Niekiedy scenarzyści potrafią zdumiewać swoją wyobraźnią, jak choćby w przypadku „Odrodzonego zła”. Cóż z tego jednak, skoro najlepsze nawet pomysły można śmiesznie łatwo położyć na obie łopatki tandetną realizacją…  |  | ‹Odrodzone zło›
|
Przykład „Odrodzonego zła” dowodzi, że scenarzysta z polotem to za mało na sukces filmu. Trzeba do tego jeszcze sprawnej ekipy realizacyjnej, zauważalnego budżetu oraz – przynajmniej w przypadku tego konkretnego filmu – reżysera z wizją, potrafiącego w sposób zbalansowany zaproponować widzowi rozrywkę tak pomysłową, jak i krwawą. Bo ogólny koncept pozwalał na stworzenie dzieła mocno erotycznego, nadzwyczaj brutalnego i pełnego akcji. Niestety, z braku wspomnianych elementów wyszło kino śnięte, lekko umoczone w ewidentnie sztucznej krwi i ze względu na dziwnie pojętą perwersję – chwilami zwyczajnie niesmaczne. Już początek nie nastraja optymistycznie. Za uciekającym przez jakieś zarośla chłopcem w przepasce, nieodparcie przywodzącym na myśl niewinnego pastuszka, podąża dzierżący w ręku maczetę mężczyzna w zakrwawionej koszuli. W celach niecnych, jak łatwo się domyślić. Aha – ma na głowie zielony kask robotniczy. Za chwilę widzimy następnego podobnie odzianego mężczyznę, tyle że ze strzelbą, a potem jeszcze dwóch, również w zabarwionych posoką odzieniach, tyle że już bez kasków. Za nimi bieży jeszcze jeden, który ma kask, ale zamiast zaplamionej, niegdyś białej koszuli, posiada kraciastą, prawdopodobnie czystą. I wtedy chłopiec wypada na kolejnego faceta w kraciastej koszuli, tyle że wypłowiałej i narzuconej na biały, zaświniony t-shirt. Mój Boże, robotnicy urządzili obławę na pacholę uchodzące z podwędzonym piwem, tulonym w drobnych rączynach. Przynajmniej tak sobie pomyślałem w pierwszej chwili. Ale nie. Niechlujny pan w czapeczce (a tak, miał bejzbolówkę ba głowie) tnie bowiem maczetą nie tyle chłopca, ile więzy na jego rękach i zaraz obaj odjeżdżają ciężarówką w mrok napisów początkowych. Szczerze powiedziawszy – to chyba jedna z głupszych czołówek, jakie dane mi było oglądać w horrorach. Ale co tam… Wkrótce zaczyna się właściwa fabuła. Otóż na przedmieściach Buenos Aires zaczynają ginąć okrutną śmiercią prostytutki. Śledztwo w tej sprawie prowadzi niedogolony, próbujący grać luzaka policjant, noszący skórzaną kurtkę bezpośrednio na podkoszulku. Jest chciwym, łasym na bezpłatne posługi seksualne bucem (aczkolwiek mam wrażenie, że wymuszanie seksu działa tutaj chwilami i w drugą stronę), traktującym kobiety jak szmaty. Na domiar złego handluje wynoszoną z komisariatu bronią, okrada klientów prostytutek i wymusza bezpłatne drinki na właścicielach „chronionych” lokali. Jak przystało na prawdziwego macho, po udanym (chyba) seksie natychmiast – to znaczy w następnej sekundzie po zrzuceniu z siebie kobiety – ostentacyjnie sięga po papierosa, a dopiero potem zapina rozporek. Nie muszę też chyba wspominać, że jeździ zdezelowanym samochodem. I jak przystało na prawdziwego chama, wszyscy współpracownicy na komendzie traktują go… z uśmiechem, zaś on sam naprawdę sumiennie ściga mordercę kobiet. Dlaczego??? Bo wedle scenarzysty policjant „powinien” ścigać przestępców? Bo taki ma zawód? Bo tak wypada? Bo z czegoś, do diaska, facet musi w końcu czerpać przyjemność? Mimo że kłóci się to z… khem, khem… psychologicznym portretem bohatera? A już kompletnie ręce opadają, gdy w którymś momencie nasz macho, do którego z całkowicie niezrozumiałych powodów czuje nieprzepartą miętę uniwersytecka wykładowczyni, zanosi się nagle szlochem. Nie ma jednak tak dobrze. Macho okazuje się mieć nad sobą jakiegoś lokalnego bossa, pracowicie wcinającego na obiad wielkie kawały mięsa. Bo, jak od dawna wiadomo, warzywa są tylko dla mięczaków. Owego bossa gra nie kto inny, jak Lance Henriksen, od paru lat schylający się po najmarniejszy nawet grosz. Przy czym na planie „Odrodzonego zła” absolutnie nie musiał się przemęczać, bo robi za inwalidę wożonego na wózku. Co, oczywiście, determinuje miejsca, w których dzieje się akcja – muszą one bowiem być płaskie i względnie czyste, aby kółka wehikułu nie ugrzęzły w najmniej oczekiwanej chwili. Żeby było zabawniej, część akcji dzieje się w zrujnowanej, rozszabrowanej fabryce. Czy trzeba zgadywać, które kondygnacje gmachu wchodzą w grę? Błąd! Różne. Aczkolwiek kamerzysta nie kwapi się pokazać, jakim cudem jeden umiarkowanie krzepki facet jest w stanie taskać po schodach inwalidę siedzącego w cholernie ciężkim, elektrycznym rydwanie. W fabule jest znacznie więcej takich „kwiatków”, że wspomnę o obławie, na która idą… wielcy alfonsowie we własnej osobie, bo ich „gangi rządzące miastem” są najwyraźniej złożone wyłącznie z nich samych oraz podległych im dziwek. Albo o tajemniczym mordercy przybyłym z wyciętej dżungli (tu mi się czemuś przypominają partyzanci z wyciętego lasu), który swoim przyrodzeniem rozrywa brzuchy prostytutkom. Ale tylko tym bezpłodnym, bo te płodne… znaczy co? Mają pojemniejsze te brzuchy, czy jak? No i ten wyrozumiały i wręcz ojcowskim dla swoich dziwek Henriksen, który w dodatku wozi w swoim wózku… Ech… Może lepiej zostawię kilka „rodzynków” dla złaknionych celuloidowych wrażeń twardzieli, którzy odważą się sięgnąć po płytę z tym filmem. Bo lekko podczas seansu nie będzie. Zdjęcia są kręcone z ręki, co może jeszcze nie daje się zbyt mocno we znaki w ujęciach zewnętrznych, gdzie kamera jest w stanie złapać światło choćby i z pobliskiej latarni. Jednak wewnątrz pomieszczeń, przy szybszym ruchu obiektywem, momentalnie zaczyna rozjeżdżać się ostrość obrazu, i tak nękanego spłowieniem barw. Do tego dochodzi tragiczne udźwiękowienie, na przykład w scenach morderstw ograniczające się do zestawu siorbnięć czy mlaśnięć, mających sugerować rozprawianie się napastnika z powłoką cielesną nieszczęśnika płci dowolnej, a także rozbrajające efekty specjalne, rozczulające zwłaszcza podczas strzelaniny, kiedy to dym z kapiszonów i ślepaków zasnuwa nagle cały plan. No i ta „gra” aktorska… Aczkolwiek znów – „Odrodzone zło” (dlaczego „odrodzone”, skoro właśnie z odrodzeniem miało kłopoty, i skoro oryginalny tytuł w dosłownym przekładzie brzmi „Umierający bóg”?) jest jednym z tych filmów, które mimo nędznego wykonania i zatrzęsienia bzdur nie zasługują na najniższą ocenę, dają się bowiem obejrzeć bez większego ziewnięcia. Czy jednak warto sięgać po ten tytuł tylko dlatego, że perypetie zbyt mocno obdarzonego przez naturę napastnika nie skłaniają do snu?
Tytuł: Odrodzone zło Tytuł oryginalny: Dying god Rok produkcji: 2008 Kraj produkcji: Argentyna, Francja Czas projekcji: 85 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 20% |