– A więc to ty będziesz tym, o którym myślałem – spojrzał na mnie. O co mu chodziło? Czyżby był naprawdę szalony? – Nie mogłem, Abreu. Zaśmiał się głośno, jakby w odpowiedzi na moje myśli. – A więc to prawda – powiedział do siebie z zagadkowym uśmiechem. – Wciąż jest nadzieja. Nadzieja? Jaka nadzieja? Dostrzegłem kątem oka cztery seledynowe błyski. Siężcy dokonali kompletnej analizy rzeczywistości i wypalili. W ciągu ułamków sekundy pociski nabiorą szybkości podrzeczywistej, umożliwiającej teleportację i pojawią się w losowo wybranych miejscach w pewnej odległości wokół celu. Będą na tyle daleko, by wciąż mogły zmienić kierunek lotu, gdyby cel zmanipulował bieg czasu, by ich uniknąć. Będą też na tyle blisko, by cel nawet po tej manipulacji nie mógł ich uniknąć. Abreu wyczuł je swoimi rozwiniętymi zmysłami. Na chwilę stracił kontrolę nad procesami replikacyjnymi psychokryształu. Ta sekunda trwała minutę, Abreu gigantycznym wysiłkiem woli musiał zwolnić czasoprzestrzeń wokół siebie, pozostając jedynym obiektem nieobjętym prawami, które sam narzucił rzeczywistości. Przez tę chwilę był jak tancerz, manewrujący na podrzeczywistych parkietach, wokół jaśniejących złowrogo smug. Pełen pasji krzyk odbijał się na zwolnionej linii czasu wielokrotnym przeraźliwym echem, od którego zadrżały nawet wiązania strukturalne twierdzy. Niemal niedostrzegalne ruchy wokół kilkunastu osi, minimalne zmiany trajektorii smug, które zmierzały w jego stronę. Tylko dzięki moim nadpobudzonym zmysłom mogłem obserwować ten pojedynek niemal-absolutu z nieuniknionym. Czyżby ciało Abreu było już metaformą…? Jedna ze smug zniknęła w czerni kolumny, całkowicie (minimalnie) zmylona opętańczym zwodem Abreu. Eksplodowała rozjaśniając całe pomieszczenie na sekundominutę. Dwie pozostałe nie były już w stanie na tyle skorygować trajektorii, by sięgnąć celu i ponownie zniknęły w teleportacyjnym błysku. Dopiero czwarta rozbłysnęła z sykiem, rozrywając mu ramię. Kolejny ruch tancerza nie był już zwodem, ale paroksyzmem bólu. Widziałem wykrzywione nienaturalnie ciało i ramię wiszące tylko na kilku wciąż tak krystalicznie czarnych wiązaniach. Tylko przez ułamek minutosekundy. Ramię upadło bezwładnie na posadzkę, a pozbawione kończyny ciało wybuchło fontanną krwi. Abreu padł na kolana – przez chwilę nasze spojrzenia spotkały się. Dostrzegłem ten błysk w oku, zdradził się na chwilę, a ja pojąłem całą prawdę, ten cały spektakl iluzji, mit tworzony w zarodku. On cały czas grał, budował napięcie, jakby to był jakiś film. Czterech Siężców… on wiedział o nich cały czas, mógł ich wykończyć już dawno temu. Wiedział, że jest namierzany, że Siężcy prowadzą żmudne kalkulacje systemów celowniczych. Był w stanie zaatakować ich właśnie w tym newralgicznym momencie. Ale nie zrobił tego. Teraz już było za późno. Widziałem, jaki jest zmęczony, jaki niewiarygodny wysiłek wkładał w to, by przetrwać jak najdłużej. Na rany Chrystusa, po co walczył z takim zacięciem, skoro praktycznie zgodził się na własną śmierć? Abreu był już zbyt wycieńczony, by kontrolować linie czasowe. Wszystko dookoła nabierało właściwego rzeczywistości tempa. Błyski wychodzących z podrzeczywistości seledynowych linii nie trwały już ułamka sekundy. Były niemal niedostrzegalne. Pociski Siężców stawały się coraz dłuższymi liniami, poruszającymi się z coraz większą szybkością. Max nie mógł już ich uniknąć. Więc skąd ten błysk w jego oczach? Nagle cała posadzka eksplodowała otaczając go kryształowymi cierniami. Patrzył mi w oczy, gdy dwa pozostałe pociski zgasły z cichym sykiem na tej opoce, która otoczyła jego ciało. Nie było bólu w spojrzeniu, uśmiechał się pogodnie, gdy z ciała tryskał strumień zanieczyszczonej czernią krwi. Tylko czemu tak? Czemu nie zrobił tego od razu, tylko bawił się w ten taniec ze śmiercią? Wolno powstałem wpatrując się w niego. Po raz kolejny zrozumiałem, że nic do tej pory nie rozumiałem. To takie proste… To ciało już od dawna nie było Maxem Abreu… Doszukiwałem się metaformy w zwykłej kukiełce, stworzonej na potrzeby tego całego spektaklu. Max Abreu nie był Maxem Abreu, postczłowiekiem manipulującym rzeczywistością, narzucającym swoją wolę wzorom wszechświata. On był rzeczywistością! Synteza dokonała się już dawno temu, a ja rozmawiałem ze zwykłym golemem. Zwykłą kukłą… tarczą strzelniczą dla Siężców Koheletany, drwiną z legendarnej broni Kościoła. Z ludzi, którzy uśmiercili Pseudomesjasza… Abreu był ledwie zabawką w rękach psychokrystalicznych wiązań twierdzy, które dopiero teraz zaczęły ujawniać swoją prawdziwą naturę. Dostrzegłem ruch na ścianach, szept wiązań, które formowały nowe, nieznane mi wzory. Wzory… Rysy… Twarz. Max Abreu patrzył na mnie tysiącem twarzy z sufitu, ścian, kolumn, każdego fragmentu krystalicznej czerni, jaka mnie otaczała. Padłem mimowolnie na kolana, zdając sobie sprawę z tego, co(kto) mnie otacza. Jakby na potwierdzenie tego, co widziałem, usłyszałem telepatyczny wrzask rozrywanych umysłów. Abreu ich dosięgnął. Jednym leniwym skinieniem woli. Zaraz po tym straciłem przytomność.
– Czy pojmujesz, czego byłeś świadkiem, ojcze? Podniosłem na niego wzrok, wolno lustrując otoczenie. Znajdowałem się w małej celi. Była rozświetlona mdłym, ciężkim, pełzającym po nekrytowej posadzce światłem. Anomalie rzeczywistości dochodziły już do stadium, w którym ich brak byłby największą anomalią z możliwych. Abreu stał w swojej lekkiej przewiewnej szacie, identycznej z tą, jaką miał wtedy, gdy ostatnio rozmawialiśmy. Nawet materiał był rozdarty w miejscu, w którym przeszył go pocisk. Ale ciało było nienaruszone. Czy to była ta szata? Czy była po prostu kolejnym elementem tej szalonej maskarady, triumfem człowieka nad Kościołem? Efemerycznym zwycięstwem nad niepokonanym? – Czy pojmujesz, czego byłeś świadkiem, ojcze? – powtórzył pytanie. – Synteza doskonała – powiedziałem. – Nie jesteś zwykłym postczłowiekiem, hakerem rzeczywistości. Abreu, ty nie władasz rzeczywistością. Ty nią jesteś. – Niemal-absolut, ojcze. Nie darmo Watykan wybrał właśnie ciebie – uśmiechnął się kiwając głową z uznaniem. – Czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie zaprzeczyłeś podstawowym prawom technomistyki, arkaniki, psioniki i krystaliki? Wiem. Jakby nie patrzeć, zaprzeczyłem wszystkim zasadom nauki, bo byłem świadkiem tego, że są one jedynie pustymi twierdzeniami, które w żadnym razie nie odnoszą się do Abreu. Wielu na moim miejscu odmówiłoby zaakceptowania faktu, że to, co wpajano im przez lata, okazało się stekiem bzdur. – Jestem dumny, że to pojąłeś. – Ukłonił się przede mną. – Rozumiesz, czego jesteś świadkiem. Ale czy rozumiesz, dlaczego jesteś świadkiem tego procesu? Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, do czego zmierza. Nie byłem pewien, czy chcę znowu uczestniczyć w kolejnym spektaklu, który mi fundował. – Czy rozumiesz? – powtórzył pytanie. – Dałeś Kościołowi szansę, by cię unicestwił – powiedziałem ostrożnie, lustrując każdy jego ruch. – Pozwoliłeś Koheletanie uderzyć, choć mogłeś wypalić im umysły w momencie, gdy Siężcy cię namierzali. Ty grasz, Abreu. Grasz z Kościołem. Pokiwał głową na znak akceptacji, jakby właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Wolno ruszył korytarzem. Niemrawo dołączyłem do niego, obserwując z uwagą grę świateł na ścianach. – Jednak to nie jest zwykła rozgrywka, ojcze. – Jak to nie? Pozwoliłeś, by Kościół cię spętał, by rzucił cię na kolana. Bawiłeś się w tę maskaradę, tylko po to, by w jednym momencie rozerwać te pęta skinieniem woli. Apostoł uśmierconego w zamachu Pseudomesjasza rzuca Watykanowi w twarz taką obelgę. Tego pragniesz, prawda? Chcesz dokonać tego, w czym zawiódł twój Pseudomesjasz. Człowiek przeciw Kościołowi… – Nawet nie wiesz, jak jesteś blisko prawdy i jak daleko od niej. Ale w tym masz rację. Rzucam wyzwanie Kościołowi. Mit musi się narodzić. Dam człowiekowi opowieść o tym, że Kościół też można rzucić na kolana. Nie pokonam Kościoła, ale pokonam jego mit. Po mnie nikt już nie powie, że Kościół jest niepokonany. – Nie, Abreu – pokręciłem ponuro głową. – Nie będzie mitu. Nie wiem, w jaki sposób osiągnąłeś tak wysokie stadium syntezy. Ale nie jesteś pierwszym postczłowiekiem, który poszedł tą ścieżką. Był Drugi Mahomet, był Isaac Mantane, był Struktor… I gdzie oni są? Gdzie są ich mity? |