powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXIII)
styczeń-luty 2012

Skrzynia
Maciej Żytowiecki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Rozumiem. – Gliniarz przytaknął, nagle zmieniając zdanie.
Schował broń, a jego blada do niedawna twarz nagle nabrała rumieńców. Uśmiechnął się przyjaźnie i poklepał Rafała po ojcowsku.
– Jedźcie tylko ostrożnie, żeby nie stała wam się krzywda.
– Dziękuję, panie policjancie. Będę pamiętał, żeby jechać ostrożnie.
– Szerokości. – Wąsaty wypowiedział pożegnanie rodem z eteru, zeskoczył ze stopnia i powrócił do swojego samochodu pogwizdując pod nosem. Wracał do spokojnego życia, pozbawionego zmor czających się za plecami.
– Pozdrawiam, panie władzo.
• • •
Wkrótce znowu jechali. GPS działał, jakby nigdy nie uległ uszkodzeniu, wskazując, że do miejsca przeznaczenia zostało niewiele ponad dwa kilometry.
– Dokąd mam jechać? – zapytał Rafał, poddając się losowi.
– Czyż to nie oczywiste? Odwiedzić Piotra. Konającego, zmęczonego bólem Piotra. Piotra, który nauczył cię łowić ryby, wspinać się na drzewa i celnie pluć przez słomkę kulkami papieru. Piotra, który miał dobre życie, znacznie lepsze od ciebie.
– Słuchaj, zawiozę ciebie i twoją skrzynię, gdziekolwiek zechcesz. Tylko nie mieszaj do tego mojej rodziny.
– Jakbyś miał jakikolwiek wybór. – Pasażer szorstko poklepał Rafała po ramieniu.
– Pojedziemy, gdziekolwiek zechcesz, ale nie do mojego brata – zaprotestował kierowca.
– Rafale, niczego nie rozumiesz. Ja już z nim jestem umówiony. Sięgnij do schowka, proszę. – Dłoń puściła na chwilę.
Pasażer oparł się mocno o siedzenie i wskazał palcem na skrytkę. Rękaw płaszcza, który dojrzał kierowca, był dziurawy, wielokrotnie cerowany i kwitły na nim plamy wilgoci. Rafał wyraźniej poczuł jego zapach. Zmurszałe drewno, teraz z tym się kojarzył.
Sięgnął do skrytki. Ta otworzyła się ze stukiem, uwalniając upchaną we wnętrzu zawartość. Skrobaczka, ircha i maluteńki, podręczny zestaw narzędzi upadły na pusty fotel, przykryte dokumentami transportowymi. Nie pamiętał, żeby je tu chował.
– Sprawdź papiery.
Odrzucił na bok bloczek wuzetek. Pstryknął malutkie światełko nad swoją głową i ogarnął prędko wzrokiem wypisane adresy. Papier upadł mu pod nogi. Zerknął na GPS – zaprogramowany koniec podróży pokrywał się z tym, co właśnie przeczytał.
– To jakiś żart? – wyszeptał przerażony.
– To nie żart. Jechaliśmy tam od początku i prawie jesteśmy u celu. – Ciepły oddech owionął ucho kierowcy.
– Po co ten wypisany list? To jakaś bzdura, nonsens. List na skrzynię, ustawienia GPS-u? Skąd?
– Z dwóch powodów. Po pierwsze, żebyś pamiętał o mnie. – Tamten cmoknął go w policzek. Pozostawił ciepłą i lepką maź. Rafał starł ją prędko, wywołując gromki śmiech pasażera. – Po drugie, ponieważ jestem umówiony.
Kierowca docisnął pedał gazu.
• • •
Zatrzymali się pod niewielkim domkiem o spadzistym dachu. Z drewnianymi drzwiami pomalowanymi na czerwono i zielonymi firanami. Wewnątrz było ciemno, poza kuchnią, gdzie poruszały się cienie. Na dworze śnieg topniał. Białe czapy z wolna wsiąkały w czerń ziemi.
– Podróż dobiegła końca. Tutaj nasze drogi się rozchodzą.
– Ale…
– Jestem spóźniony.
– Piotr!
– Cii, spokojnie – wyszeptał pasażer. – Jeszcze przyjdzie twoja kolej.
Rafała ogarnęła słabość. Powieki podtrzymywane adrenaliną, rozwarte litrami wypitej kawy, wreszcie zamknęły się, opadły równie gwałtownie, co ostrze gilotyny. Usłyszał jeszcze stukot otwieranych drzwi, ciężkie kroki podpierane sapiącym oddechem, i zasnął.
• • •
Wysiadł… Nie – wypełzł z ciężarówki. Na miękkich nogach, uczepiony pasa bezpieczeństwa, jakby zależało od tego życie. Potylica pulsowała tępym bólem, a ziemia pod stopami wydawała się być zrobiona z waty.
Upadł na kolana, czując, że traci przytomność. Głowa opadła na pierś.
Muszę wstać, myślał.
Chwycił mokrą ziemię w dłonie, szorstkie kamyki wżarły się w skórę, ale nie zwrócił na to uwagi. Rozmazał glebę na twarzy, chłonąc zimną wilgoć. Pomogło. Chociaż nadal słaby, mógł iść, więc powoli ruszył w stronę drzwi domu, koncentrując myśli na bracie.
Wnętrze wyglądało zwyczajnie, tak, jak je pamiętał. Rozpadające się meble, zbite na odwal z dykty, szafki ze stale niedomkniętymi, skrzypiącymi skrzydłami, a pod nogami wytarty dywan. Żarówka oświetlała tłuste plamy lampionu.
Z kuchni dochodził szloch.
Na miękkich nogach, podpierając się o wilgotne ściany, Rafał wszedł do środka.
Patrycja klęczała, przytulając do twarzy dłoń Piotra. Jej łzy zwilżyły szorstkie palce. Brat siedział przy kuchennym stole. Jego twarz tkwiła zanurzona w głębokim talerzu, włosy zwisały strąkami wzdłuż policzków. Kropelki zupy pomidorowej rosiły obrus pomarańczowym deszczem.
Rafał stanął w wejściu.
• • •
Później, dużo później, usiadł w pustej naczepie. Nie było skrzyni. Podniósł z ziemi szwajcarski scyzoryk, prezent od brata na czternaste urodziny. Jedno z ostrzy było złamane. Usiadł na podłodze. Drąc listy przewozowe, których teraz nie mógł rozczytać.
Ciężkie krople wyryły bruzdy w ciemnych od brudu policzkach.
• • •
Sześć lat minęło od dnia, kiedy stali z bratem nad czarną trumną ojca.
Zamknięte wieko lśniło świeżym lakierem. Z białych kielichów kwiatów leniwie kapały krople rosy. Piotr delikatnie uchwycił jego dłoń. Rafał spojrzał na niego – grube strąki włosów dotykały długich rzęs. Brat mrugnął do niego, uśmiechnął się, mimo że jego spojrzenie pozostało poważne.
– Po dobrych ludzi przychodzi najprędzej – wyszeptał.
– Mam nadzieję, że mnie odwiedzi przed tobą.
• • •
Nastał świt. Po śniegu nie pozostał ślad. Gorące promienie słońca zamieniły go w wodę.
powrót; do indeksunastwpna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.