Kolejnym z najważniejszych filmów roku 2011 będzie dla nas „Czarny łabędź” Darrena Aronofsky’ego. I tu nie obyło się bez kontrowersji. Stylowe kino budzące emocje, czy płaski film bez przesłania? A może jedno i drugie?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski: Widzę, że w różnych podsumowaniach (np. na Onecie) i w naszej redakcji „Czarny łabędź” zajmuje pozycję najlepszego filmu roku. Przyznam, że tego nie rozumiem. Dla mnie to ciekawe, stylowe kino grozy, ze świetną rzeczywiście rolą Natalie Portman, ale przyznam, że po paru miesiącach wyjątkowo mało we mnie z tego filmu pozostało… Jakub Gałka: Niech zgadnę: to „mało” to pewnie scena seksu Natalie Portman z Milą Kunis? No bo jeśli sam określasz film jako „stylowe kino grozy” to co chciałbyś pamiętać po miesiącach jeśli nie pojedyncze, udane sceny? Było ich zresztą sporo i nie tylko erotycznych, na przykład momenty, w których bohaterka gnębi swoje ciało (by nie powiedzieć: samookalecza się). Joanna Pienio: A sceny tańca? Majstersztyk. Dla mnie dzieło Aronofsky’ego to przede wszystkim przerażająca i intrygująca opowieść o meandrach ludzkiej psychiki, podana w niezwykle dynamicznej, zdecydowanej formie. Nadal mam ciarki, gdy o nim piszę… Według mnie to najlepszy film Aronofsky’ego od czasu „Requiem dla snu”. Klara Łabacz: A ja się rozczarowałam; oto film o szaleństwie, który pokazuje palcem, kto szalony, a kto „normalny”. To raz. Przeginać trzeba w konkretnym celu – tymczasem mam wrażenie, że Aronofsky, po całkiem niezłym „Zapaśniku”, znowu stracił kontrolę nad swoimi estetycznymi instynktami. To dwa. Stłamszenie, ból ciała, rozchwianie tożsamości – fantastycznie, tylko czemu podane to w sosie oczywistości? I nawet Natalie Portman… Nie „moje” aktorstwo, nie „moja” histeria. Pół żartem, pół serio: nie miałabym nic przeciwko, gdyby w połowie filmu Darren Aronofsky zmienił się w (młodszego) Dario Argento. A tak – żadnych niespodzianek. Karol Kućmierz: „Czarny łabędź” broni się bardzo dobrymi zdjęciami Matthiew Libatique’a i miejscami potrafi porwać kinetyczną energią. Szkoda jednak, że Aronofsky nie potrafił wykorzystać kampowości tkwiącej w scenariuszu, przez co cały film pretensjonalnie krzyczy: „patrzcie, oto arcydzieło!”, zamiast rzeczywiście przemienić się w „Suspirię”. Finał „Łabędzia” to dla mnie negatywny rewers zakończenia „Bękartów wojny”. Tam Tarantino ustami Aldo Raine’a mówił z ironicznym uśmiechem – „I think this might just be my masterpiece” i ja mu uwierzyłem bez mrugnięcia okiem. W zakończeniu „Czarnego łabędzia” Aronofsky to raczej Ed Wood zachwycony zmaganiami Beli Lugosiego z ośmiornicą w stawie – tylko że tutaj brak niezamierzonej komedii. Konrad Wągrowski: Mi brakuje przede wszystkim jakiegoś przesłania tej całej historii. To znaczy przesłania wybiegającego poza oczywistości. Bo „Czarny łabędź” to taki film, którym naprawdę można pozachwycać się podczas seansu, ale niewiele pozostaje po nim. KŁ: Przesłanie jest proste – nie bądź, drogi widzu, zbyt nadopiekuńczy wobec swoich dzieci, bo im się klepki poluzują. Chroń swoją i ich normalność. Tłamszenie łatwo pokazać, łatwo zdefiniować – i łatwo go uniknąć. Patrz, tam jest linia pomiędzy nami, normalnymi, i światem szalonych. No. Tyle. Prawda, że to smutne? Ten sam reżyser straszył kiedyś zwykłym telewizorem… Zuzanna Witulska: Na seansie „Czarnego Łabędzia”, mój sąsiad, od dłuższego już czasu poirytowany, w pewnym momencie nie wytrzymał – „jakie to jest płaskie!”. Trudno było mi znaleźć argumenty, które przekonałyby i jego, i mnie, że tak nie jest. Aronofsky, jak już bywało, nie mógł się zdecydować, jaki film chce zrobić i kogo nim zadowolić. Z jednej strony, mamy obraz ambitny, przedstawiający częsty, ale przecież trudny i niewyeksploatowany do cna temat, z drugiej zaś, przesadne, momentami wręcz łopatologiczne środki. I tak, pewne sceny (szczególnie tańca) zapadły mi w pamięć najbardziej z tegorocznych seansów, jednakże jako całość, „Czarny Łabędź” przegrywa z innymi produkcjami, może nie wywołującymi tak intensywnych emocji, ale broniącymi się jako przemyślana całość. Piszecie o przesłaniu, pewnie dałoby się wycisnąć więcej, tylko, że strona w którą skręcił Aronofsky mnie od takich prób odstręcza. Koniec końców, zostają tylko takie proste wnioski. Piotr Dobry: Och, tak, to doprawdy straszne, że „Czarny łabędź” nie ma głębszego przesłania. To wręcz niedopuszczalne, by tak poważny gatunek publicystyczny, jakim jest horror, pozwalał sobie na zignorowanie PRZESŁANIA. Chyba się potnę. Albo co najmniej poskarżę Zanussiemu. KK: Przesłanie to i tak bardzo przereklamowany element, jeśli film da się sprowadzić do jednego podsumowującego zdania, to musi być to banał i dydaktyka. Gdyby twórca chciał dać ludziom przesłanie, to napisałby list otwarty, a dobry film powinien raczej skłaniać do myślenia i zadawania pytań. Dla mnie problem z „Czarnym łabędziem” sprowadza się do zbyt skrótowej charakterystyki bohaterów. Jestem w stanie wybaczyć stereotypowe postacie drugoplanowe – groteskowa matka, choreograf seksista, zmysłowa Lily – gdyby Nina była naprawdę interesująca. Od biedy można wytłumaczyć szkicowość pobocznych postaci tym, że widzimy ich z ograniczonej perspektywy głównej bohaterki – film w wielu momentach sygnalizuje subiektywizm narracji. Ciekawym zabiegiem jest uczynienie z atrakcyjnej Portman spiętej i zrepresjonowanej seksualnie dziewczyny, ale niewiele wyciągnięto z tego pomysłu. Portman robi co może i jej rola może imponować, ale nie dano jej zbyt wiele podtekstu to interpretowania – wszystko jest eksplikowane dosłownie w dialogu lub w oczywistych znakach wizualnych opartych na dychotomii czerni i bieli. W związku z tym przemiana bohaterki nie jest zbyt wciągająca ani subtelna, nie wzbudza zbytniej empatii (Nina od początku jest dziwna i zdradza symptomy choroby psychicznej) i wiadomo do czego zmierza. Więc co pozostaje? Styl i wykonanie. Tutaj Aronofsky i Libatique rzeczywiście miejscami imponują i zbliżają się do sukcesu, ale skrzydła podcina im ich własna nadmierna powaga i brak dystansu. Ponadto dobór importowanych elementów z horroru pozostawia wiele do życzenia – wszechobecne lustra, sobowtóry, cielesność i okaleczenie. Gdzieś w tym bałaganie chowa się świetny film, ale potrzeba zbyt wiele wysiłku, żeby go dostrzec. PD: Ja go dostrzegam bez wysiłku, z kolei widzę sporo wysiłku w udowadnianiu, dlaczego film jest rzekomo słaby. Jak brzmi to podsumowujące zdanie, do którego da się „Łabędzia” sprowadzić? Dlaczego „groteskowa matka”, „choreograf seksista” i „zmysłowa Lily” to postacie stereotypowe? Dlaczego problemy psychiczne Niny mają utrudniać nam empatię – chyba właśnie współczucie dla tak skonstruowanej bohaterki jest czymś naturalnym? Co Aronofsky powinien zaimportować z horroru, żeby wzbudzić respekt? Wreszcie – jak można zarzucać twórcy brak dystansu, jednocześnie wykazując się takim brakiem dystansu jako odbiorca? KK: Akurat nie uważam, że „Łabędzia” da się sprowadzić do jednego zdania, to była uwaga ogólna dotycząca poszukiwania przesłania. Wymienione postacie są stereotypowe, bo ich charakterystyka nie wykracza poza funkcje jakie pełnią w fabule. Problemy psychiczne bohaterki nie muszą utrudniać empatii – dla mnie sposób, w jaki je ukazano ją utrudniał, trudno mi uwierzyć w Ninę jako osobę, to raczej abstrakcyjny zbiór neuroz. Elementy zaimportowane z horroru – znowu, chodzi nie tyle o sam wybór tych elementów (który pasuje do tematu filmu), ale o ich realizację, np. ciągle i ciągle powracamy do motywu lustra, jakby Aronofsky nie ufał publiczności i jej dostatecznemu zrozumieniu wagi tej symboliki, podobnie jak z licznymi doppelgangerami. Co do braku dystansu: to, że sami posiadamy jakieś przywary, nie znaczy, iż nie możemy ich zauważać w dziele filmowym :) Oglądając „Czarnego łabędzia” miałem wrażenie, że Aronofsky miał intencje jak najbardziej poważne – tak też oceniałem efekt końcowy. Jeśli w filmie znalazłyby się sygnały świadomego dążenia do przesady i groteski, choćby odrobina poczucia humoru, to moje nastawienie odbiorcze byłoby inne. Nie staram się udowodnić, że film jest słaby – dla mnie był sporym rozczarowaniem i próbuję zidentyfikować powody moich odczuć. PD: W porządku, ale skoro w większości przypadków nie miałeś na myśli tego, co napisałeś, może od razu trzeba było napisać konkretnie? Niemniej rozumiem, że wygórowanych oczekiwań film może nie spełniać, kwestia podejścia. KK: Oczekiwań na pewno trudno się wyzbyć przed seansem, ale nie określiłbym swoich jako wygórowane. Nie uważam Aronofsky’ego za wybitnego filmowca, choć cenię jego niektóre wizualne instynkty (w przeciwieństwie do jego dzieł jako całości). Wystarczyło popracować nad scenariuszem i postaciami oraz spójnością tonu z estetyką, a to dość podstawowe wymagania. Na pewno jedno udało się Aronofsky’emu – stworzył film, który działa na widza emocjonalnie. Nawet jeśli są to odczucia negatywne lub wewnętrznie sprzeczne, lepsze to niż obojętność. KW: Tak jak pisałem – film, jako stylowy, oryginalny horror, sprawdza się dla mnie bardzo dobrze. Być może oczekiwałem więcej, być może nie doszukałem się tych podtekstów, których dopatrywali się różni recenzenci. Być może po prostu zasługuje jednak na kolejny seans. PD: No więc to jest sedno – miłośnik kina klasy B powinien „Łabędzia” docenić, bo dostaje film klasy B zrealizowany i zagrany w klasie A – czego chcieć więcej? Więcej może chcieć oczywiście widz nastawiony na wybitny dramat egzystencjalny i wtedy faktycznie „Łabędź” raczej nie spełni oczekiwań. De gustibus non coś tam, tyle w temacie.
Tytuł: Czarny Łabędź Tytuł oryginalny: Black Swan Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA Data premiery: 21 stycznia 2011 Czas projekcji: 103 min. Gatunek: dramat |