Mały disclaimer – nie czytałem trylogii Larssona, nie widziałem szwedzkiego pierwowzoru. Dla niektórych może to zakrawać na brak kompetencji co do recenzowania filmu, jednak dla mnie było to ułatwienie. Nie znoszę oglądać ekranizacji, bo, z nielicznymi wyjątkami, przebywam wtedy drogę przez mękę. Nie da się niczego wiernie odwzorować, więc i nastawienie od razu ląduje raczej w kategorii rezerwy niż entuzjazmu (aczkolwiek jestem człowiekiem, dla którego pierwowzór nie jest świętością i dopuszczam inne spojrzenie niż wyobrażone przeze mnie). Jak się okazało w przypadku „Dziewczyny z tatuażem” – może i wyszło mi to na zdrowie, bo gdybym miał pod rząd zaliczyć trzy wersje piekła… ale po kolei.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przede wszystkim Fincher to dla mnie Mr Hyde Hollywoodu. Głównie za sprawą fenomenalnego „Fight Club” oraz genialnego „Siedem”. Pozostałe hity (typu „The Social Network”) pomijam, bo poza wybitnym udziałem Trenta Reznora w tym ostatnim nie jest to moja działka… no i „Dziewczyna z tatuażem” to nie sielanka. Ba, jeżeli do kogoś Fincher się zbliżył w nowym obrazie, to byłby to bardziej Almodovar mocno zakrapiany francuskimi twórcami horrorów niż opowiastki o Zuckerbergu i wiecznie odmładzającym się Buttonie. Wspomniałem o Reznorze – i jemu cześć i chwała, bo to, co zostało zmajstrowane już w openingu do filmu, wgniotło mnie w fotel. Genialna animacja, prawie że teledysk, do wyjątkowo ostrej jak na kino muzyki, które ze sobą świetnie współgrały i nie pozostawiały wątpliwości, na jaki film się wybrałem. A wybrałem się na studium ludzkiej nienawiści i patologii… a, tak, o tym już wspominałem. To może trochę o fabule. Daniel Craig wciela się (nawiasem mówiąc zacnie – lepiej wypada niż jako Bond) w postać Mikaela Blomkvista, szwedzkiego redaktora czasopisma „Millenium”, który miał takie nieszczęście, że postanowił zadrzeć z Wennerströmem – gigantem finansowym. Zwykła kaczka dziennikarska przerodziła się w aferę, przez którą Blomkvist postanawia się odsunąć od pracy na pewien czas, by przeczekać burzę, jaką wywołały oskarżenia milionera o wspieranie bojówek separatystycznych. W związku z tym przyjmuje on ofertę od prawnika rodziny Vangerów, Dircha Frode, który ściąga go na wyspę w środku nigdzie pod pozorem napisania biografii rodziny byłych potentatów rynku kolejowego. Ale. Wróć. Rodzina rodziną, bo z tą najlepiej wypada się na zdjęciu, co potwierdza na dzień dobry jej głowa – Henrik (nawiasem mówiąc scenarzyście gratulujemy genialnej sceny, w której Henrik Vanger tłumaczy Blomkvistowi, dlaczego każdy jej członek mieszka na wyspie w innym domu i kto z kim rozmawia… wygląda to jak chińska układanka wyjęta żywcem z czarnej komedii). Ten ma dość mocne podejrzenia, że jeden z członków jego klanu – siostrzenica Harriet – została zamordowana w 1966 r. i prosi Blomkvista o to, by pod przykrywką pisania rodzinnej kroniki, skupił się on na znalezieniu jej mordercy. W zamian Blomkvist dostanie możliwość odegrania się na Wennerströmie i zdyskredytowania go ostatecznie przez potwierdzenie stawianych mu zarzutów. Tropy są urywają i mieszają, aż Blomkvist postanawia poszukać asystentki. Asystentka szpiegowała Blomkvista dla Vangera i Frode. Asystentka ma niewiele ponad 20 lat, nosi wdzięczne imię Lisbeth i jest totalnym życiowym wykolejeńcem. Próba morderstwa ojca w wieku 12 lat, ugruntowana nienawiść do mężczyzn (którą pogłębia członek opieki społecznej molestujący ją na każdym kroku w zamian za dodatkowe pieniądze – tutaj uprzedzam: sceny gwałtów są… ekhm… drastyczne i to bardzo) oraz różne eksperymenty z narkotykami. W sumie sama Lisbeth przyznaje się do tego, że jest psychopatką i widać to na każdym kroku. Mira Rooney, która w tym filmie urasta do rangi objawienia roku, winduje jednak tę postać na wyżyny. Bez jej talentu nie udałoby się włączyć w charakter Lisbeth jeszcze paru innych elementów, takich jak umiejętność zmieniania się we w miarę miłą dziewczynę o wyjątkowo czarnym poczuciu humoru. Ta dwójka nie wie jednak jednego – że wojna z Wennerströmem była sielanką w porównaniu z tym, co ich czeka wśród rodziny Vangerów. No bo czego można oczekiwać po szurniętej gromadce (z dwoma nazistami) walczącej o wpływy w firmie? Na pewno nie tego, czego się widz i czytelnik by spodziewali. Mówiąc krótko – Blomkvist ląduje z patelni w ogień i spostrzega to zbyt późno… Fabuła? Genialnie. Ujęcia? Świetne. Muzyka? Dawno nie słyszałem tak dobrze skomponowanej. No to gdzie są problemy? (Bo, Czytelniku, w międzyczasie na pewno zdążyłeś zauważyć niestuprocentowy ekstrakt.) Otóż problemy są dwa i to dość rażące. Pierwszy (możliwy do wybaczenia) to nachalny product placement. Drugim jest rażąca niekonsekwencja. Niby Szwecja została świetnie odwzorowana – napisy na budynkach są po szwedzku, wzory dokumentów również, gazety po szwedzku, aktorzy trzymają się chropawego akcentu (jedni lepiej, drudzy gorzej, ale to pominiemy), tylko… u ciężkiego licha – dlaczego policyjne raporty z, mówiąc najoględniej, zadupia są napisane po angielsku? I dlaczego czek dla Lisbeth ma wzór szwedzki, a wypisany jest po angielsku? Może się czepiam i nie biorę pod uwagę, że film jest amerykański, jednak przydałaby się jakaś konsekwencja, której tu brakuje. Na tyle mi to przeszkadzało, że całość miejscami sprawiała wrażenie bardziej psychodelicznego teatru telewizji niż wysokobudżetowego mariażu kryminału z dramatem. A jednak film się broni dzięki wcześniejszym zaletom i niebanalnej fabule. Może nie jest to przełom na miarę „Siedem”, jednak mówienie o nim tylko jako o czymś dobrym byłoby obrazą dla Finchera. Chapeaux bas, mesdames et mesieurs – mamy film prawie że genialny. 80% jak nic.
Tytuł: Dziewczyna z tatuażem Tytuł oryginalny: The Girl with the Dragon Tattoo Rok produkcji: 2011 Kraj produkcji: Niemcy, Szwecja, USA, Wielka Brytania Dystrybutor: UIP Data premiery: 13 stycznia 2012 Gatunek: dramat, kryminalny, thriller Ekstrakt: 80% |