Miniony rok to mnóstwo dobrych albumów. Nawet wybranie dwudziestu pięciu najlepszych z nich było zadaniem całkiem trudnym, bo wartych tylko wspomnienia krążków można by wymienić co najmniej o kilkanaście więcej. Na ostatecznie wskazanych płytach dominuje różnorodne gitarowe granie oraz raczej spokojna elektronika. Tak naprawdę prym wiedzie eklektyzm – przejawiający się choćby w trip hopie, downtempie, indie popie, popie, r’n’b, dubstepie czy muzyce klasycznej. Te wszystkie gatunki mają albo swoich płytowych reprezentantów, albo najzwyczajniej większy lub mniejszy wpływ na bardziej złożone wydawnictwa. Dlatego jestem przekonany, że poniżej każdy powinien znaleźć dla siebie coś znakomitego. 25. Metronomy „The English Riviera”  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przede wszystkim na płycie „The English Riviera” znajduje się jeden z najlepszych utworów roku 2011. Mowa o drugim singlu – „The Look”, zaaranżowanym jakby od niechcenia, a jednak wciągającym aż za bardzo (z równie dobrym wideoklipem). Źródłem jego sukcesu jest świetna rytmika, charakterystyczne gitary i zwiewny śpiew pomysłodawcy grupy – Josepha Mounta. Gdyby tylko tej chwytliwości i przyjemnego klimatu wystarczyło Metronomy na cały album… wtedy wylądowałoby pewnie jakieś dwadzieścia trzy miejsca wyżej. Jednak i bez tego dla „The English Riviera” warto zarezerwować miejsce w odtwarzaczu. Wśród jedenastu kurortowych tracków (stąd ciepło, mewy i szum fal) odnajdujemy jeszcze choćby pulsujący „She Wants”, na którym drugim głosem jest perkusistka Anna Priori (wypada świetnie), a pojawia się w tej roli także w późniejszym, bujającym i bardzo syntetycznym „Corinne”. To ważne urozmaicenie, ponieważ wysoki wokal Mounta jest, to prawda, dość monotonny, choć przynajmniej dla mnie nie stanowi to wady – pasuje po prostu do zestawu nagrań. Podobną funkcję pełni jeszcze gitarowy (z dodatkiem saksofonu) „Everything Goes My Way”, gdzie gościnnie śpiewa Roxanne Clifford, a do gustu mogą przypaść także m.in. taneczny „The Bay” albo końcowy „Love Underlined”. Trzeci album Brytyjczyków to kolejna muzyczna odmiana. Mimo że w zaprezentowanych utworach brak szaleństwa, to stanowią one znakomity soundtrack – kołyszący, elektroniczny, zabawny i oldschoolowy. I co aż emanuje – niewymuszony. Aaron Jerome, skrywający się pod pseudonimem SBTRKT, czarował już od jakiegoś czasu, zwłaszcza swoimi licznymi remiksami. Starający się zachować anonimowość producent dostarczył w końcu melomanom krążek zatytułowany, jakżeby inaczej, „SBTRKT”. Interesująco wypada już numer promujący „Wildfire” – z miłym dla ucha, kołyszącym beatem oraz gościnnie śpiewającą, charakterystyczną Yukimi Nagano z Little Dragon. Cały album otwiera natomiast rozpływający się „Heatwave”, który swoją migotliwością i rozmytym głosem wprowadza jednak nieco odmienny nastrój. Następny „Hold On” to już prawdziwy, bardziej popowy, bujający przebój ze świetnym motywem przewodnim oraz chwytliwym wokalem, za który odpowiada Sampha. Na płycie pojawiają się jeszcze dwa ważne głosy. Pierwszy należy do Jessie Ware i dodaje zmysłowości dość surowemu „Right Thing To Do”, a drugi do Roses Gabor, która śpiewa w klubowym „Pharaohs”. Niewątpliwie wszyscy wymienieni goście wnoszą do „SBTRKT” sporo eklektyzmu i subtelności, ale kluczem do sukcesu wydawnictwa i tak jest warstwa muzyczna – łącząca w sobie mnóstwo niejednorodnych wpływów, wśród których najczęściej i najgłośniej mówi się o dubstepie, ale wspomnieć wypada też choćby o soulu, r’n’b, klubowym popie i w końcu o dominującej elektronice. Do tego dodajmy pewnego afrykańskiego ducha, przejawiającego się nie tylko za sprawą maski Aarona i mamy wszystkie najważniejsze elementy tego naprawdę dobrego, świeżego i melodyjnego albumu. 23. Fm Belfast „Don’t Want To Sleep”  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Niewymyślna, taneczna elektronika, żywe rytmy oraz dominujący damsko-męski duet wokalny. Nic specjalnego? Islandzka grupa FM Belfast pokazuje, że przy użyciu właśnie takich środków można nagrać dobrą i pełną zabawy płytę” – tak zachęcałem kilka miesięcy temu czytelników „Esensji” do poznania tej elektronicznej, tanecznej grupy. Tytuł jej drugiego albumu – „Don’t Want To Sleep” – oddaje największy atut serwowanych przez nią dźwięków. Dźwięków, które nie tylko niezwykle pobudzają, ale też bardzo skutecznie zapraszają do wspólnych podrygiwań i aktywnej zabawy. Żeby się o tym przekonać wystarczy sprawdzić, jak wyglądają koncerty FM Belfast – kiedy całe sale wypełnione fanami spływają tanecznym potem, a zebrani tracą głosy od chóralnego śpiewania. 22. Yonderboi „Passive Control” Trzeci krążek w dorobku László Fogarasiego zawodzi większość jego starych fanów, którzy oczekiwali tworów bardziej zbliżonych swoją zawartością do poprzednich płyt – „Shallow And Profound” oraz „Splendid Isolation”. Moim zdaniem, pomimo pewnej odmiany, Yonderboi serwuje naprawdę multum dobrej elektroniki, która swoją różnorodnością, ale też przebojowością i przystępnością, wywalczyła sobie prawo do znalezienia się w tym zestawieniu. Zwłaszcza że takie numery jak: „I Am CGI”, „Roast Pigeon” albo „Inexhaustible Well” to mnóstwo świetnych melodii, łączących nowoczesne brzmienia ze specyficznym, węgierskim klimatem, a mogących kołatać się po głowie bardzo długo. Na płycie, poza otwierającym całość monologiem Edwarda Ka-Spela w „Sustainable Development”, króluje głos Charlotte Brandi. Pierwszą próbkę swoich możliwości debiutująca wokalistka daje na trzecim, niezłym „She Complains”, czym potwierdza również zmysł Yonderboia do odkrywania nieznanych postaci. Charakterystyczne, że właściwie każdy z kawałków (inspirowanych głównie współczesnymi mediami społecznościowymi czy futurystycznymi wizualizacjami) umieszczonych na „Passive Control” wciąga i można by wymienić go tutaj jako wartego uwagi – dlatego jestem przekonany, że jeśli komuś przypadnie do gustu choćby jeden z nich, to da się porwać całemu albumowi. 21. The Drums „Portamento”  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na szczęście szybkość nagrywania oraz roszady w składzie nie odbiły się na swobodzie, z jaką nowojorczycy nagrywają chwytliwe, gitarowe kawałki, czego najlepszym potwierdzeniem są: kołyszący „Money” oraz „I Need A Doctor”. Zresztą całe „Portamento” to zbiór spontanicznych, lekkich i bujających numerów, które (mimo że nie grzeszą zbytnim skomplikowaniem czy wyrafinowaniem), pozwalają na błogi relaks przy całkiem energicznym, oldschoolowym indie popie. |