powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXIII)
styczeń-luty 2012

25 najlepszych płyt 2011 roku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
13. Ólafur Arnalds „Living Room Songs”
‹Living Room Songs›
‹Living Room Songs›
Pomysł na ostatni album utalentowanego Islandczyka, który urodził się w 1986 roku, był bardzo prosty. Przez siedem kolejnych dni razem z zaprzyjaźnionymi muzykami, w swoim salonie w Reykjavíku, nagrywał utwory (utrwalał także obrazy), a następnie umieścił je na krążku zatytułowanym po prostu „Living Room Songs”. Podobny koncept wykorzystał już choćby przy „Found Songs” i w obu przypadkach cały materiał udostępnił bezpłatnie w sieci. Co najważniejsze, pomimo udziału kamer, wszystkim muzykom udało się skonstruować niepowtarzalny, intymny nastrój, który współgra idealnie z tworzoną przez nich muzyką – delikatną i klasyczną. Sam Ólafur Arnalds potrafi grać na kilku instrumentach, ale przy omawianych nagraniach odpowiadał głównie za klawisze, a wspomagający goście za resztę: przede wszystkim smyczki (piękne skrzypce i wiolonczele) oraz ewentualne syntezatory. Na playliście mamy zarówno numery solowe (minimalistyczny, fortepianowy „Tomorrow’s Song”), jak i zaaranżowane w kilkanaście osób („Lag Fyrir Ömmu”), a odrobina elektroniki wkrada się jedynie w znakomitym, w połowie nabierającym trochę tempa „Near Light”. Drugim powalającym punktem jest „Film Credits”, ale wszystkie kompozycje są doskonale wyważone i proste – dzięki temu pojedyncze dźwięki skrzypiec potrafią przyszywać, a i klawisze brzmią niezwykle. „Living Room Songs” to spokojna, refleksyjna, neoklasyczna płyta, której jedyną wadą jest chyba czas trwania – całość zamyka się w niewiele więcej niż dwudziestu minutach.
12. Gil Scott-Heron & Jamie XX „We’re New Here”
Longplay „We’re New Here” to połączenie dwóch muzycznych pokoleń. Z jednej strony mamy weterana bluesa i poetyckiego hip-hopu, a z drugiej młodziutkiego indiepopowego producenta. Ten drugi – Jamie XX, na co dzień związany z formacją The XX, zaaranżował na nowo (wydaną po kilkunastu latach milczenia) płytę Gila Scotta-Herona, zatytułowaną „I’m New Here”. Jego mrocznej, dusznej atmosferze nadał trochę nowoczesności – w postaci minimalistycznej, nieco zwariowanej elektroniki, co uczyniło niebanalny materiał czarnoskórego muzyka znacznie bardziej przystępnym dla współczesnego odbiorcy. „We’re New Here” to także jeden z ostatnich hołdów złożonych wybitnemu i zaangażowanemu Amerykaninowi, który tworzył swe dzieła od lat 70. zeszłego wieku, a zmarł kilka miesięcy po ukazaniu się opisywanego tutaj zbioru remiksów powstałych na bazie kawałków z jego ostatniego solowego albumu.
Więcej w recenzji.
11. Sin Fang „Summer Echoes”
‹Summer Echoes›
‹Summer Echoes›
Krótko trzeba było wypatrywać nowego wydawnictwa lidera islandzkiego Seabear. Po świetnym krążku „We Built A Fire” oraz emocjonującej europejskiej trasie koncertowej Sindri Már Sigfússon zajął się projektem solowym, który ukazał się w marcu 2011 roku pod szyldem Sin Fang. Na albumie „Summer Echoes” nie brakuje jednak utalentowanych gości (choćby z Seabear czy Múm), co tylko podnosi wartość żywych i melodyjnych dokonań Sindriego; a z tych wyjątkowo wypada choćby numer „Because Of The Blood”.
Więcej w recenzji.
10. Bon Iver „Bon Iver”
‹Bon Iver›
‹Bon Iver›
Po debiutanckim „For Emma, Forever Ago” Justin Vernon powrócił, a właściwie można by rzec odżył, i zaserwował fanom lirycznego i ascetycznego indie folku nowy krążek – pod tytułem „Bon Iver”. Najkrócej pisząc, jest to zbiór skromnych ballad, które swoją wrażliwością przykuwają jak mało co. I mimo że tym razem artyście towarzyszy spory, obszerny zespół muzyków (w przeciwieństwie do pierwszej płyty), to udało mu się zachować kapitalny, intymny nastrój, który czyni go dzisiaj najprawdopodobniej numerem jeden wśród muzyków tworzących tak delikatny folk.
Więcej w recenzji.
9. The Antlers „Burst Apart”
The Antlers mogliby trafić do tego zestawienia choćby za dwa kawałki: indierockowy „French Exit” oraz urzekający, balladowy „Putting The Dog To Sleep”. Na szczęście ich ostatni krążek to znacznie więcej niż parę znakomitych piosenek – to spójny i melancholijny zestaw rozmytego, kołyszącego, ale też momentami niespokojnego grania, któremu wyjątkowego charakteru dodaje wysoki śpiew Petera Silbermana. Co najważniejsze, „Burst Apart” to twór wyważony i różnorodny, a przy tym trzymający określony, wysoki poziom.
Więcej w recenzji.
8. Feist „Metals”
Leslie Feist to artystka o ugruntowanej pozycji. Już poprzednie albumy „Let It Die”, a zwłaszcza „The Reminder” dały jej mnóstwo fanów. „Metals” jest kolejnym, pewnym krokiem w świecie gitarowych, urokliwych piosenek, które potrafią wprowadzać w niezwykle refleksyjny, a przy tym przyjemny stan. W porównaniu z wcześniejszymi płytami ta jest bardziej dojrzała i trudno na niej znaleźć jakieś niebywale porywające hity, ale także w tym tkwi jej siła. Bowiem „Metals”, zgodnie z tytułem, zawiera muzykę chwilami chłodną i surową, ale potrafiącą docierać bardzo głęboko.
Więcej w recenzji.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

224
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.