żywe ubrania lub las produkujący prąd. Niestety, pisarz nie rozwinął tego wątku, który dla wielu osób byłby najciekawszy z całej prelekcji. Jednak dzięki pozostaniu w Auli I miałam dobre miejsce na prelekcję Andrzeja Pilipiuka o przedrewolucyjnych rosyjskich zamachowcach, tak nieudolnych, że można by niemal nakręcić o tym film. Nie umieli robić zapalników, choć istniały już wtedy granaty, przewozili 16 kilo dynamitu pociągiem oraz zamieszkiwali w drogich hotelach i zatrudniali się jako dorożkarze – żeby wygodnie im było doścignąć karetę danego oficjela i wrzucić do niej bombę. Na zakończenie usłyszeliśmy jeszcze o małoletnim Dzierżyńskim, który w czasie rewizji zjadł wywrotowe pismo w kanapce. Niestety, dalszy ciąg tego pasjonującego wątku Andrzej obiecał rozwinąć na swoim spotkaniu autorskim (będącym kolejnym punktem programu), w którym z przyczyn towarzyskich nie mogłam uczestniczyć.
Niedziela
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na prelekcji o przesądach Anna Lechańska opowiadała nam o religijnym pochodzeniu takich zaklęć jak abrakadabra i hokus-pokus (to drugie wzięło się ponoć od słów hoc est enim corpus meum czyli „oto jest ciało moje”). Zwyczaj ślubnych obrączek miał się jakoby wziąć z obwiązywania narzeczonej sznurem(?!). Spadające gwiazdy mogły być boginkami szukającymi kochanka na ziemi lub oznaką, że ktoś umarł. Z nowoczesnych przesądów prelegentka wymieniła szczęśliwe tablice rejestracyjne z dwiema cyframi obok siebie, piłkarzy niegolących się przed meczem oraz, rzecz jasna, przesądy maturalne – szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, że pierwszą literę na maturze trzeba pisać lewą ręką i pożyczonym długopisem.
Prelekcja skończyła się sporo wcześniej, niż wynikało z harmonogramu, więc zdążyłam jeszcze na część spotkania autorskiego z Agnieszką Hałas, która między innymi wyznała, że lubi powieści Balzaca. Aby nie być kojarzona wyłącznie ze światem Krzyczącego, planuje niedługo wydać zbiór opowiadań o piekle, jednak ze swoim ulubionym bohaterem nie ma zamiaru rozstawać się na zawsze.
„Piękno kosztuje sto tysięcy łez” było prelekcją o chińskim zwyczaju bandażowania kobiecych stóp. Jolanta Rebejko mówiła z zaangażowaniem, ilustrując swą wypowiedź slajdami ciekawie dobranymi, aczkolwiek nieco makabrycznymi w treści. Ponoć ten okrutny zwyczaj zapoczątkowała tancerka z cesarskiego dworu (a zakończył Mao). Miniaturowe stopy fascynowały mężczyzn, którzy jednak nigdy nie oglądali ich inaczej niż w skarpetce, bo wtedy cała fascynacja pryskała na widok ohydnych zniekształceń. Jako afrodyzjak żony podawały mężom jajko ugotowane w wodzie, w której obmywały sobie stopy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nawiasem mówiąc, wszystkie trzy kobiety na widowni były w adidasach.
Prelekcja o błędach popełnianych przez początkujących pisarzy nie odbyła się, podobnie jak na którymś poznańskim konwencie. No cóż, do trzech razy sztuka. Poszłam wobec tego na „Krucjaty – zderzenie dwóch sposobów walki”, ale Marek Konopacki nie przyciągnął mojej uwagi jak kiedyś na swojej prelekcji o łukach, więc poszłam pokręcić się trochę po terenie WYSPy w poszukiwaniu znajomych. Sklepiki konwentowe stopniowo się zwijały, a że przy przenoszeniu wielkich gabarytowo pudeł drzwi wejściowe były non stop otwarte, temperatura w holu niewiele różniła się od tej na zewnątrz.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wykład Agnieszki Hałas o trucicielach i truciznach przyciągnął dużo ludzi, co rzadko się zdarza na ostatnich punktach programu. Dowiedzieliśmy się o różnych truciznach roślinnego pochodzenia, o znanych mordercach (trucie uważa się za staromodną metodę zbrodni, ale niektórzy truciciele działali jeszcze po II wojnie światowej) oraz o chemicznych środkach bojowych; było też kilka porad praktycznych, na przykład, że strychninę najlepiej podawać w kawie, bo ma gorzki smak.
Prelekcja Agnieszki była bardzo dobrze przygotowana, ze slajdami, w które autorka ewidentnie włożyła dużo pracy, i wraz z obiema prelekcjami Marcina Chludzińskiego oceniam ją najwyżej z całego konwentu. W mojej prywatnej czołówce mieszczą się też punkty programu dotyczące zjawisk atmosferycznych oraz słowiańskich miejsc kultu. Ogólnie konwent uważam za udany – udało mi się dobrze zbilansować życie towarzyskie oraz czas poświęcony na oficjalny program.

Z kapowniczka Achiki

Hayato: Wieloryb to takie ciemne mięso i smakuje jak… wieloryb.

Dr Florek: Złośliwi mówią, że jak archeolog nie wie, do czego dana rzecz służyła, to mówi, że był to obiekt kultu.

Lucek: Pytanie za ciasteczko: Uma Thurman w ten scenie nosi bardzo charakterystyczne…
Głos z sali: Bruce Lee w „Grze śmierci”!

Jarosław Grzędowicz opowiada o Dniu Polskim w niemieckim domu kultury, na który przybyła znaczna liczba tubylców: Mówili po polsku, nie wiedzieć po co, a nie byli w tym wieku, żeby się, powiedzmy… osłuchali w pracy.

Jarosław Grzędowicz: Autor czytający swój tekst to jest, powiedzmy, jakby kompozytor tańczył. I efekty są podobne.

Kilm: Nie należy używać w streszczeniu zbyt dużo nazw własnych, bo czytelnik się pogubi i w końcu pomyśli, że to „Silmarillion” czyli książka telefoniczna elfów.

Marcin Chludziński: Nie dajcie sobie wmówić, że cokolwiek wynaleziono poza Chinami.

W księgarni Cranberry czyta napis na tablicy.
Cran: „Człowiek, który się zawiesił”.
Achika: To oddaje stan większości konwentowiczów trzeciego dnia o dziesiątej rano.

Przewodas: Bycie woźnym sądowym w XVII wieku wymagało umiejętności wiedźmina, żeby dostarczyć pozew, wziąć pokwitowanie i ujść z życiem.

Przewodas: Liwiec jest rzeką niebezpieczną. Kiedy tam byłem, to utopił się jakiś ksiądz.
Prowadzący: Nie łączcie tych dwóch faktów.

Cranberry: Prelekcja Zimniaka będzie po polsku! To jej zasadnicza zaleta.

Andrzej Pilipiuk o którymś carze Rosji: Zajmował się alkoholizmem, homoseksualizmem, wojskiem…
Sala (oklaski).
Andrzej: Gdyby się zajmował wojskiem w ten sposób, o którym pomyśleliście, to byłoby nieźle, bo on by miał z tego jakąś przyjemność a żołnierze by przeżyli.

1) Nie jedynego zresztą na świecie: zobacz tu, zobacz tu, zobacz tu.
powrót; do indeksunastwpna strona

192
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.