powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CXIV)
marzec 2012

Śpiewając morzu
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Podobno kobiety kochają flirt, uwielbiają sztukę uwodzenia. Czy mogę więc zrzucić winę na instynkt albo stereotyp? A może lepiej usprawiedliwiać się pytaniem: skąd mogłam wiedzieć? No bo i skąd? Wydaje się nam, że znamy ścieżki, jakimi wędrujemy ku przyszłości, że potrafimy odgadnąć konsekwencje swoich czynów i zaplanować działania na kilka kroków naprzód. Kilka lat, miesięcy, dni? Może chociaż godzin… Właśnie wtedy miesza się przypadek, jakaś wyższa siła, która udaje, że jej wcale nie ma, że te toczące się kłody i cały wyrosły nagle tor przeszkód to „miało tak być”. Bo przecież jakie miało znaczenie, że właśnie tamtego dnia śpiewałam nad brzegiem morza?
Josh milczał jeszcze długo po tym, jak przerwałam pieśń, zaskoczona brzmieniem własnego głosu, dziwną tęsknotą ściskającą krtań. Nie spojrzał na mnie, jakbym przestała istnieć, jakbym popełniła świętokradztwo skazujące mnie na wieczny ostracyzm. Na próżno próbowałam zwrócić na siebie uwagę, spojrzeć w oczy. Wstał nagle i odszedł, a ja wciąż siedziałam na piasku – moje niedowierzanie ciągnęło się za nim jak sznur, który miał go powstrzymać. Dopiero poniewczasie zauważyłam, że idzie ku morzu, ku kobiecie, która stała wśród fal.
Morska pani nie była piękna, o bladosinej twarzy topielca i włosach przypominających gnijące wodorosty. Nawet z miejsca, w którym siedziałam, mogłam dostrzec skórę podobną chropowatym muszlom, które przed chwilą zbierałam. A jednak Josh szedł ku niej bez wahania. Joshua, mój Joshua! Nie zerwałam się wtedy, by pobiec za nim, nie zaklinałam go, nie prosiłam. Nie próbowałam ratować z przypominających rybie łuski szponów rywalki – bo przecież nie liczyło się, kim była istota, która wynurzyła się z morza, ale fakt, że próbowała odebrać mi ukochanego mężczyznę.
Dziś myślę, że uratował mnie właśnie bezruch. I może jeszcze szok rozszerzający oczy, które nie potrafiły skupić spojrzenia na niczym oprócz sylwetki mężczyzny na tle szarego od chmur nieba. Ale nie patrzyłam, jak Josh wchodzi coraz głębiej w morze. Gdy tylko fale owinęły się wokół jego kostek – bo przecież tak właśnie to wyglądało, zdradzieckie węże wodne sięgające stóp – uciekłam z plaży.
Nie pamiętam, jak długo włóczyłam się po okolicy, zszokowana i przerażona. Czasem jak przez mgłę wracają do mnie obrazy: komisariat i uprzejmi gardai, policjanci, próbujący się dowiedzieć, co się stało i gdzie jest Joshua Collins. Gdy to wspominam, usta wciąż jeszcze układają się w jeden sposób, bezgłośnie wymawiają mantrę, którą powtarzałam cały czas. Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Niewiemniewiemniewiem. Bo wtedy naprawdę nie wiedziałam. Psychologowie tłumaczyli to amnezją na skutek szoku, wyparciem traumatycznych przeżyć i innymi mądrymi terminami, które co wieczór wyszukiwałam w słowniku angielsko-polskim, a potem w Internecie, by rozumieć, co mi właściwie dolega. Nawet, kiedy pamięć zaczęła wreszcie wracać, w skrawkach snów i przebłyskach na jawie, wciąż powtarzałam swoją mantrę – bo przecież już rozumiałam, że nikt nie uwierzy. Nawet ja nie chciałam wierzyć.
Jakby na przekór sobie, zostałam w Irlandii. Może należało uciec na kontynent – niekoniecznie europejski, przecież są inne, większe, z których środka jest dalej do morza. Ulec spojrzeniu ciemnookiego Hiszpana lub kogoś o egzotycznym wyglądzie, zetrzeć z pamięci roześmianą twarz Joshui, zdrapać ją nawet, jeśli trzeba. Zostałam. Lubię myśleć, że po prostu byłam mu to winna. Przecież kłamstwa są najwygodniejsze, a oszukując siebie nie czynię nikomu krzywdy – ot, kolejna nie-prawda, wymówka świata, do którego należę, który kazał mi wtopić się w siebie.
Każdego poranka, gdy idę do pracy, widzę przez moment błękitne wody zatoki. Czasem krople ulewnego deszczu przesłaniają widok i wtedy boję się, że strugi wody przybiorą na sile i popchną w dół, spłynę ku morzu – ja i inne odpadki, produkty ludzkiego świata. Świata, który morze ma za nic, bo rozmywa się szybciej, niż słowa zapisane patykiem w nadbrzeżnym piasku. A kiedy wieczorami wiatr zsuwa się ze zbocza góry, uderza z furią w okiennice domu, zastanawiam się, czy on również nie służy morskiej pani, próbując wyrwać moje korzenie – mimo tylu lat wciąż płytkie i niepewne, bo podmywane wodą – i pognać mnie ku falom, głodnym, niecierpliwym. W snach słyszę ich szum, a gdy współlokator, milczący człowiek, z którym nie dzielę nic prócz mieszkania, bierze prysznic, w spływającej wodzie słyszę śpiewny, kobiecy szept. Słyszę, że Joshua czeka na mnie, czeka w morzu. Otwieram wtedy butelkę, bo w chlupocie wina wlewanego do ust nie słychać żadnych głosów – a później, gdy śpię, morze w snach jest czerwone i ma smak winogron.
Może powinnam wrócić na plażę, dokończyć pieśń i wyśpiewać wszystko, o czym nie zdążyłam opowiedzieć – o tęsknocie, pragnieniu, fascynacji. A potem dodać jeszcze parę zwrotek, wyrzucić złość za kradzież mojego mężczyzny, żal za brudne sztuczki i nieczystą grę, nawet odrobinę nienawiści. Być może powinnam. Jednak czy to z przekory, czy ze złośliwości, wciąż czekam, przywiązana do mojego wzgórza, bezpieczna w jego cieniu. Nie zbliżam się do morza w typowo ludzkim odruchu – dlaczego miałby być szczęśliwy ktoś, kto odebrał mi moje szczęście? Wiem, że kiedyś nie uda mi się oprzeć pragnieniu i zaśpiewam na plaży raz jeszcze, wpatrując się w fale, wypatrując znajomej twarzy. I wiem, że to nie Joshuę zobaczę, gdy wreszcie przebrzmi pieśń.
Od momentu, w którym odzyskałam pamięć, minęło wiele czasu zanim zrozumiałam, co tak naprawdę stało się na plaży. Gdybym pisała artykuł, wstrząsającą relację, użyłabym pewnie takiego określenia jak „niewinna ofiara” albo może „bezsensowna śmierć”, jednak na usta ciśnie mi się jedno słowo: przypadek. To nie Josh miał wejść w fale, to nie jego chciała morska pani. I czasem nawet, gdy to wino, a nie fale szumi mi w głowie, śmieję się z ironii losu, a znajomym niedowiarkom zawsze powtarzam, że miłość z wzajemnością istnieje. Kiedy oni wymieniają porozumiewawcze wspomnienia, nie mając odwagi wymówić imienia „Joshua”, ja mam ochotę śmiać się jeszcze głośniej. Być może zrozumieliby, gdybym powiedziała, że zakochałam się w morzu – tak, jak nagle pojawia się fascynacja miejscem, przedmiotem czy piosenką. Bezpiecznie, po ludzku. Nie potrafiliby pojąć, że w tym samym czasie Morze zakochało się we mnie.
powrót; do indeksunastwpna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.