Reżyserią filmu opartego na powieści Edgara Rice’a Burroughsa zajął się Andrew Stanton, znany głównie z animacji („Dawno temu w trawie”, „Gdzie jest Nemo?”, „WALL-E”). Scenariusz wyszedł spod pióra jego (tutaj na koncie ma dodatkowo całą serią „Toy Story”) oraz Michaela Chabona (pisarz wyróżniony nagrodami Pulitzera, Hugo i Nebulą). Ale kim jest tajemniczy John Carter? Edgar R. Burroughs stworzył tę postać na początku XX wieku. „Księżniczka Marsa”, na podstawie której nakręcono film (choć tytuł zaczerpnięto z ostatniego tomu cyklu) została wydana już w 1912 roku. Tak, że dokładnie w sto lat po publikacji doczekaliśmy się filmowej adaptacji przygód jednego z pierwszych bohaterów fantastycznych w ogóle (i proszę, nie wspominajcie o Gilgameszu).  |  | ‹John Carter›
|
John, kapitan walczący w wojnie secesyjnej po stronie konfederatów, porzuca karierę wojskową i wyrusza na poszukiwanie złota. Gdy wreszcie dopina swego i odnajduje tajemniczą jaskinię spod znaku pająka pełną cennego kruszcu, w pewnych nie do końca zrozumiałych dla niego okolicznościach trafia na planetę Mars. Pierwsze, co odkrywa, to niesamowita umiejętność skakania dzięki zmniejszonej grawitacji, która na początku sprawia mu małe kłopoty. Jednak zanim zdąży nacieszyć się swoim darem, trafia w niewolę do dziwnych czterorękich istot. Wkrótce potem dowiaduje się, że na Barsoomie, bo tak Marsa nazywają tubylcy, żyją też ludzie. I dzięki nim, a dokładnie czarnowłosej kobiecie, która dosłownie spadła mu z nieba, zostaje wplątany w miejscowe konflikty. „John Carter” jest filmem spóźnionym. W czasach, w których widzowie znają „Avatara”, „Dystrykt 9” i „Obcego”, stuletnia science fantasy wydaje się być mało porywająca – wyraźny podział na dobro i zło, w zasadzie niewielkie rozterki bohaterów przy podejmowaniu decyzji. Jednak scenarzyści i reżyser doskonale zdawali sobie z tego sprawę i przekształcili tę historię w lekki, przyjemny i przede wszystkim porządny film przygodowy. Reżyser znany z komediowych animacji potrafił ująć patosu epickiej fabule i okrasić ją całą serią zabawnych sytuacji, dzięki czemu uśmiech nie znikał z twarzy widzów na sali kinowej. Być może nie wejdą do kanonu cytowanych tekstów, ale z pewnością zapadną w pamięć na jakiś czas (jak choćby zamieszanie wynikłe z początkowego braku wspólnego języka z obcymi). Specjaliści od efektów specjalnych sprawili się naprawdę nieźle. Wizja umierającej pustynnej planety wypadła przekonująco, a inne efekty nie zalewały nas wybuchami i błyskami, tylko dobrze wkomponowały się w scenerię Marsa i zamieszkujących go cywilizacji. Udało się nawet wstawić elementy steampunkowe (głównie na Ziemi, której w sumie oglądamy niewiele). Jednak gra aktorska wypadła przeciętnie w stosunku do reszty. Co prawda Taylor Kitsch, wcielający się w protagonistę, wypadł przekonująco (umięśniony, rozebrany do pasa zawadiaka), to Lynn Collins, główna bohaterka (Dejah Thoris) nie pokazała nic ciekawego. Reszta ekipy odegrała swoje role na poziomie pozwalającym spokojnie cieszyć się filmem. W czasie spektaklu nie sposób oprzeć się wrażeniu deja vu. W zasadzie dość często można by powiedzieć „to zostało zaczerpnięte z »Avatara«, tamto z »Mrocznego Widma«, a ta scena to kalka z »Ataku Klonów«”. Bo w sumie to prawda. Jednak pamiętajmy, że Kowboj z Marsa był pierwszy i w zasadzie to Burroughsowi możemy być po części wdzięczni za powyższe produkcje. „John Carter” to przygodowy film o sztampowej na obecne czasy fabule, ale mimo to dobrym scenariuszu. Nie wymaga dużo od widza i nie dostarcza materiału do przesadnych rozważań. Za to zapewnia bezpretensjonalną rozrywkę i pozwala rozluźnić się po męczącym dniu.
Tytuł: John Carter Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Data premiery: 9 marca 2012 Gatunek: familijny, przygodowy Ekstrakt: 70% |