Przybyłymi wstrząsnął szmer głosów, w kierunku czarownika lawinowo posypały się kolejne pytania, okrzyki niedowierzania i gniewu. Wiadomość była rzeczywiście piorunująca. Kot z Cheshire, mimo iż jedynie nieliczni mieli z nim w swym życiu styczność, był powszechnie uważany za jedną z najpotężniejszych istot wszechczasów. Mieszkaniec Krainy, wiekowy opiekun wszystkich dzieci Pani Baas, ulubieniec Jej samej, nie mógł tak po prostu nagle zginąć, z dnia na dzień. Coś takiego oznaczało katastrofę. Bo jeśli nie on, to znaczyło, że nikt z szamanów nie potrafi przeciwstawić się stworzeniu z cienia. Nikt nie jest bezpieczny. Dalej będą ginąć ludzie i koty, a tym, którzy jak na razie przeżyli, pozostaje jedynie przyglądać się zagładzie. Jednym słowem, widoki na przyszłość były raczej nieciekawe. Nic zatem dziwnego, że rody wysokiej krwi ogarnął popłoch. Nicco milczał, otoczony przez ten hałas, i poczuł się nagle bardzo stary. Stary i potwornie zmęczony. A jednak wiedział, że musi poprowadzić ich wszystkich do końca, jaki ten nie miałby być. Był przecież ich czarownikiem. To chyba, cholera, zobowiązywało? – Cisza! – wrzasnął nagle, starając się przekrzyczeć panujący w piwnicy zgiełk. – Cisza, powiedziałem! Chcecie żyć, to mnie wysłuchajcie! Poskutkowało, chociaż nie od razu. Głosy umilkły, dziesiątki par oczu o źrenicach zwiniętych w pionowe szparki stopniowo zwróciło się ponownie w jego kierunku. – Nie jest tak źle – zaczął – wielu z nas, również tu obecnych walczyło już z cieniem i przeżyło. Zdołali uciec. Wielu z nas po tym doświadczeniu przekonało się, że znalezienie się blisko stworzenia, czymkolwiek ono jest, uwrażliwia na jego moc. Pozwala wyczuwać z pewnym wyprzedzeniem jego nadejście. Do tej pory byliśmy zagubieni, zawsze zaskakiwani i przez to przegrywaliśmy. Teraz jesteśmy razem, już nie damy się podejść. Ja więc, Nicco Fallargi, wzywam do siebie wszystkich szamanów wysokiej krwi oraz wszystkich, którzy stawili już czoła potworowi. Wyruszymy wspólnie, by go odnaleźć i pokonać. Nie widzę innego rozwiązania. Pytania? Jazgot tłumu wybuchnął ze zdwojoną siłą. Nicco potoczył wzrokiem po rozgorączkowanych twarzach towarzyszy i westchnął ponownie. Zapowiadała się długa noc. Lekko słodkawy zapach dobrego tytoniu rozprzestrzenił się w powietrzu, gdy Shido Nakamura, baron lokalnej siatki yakuzy odpalił cygaro, rozsiadł się wygodnie w fotelu, rozkoszując się chwilą. Miał powody, by być z siebie dumny. Już za chwilę, zanim jeszcze jego ludzie skończą w piwnicy zabawę z tamtym ścierwem, wykona telefon do swojego kontaktu w Osace i zamelduje, że udało mu się złamać ostatnich opornych. Od tego momentu cały obrót kokainą w tym mieście znajdował się – bezpośrednio lub pośrednio – w rękach Japończyków. Czyli w jego rękach. Góra w Tokio będzie zadowolona. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będą musieli pozostawić wszystkie zagraniczne interesy w jego gestii. To otwierało nowe perspektywy. Dawniej wyrzucony ze swojej ojczyzny, wysłany na tę parszywą prowincję, do barbarzyńskiego kraju na faktyczne wygnanie, teraz ponownie stawał się kimś w organizacji. Kimś, kogo potrzebowali, kogo nie mogli zignorować. Lata pracy, budowania struktur, siatki nowych, własnych kontaktów popłacały. Teraz Shido Nakamura był silny. I nadchodził czas, w którym będzie się mścił. Za wszystkie zniewagi, za to zesłanie, za zapomnienie. Ci z Tokio powinni zabić go dawno temu, kiedy jeszcze mieli ku temu okazję. Teraz pożałują… Podniósł się powoli z fotela, podszedł do barku w rogu gabinetu, by z kryształowej karafki nalać sobie koniaku. Kostki lodu brzęknęły w szklance. Nagle światło sączące się dotychczas delikatnie z lampy pod sufitem zamrugało i przygasło, jak przy wahaniach napięcia. Nakamura poczuł chłód nocnego powietrza na plecach. Odwrócił się i zobaczył, że wszystkie okna w pokoju są otwarte na oścież. Przeniósł wzrok na biurko. Od szuflady, w której trzymał nabity rewolwer, dzieliło go kilka metrów. Potrzebował paru sekund. Ale gdzie jest napastnik? Gabinet wydawał się pusty i cichy jak zawsze. I wtedy to usłyszał. Dobiegające jakby z oddali, ciche nucenie dziecka. Co tu się dzieje? – zdążył pomyśleć, zanim karafka pękła mu w dłoni, dotkliwie kalecząc skórę. Szarpnięcie niewidocznej siły odrzuciło go gwałtownie do tyłu, tak że własnym ciałem roztrzaskał barek. W klatce piersiowej ziała krwawa dziura, jakby ktoś przebił ją mieczem. Gdy z wielkim wysiłkiem próbował wyczołgać się ze szczątków mebla, przez otwarte okna do gabinetu wlał się cień i Nakamura zrozumiał, że umiera. Podniósł się z trudem na klęczki. Nucenie ustąpiło miejsca nieludzkiemu warkotowi, dobiegającemu jakby zewsząd, z powietrza. Dziwna czerń gęstniała coraz bardziej, skupiając się wokół niego. I wtedy Shido Nakamura, wygnany i powstały z popiołów baron yakuzy, król kokainy, w ostatnim geście spojrzał w dół, na lśniącą plamę, jaką jego własna krew i mieszanka rozmaitych alkoholi utworzyły na posadzce pokoju. Po raz pierwszy i jedyny w życiu zobaczył tam odbicie swej prawdziwej twarzy. I uśmiechnął się absurdalnie, spoglądając w puste, pozbawione tęczówek białka oczu. – Cholera… – wyrzęził, podnosząc głowę w stronę stworzenia z ciemności. Po brodzie spłynęła mu strużka krwi. – Zawsze gdzieś głęboko wiedziałem, że tak jest… już wtedy, gdy zaczynałem na ulicy. Przez całe lata… robiłem takie rzeczy… ale wiesz co? Było warto… w końcu przychodzisz chyba po wszystkich… Przerwał, krztusząc się krwią. Gdy ponownie uniósł wzrok, w jego spojrzeniu był spokój. – Teraz wszyscy jesteśmy skurwielami… – wyszeptał jeszcze. Cień nie odpowiedział. Dwa koty przycupnęły dyskretnie na dachu kamienicy, spoglądając na nocną panoramę starówki. Od wschodu wiał zimny jesienny wiatr, targając im futra. – Miałem nadzieję, że zrozumiesz, Nicco – odezwał się ten mniejszy, o białej sierści w czarne łaty. – Nie przejmuj się. Rozumiem. – Jestem ostatnim z rodu. Poza tobą, nie mam tu już nikogo bliskiego. A ta dziewczynka jest ważna. Nie wiem jeszcze do końca dlaczego, ale tak jest. Muszę spróbować ją z tego wyprowadzić. – Nie powinieneś mi się tłumaczyć, Luka. Znalazłeś ludzką rodzinę, w porządku. Chcesz przy nich zostać, gdyby sprawy miały przyjąć najgorszy obrót. Też dobrze. Mam tutaj dość naszych – szamanów i wojowników. Doceniam to, że okazałeś lojalność staremu wujowi, przychodząc tutaj. Ale nie musisz z nami iść. Jakoś sobie damy radę. Młody kocur spojrzał w twarz szamana i uśmiechnął się delikatnie. – Dziękuję. – Nie dziękuj mi, tylko lepiej zaszyj się z nią gdzieś głęboko. Jak będzie źle, poczujesz. Wtedy zabieraj ją ze sobą i uciekajcie z miasta. Tu i tak wszystko wisi na włosku, przy najmniejszym sygnale niepowodzenia wybuchnie taki burdel, że aż smutno. Więc nie oglądaj się i znikaj. Tylko pociągnij za sobą napotkanych, o ile zdołasz nad nimi zapanować. Przez dłuższą chwilę milczeli, spoglądając w dół, w miejsce gdzie dobiegał końca wiec. Powoli zbliżał się świt. – Nicco? – Słucham cię. – Kto to sprowadził? Ludzie? Czyjeś działanie, zaniedbania, błędy? Może nasze? Stary kocur westchnął ciężko. – Nie wiem, Luka. Ale to bardzo stara magia. Starsza niż wszystko, co do tej pory znaliśmy. Równie dobrze możemy nigdy nie zrozumieć tego, co wprawiło ją w ruch. Może zrobiliśmy to razem? – Jak to? – Takie pieprzenie starzejącego się kota. Nieokreślone przeczucia. Luka nie odpowiedział od razu. – Myślisz, że jeszcze jest dla niego nadzieja? – zapytał w końcu, robiąc łbem krótki gest w kierunku panoramy miasta. – Nie mam pojęcia, synu – odparł Nicco, a młody nie mógł pozbyć się wrażenia, że kłamie. – Nie mam pojęcia. Sara Maison stłumiła w sobie gwałtowną chęć rozbicia lustra nad toaletką w drobny mak. Zamiast tego podeszła do nocnego stolika przy łóżku, sięgnęła po stojący tam kieliszek martini, wypiła duszkiem. Stary skurwiel. Powinna to była przewidzieć. Cichy hotelowy pokój, lustro, telefon, kryształowy żyrandol, lampka z abażurem. Srebrna papierośnica, prezent od niego. |