Luka ostrożnie postawił pierwszy, wciąż jeszcze niepewny krok na czerwonej dachówce. Udało mu się wymknąć przez uchylone okno na poddaszu, gdzie mieścił się pokój tej dziewczynki. Było trochę czasu. Ona nie przyjdzie, cała rodzina wyjechała razem dziś po południu gdzieś za miasto. Tym lepiej. Odetchnął głęboko zimnym, nocnym powietrzem. Musiał pomyśleć. Miał tylko nadzieję, że nie powrócą, zanim to się nie skończy. O ile w ogóle się skończy. Włos na karku zjeżył mu się na samo wspomnienie stworzenia. Gdzieś z zakamarków świadomości wciąż powracał do niego tamten dźwięk… tak. On pojawił się wtedy najpierw. Nie przejęli się nim. I zginęli. Ja też powinienem zginąć – przebiegło przez myśl kotu. To, że mnie znalazła, to jakiś cholerny cud. Ma na imię Jane. Cudowna Jane Alister. Było w niej coś wyjątkowego. Coś, czego nie potrafił do końca określić. Wiedział tylko, że gdy leżał w malignie, pielęgnowała go, a pod wpływem dotyku jej rąk ból zdawał się natychmiast niknąć, rany goiły się bardzo szybko, stłuczone kości tajemniczym sposobem odzyskiwały sprawność. Dotyk przynosił ulgę. I jej głos. Dziecięce, hipnotyzujące nucenie… Wzdrygnął się, tknięty tym skojarzeniem. Nie. Jakimkolwiek talentem dysponowała dziewczynka, był on dobry. To wciąż gdzieś tam krąży – uświadomił sobie, patrząc na rozświetloną setkami świateł wieczorną panoramę miasta. Poluje. Bez przerwy, bez odpoczynku, wciąż szukając nowych ofiar. Czuł to. Koty szybko uczą się ufać przeczuciom. I coraz wyraźniej rozumiał, że powinien ją przed tym chronić. Tylko jak, do diabła? Nie miał pojęcia. Ale wiedział, do kogo należało się zwrócić. Na bezchmurnym niebie wschodził księżyc w pełni, zwiastując kolejną niespokojną noc. Noc, w którą dzieci Pani Baas odbywały swój ting. Koła furgonetki buksowały lekko na nierównej nawierzchni, gdy jechali nocą przez prowincję, drogą na południe, mijając kolejne wyrastające na rozległej równinie miasteczka, wioski i wszechobecne plantacje kukurydzy. Mark siedział sztywno za kierownicą. Co chwila kątem oka spoglądał nerwowo to na córeczkę śpiącą teraz spokojnie z tyłu, to znów na żonę siedzącą obok niego. Między nim a Sophie nie padło ani jedno słowo, odkąd wyjechali. Bali się. Bali się jak cholera. Dotychczas z pewnym niepokojem, ale i rezerwą podchodzili do dziwnego zachowania Jane. To prawda, zauważali różne rzeczy, jeszcze więcej opowiadali im opiekunowie i znajomi, ale koniec końców nie odbiegało to znów tak bardzo od normy dla dziewięciolatków. Ot, dziewczynkom w jej wieku zdarza się miewać złe sny, zmyślają wiele historii, konfabulują, święcie wierzą, że coś widziały… Zwłaszcza dzieci tak wrażliwe i zamknięte w sobie jak ich córka. Ale to, co wydarzyło się ostatnio – tego było już za wiele. Myśl, że ich ukochane, jedyne dziecko mogło pod wpływem jednego koszmaru wymknąć się w środku nocy z domu, nic nikomu nie mówiąc pobiec przez pół miasta do parszywej przemysłowej dzielnicy, pchane przez jakieś swoje urojenia – ta myśl była straszna. I to jeszcze teraz, gdy grasuje ten krwawy przestępca! Boże, chyba nie zmruży już oka, dopóki policja nie złapie wreszcie skurwiela. Dwanaście brutalnych zabójstw w ciągu trzech miesięcy, w całym mieście, niby to przypadkowych ludzi! A ich córka, pomimo wszystkich środków bezpieczeństwa, odwożenia i przywożenia ze szkoły, pomimo nakazów, by na siebie uważała, nie wałęsała się po ulicach, nie rozmawiała z obcymi – jak gdyby nigdy nic idzie nocą do slumsów! I co? I przynosi rannego kota. A potem mówi o cieniu. Oczywiście, poszli z nią do lekarza. A potem do kolejnego. A Jane? Jane mówi coś o twarzach. – Mark… – odezwała się wreszcie jego żona słabym głosem, gdy jechali dalej przed siebie. – A co, jeśli to prawda? Nie zareagował. Sam nie potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało ich życie, jeśli diagnoza się potwierdzi. Sophie miała jakiegoś dalekiego kuzyna w mieście uniwersyteckim na południu, znanego na cały kraj profesora psychiatrii dziecięcej. On jeszcze był ich nadzieją. Jego słowa miały odpowiedzieć na to pytanie. W pewnym momencie zza zakrętu wyłoniła się pędząca z dużą prędkością ciężarówka, oślepiając Marka na moment blaskiem reflektorów. Idiota… – przemknęło mu tylko przez myśl, gdy gwałtownie przycisnął hamulec. Zamrugał kilkakrotnie odruchowo, by pozbyć się wrażenia dezorientacji. I wtedy, na ułamek sekundy jedynie, spojrzał w tylne lusterko, widząc tam fragment własnej twarzy… Zadrżał, nerwowo wciągając powietrze. Przez tę jedną chwilę wydało mu się bowiem, że w odbiciu widnieje tylko makabryczna maska. Oczy pozbawione tęczówek, podobne dwóm kulom bielonego szkła wepchniętym do dziur w czaszce, brak włosów i brwi, usta i nos bezkształtne, jakby skóra i mięśnie były jedynie półpłynną krwawą masą, gotowe odpadać płatami przy najmniejszym dotknięciu. Wrażenie trwało tylko przez mgnienie. Niech to szlag… – pomyślał, wracając do siebie. – Jeszcze trochę, a i mnie się udzieli. W zasadzie trudno było się dziwić, przez to wszystko naprawdę sypiał ostatnio niewiele. Za jakiś czas trzeba będzie zamienić się z Sophie, bo zasłabnie za kierownicą. Ale jeszcze nie teraz. Musieli dotrzeć na miejsce wcześnie rano. Mark Alister delikatnie dodał gazu, jadąc dalej przez noc. Śpieszył się. Gdyby w którąś z tych nocy, kiedy księżyc był w pełni, ktokolwiek z mieszkańców starej, zniszczonej kamienicy na Starym Mieście zechciał wyjrzeć przez okno swego mieszkania, pewnie byłby świadkiem niezwykłego i niepojętego dla siebie wydarzenia. Gdyby powodowany tym szczególnym rodzajem niepokoju wymieszanego ze znużeniem, jaki cechuje jedynie ludzi cierpiących na bezsenność, odchylił firankę, by nad kubkiem parującej herbaty przyjrzeć się zaniedbanemu podwórcowi na tyłach budynku, od strony rzeki – wtedy zobaczyłby coś, czego najprawdopodobniej nie widział żaden człowiek przed nim i do czego z pewnością żaden nie miał nigdy przystępu. Zobaczyłby bowiem, jak koty odprawiają swój ting. Ting był wydarzeniem szczególnym. Dzieci Pani Baas zbierały się tu razem, zarówno szanowane rody wysokiej krwi, jak i liczne pospólstwo dachowe, by radzić, decydować o wojnie i pokoju, odprawiać sądy nad wykolejeńcami, rozdzielać prawa do ziemi czy rozstrzygać spory familii. By wspólnie modlić się do swej Opiekunki, słuchać opowieści swych szamanów i weteranów. By świętować. Tak bywało zazwyczaj, gdy księżyc nad miastem był w pełni. Ale nie tym razem. Dzisiejszej nocy niechciany obserwator pojawiający się w oknie kamienicy, zobaczyłby ting pogrążony w przerażeniu i żałobie. Patrzyłby na koty skłócone, krzyczące, rozpaczające nad swym losem. Zdezorientowane, pijane paniką i krwią nagle utraconych synów, córek, kochanków czy przyjaciół. Walczące ze sobą bez cienia przyczyny, rzucające wzajemne oskarżenia. Ting, nad którym zawisło widmo nieznanego napastnika z cienia. Ale nikt z ludzi nie mógł tego widzieć. Magia czarowników Pani była silna, mieszkania otaczające plac pozostały ciche i ciemne, pogrążone w głębokim śnie. Jedynie jesienny wiatr zrywał się, coraz silniejszy, targając opadłe liście i śmieci towarzyszył widowisku. Może to i lepiej. – Jak to, kurwa, nie żyje?! – wrzasnął jeden z uczestników narady. – Jak stary bydlak w ogóle zdolny jest do śmierci?! Nicco Fallargi, najstarszy, najbardziej poważany i prawdopodobnie najsilniejszy koci szaman w mieście, westchnął ciężko. Prawdę mówiąc, sam wciąż zadawał sobie to pytanie. Ale werdykt wróżby z ości był nieubłagany. Ości nigdy się nie myliły, nie w jego łapach. A teraz przypadła mu w udziale parszywa rola, by tę smutną nowinę przekazać wszystkim przedstawicielom rodzin wysokiej krwi, zebranym w ustronnej piwnicy, w pewnym oddaleniu od przepełnionego paniką chaosu głównych obrad tingu. – Jakkolwiek to nieprawdopodobne, taka jest prawda – powtórzył, a brzmienie własnego głosu wydało mu się w tym momencie nienaturalne, jakby obce. – Kot z Cheshire nie żyje. Pochłonął go cień. Nie możemy liczyć na jego pomoc. |