Znalazła mieszkanie w starej kamienicy w centrum. Trudno tu zaparkować. Manewrując między samochodami i wysokimi zaspami, dopiero po dziesięciu minutach udało jej się znaleźć jakieś miejsce. Na szczęście mieszkanie nie miało domofonu, nie musiała tłumaczyć się do metalowej skrzynki, po co przyjechała. Niepewnie wspięła się kręconymi schodami na czwarte piętro, cały czas zastanawiając się, co u licha ma powiedzieć. Zaczęła żałować, że nie znalazła czasu, żeby doprowadzić się choć trochę do porządku. Przebrać się i wykąpać. Czuła, że jej wygląd wzbudza jeszcze mniej zaufania niż sprawa, z którą przyszła. Uchyliły się drzwi. Starsza kobieta, z rzadkimi jasnymi włosami, przypominała trochę mysz. – Dzień dobry – zaczęła Agnieszka. – Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem koleżanką Janka Karbinowskiego. Dawno go nie widziałam, bo byłam jakiś czas za granicą. Czy mogłabym mu oddać książkę? Kłamstwo nie było zbyt przekonywujące, ale brzmiało lepiej niż pytanie, czy aby pani syn żyje. Chwila milczenia i mysia kobieta zaprosiła Agnieszkę do środka. Dziewczyna starała się dyskretnie łapać zapachy mieszkania. Była ciekawa, czy wyczuje w nim Janka. Jednak nie. Dziwna mieszanka czystości, płynów dezynfekujących i starości. Starości człowieka i samego mieszkania. Mebli ze sklejki, wytartego linoleum, starych, wilgotnych murów. Kobieta usiadła. Przez chwilę milczała, jakby chciała zebrać myśli i zupełnie niespodziewanie rozpłakała się. – To może ja zrobię herbatę? – zaproponowała i czym prędzej uciekła do kuchni, żeby ukryć emocje. Po chwili przyniosła herbatę. W szklance, z cytryną i kilkoma łyżeczkami cukru, zupełnie taką jak robi mama Agnieszki. Pani Karbinowska zaczęła mówić powoli, starannie dobierając słowa. Słuchając jej Agnieszka zaczęła się wstydzić, że zmusza ją do tych wyznań. – To było serce – zaczęła. – Janek zawsze miał je słabe, ale w ostatnim roku lekarze nie dawali mu szans. Coś mówili o operacji, ale on nie chciał. Mówił, że jego i nie da wyciąć. Boże mój, jakby to miało jakieś znaczenie, jakie to serce. I po co on tam jechał w te lasy mieszkać? Ile ja go prosiłam, żeby wrócił. Tu blisko do lekarza, a tam co? Jak upadnie, kto karetkę zawoła? Nie było dnia, żebym się nie martwiła. Przerwała na chwilę, żeby napić się herbaty. – W lesie go znaleźli, piętnastego sierpnia, ale musiał tam już cztery dni leżeć. Znowu zamilkła, żeby wytrzeć chusteczką łzy. – Ja przepraszam – powiedziała zmieszana. – Te testy musieli zrobić, żeby sprawdzić czy to on. Taki był nie do poznania. Mnie nawet go zobaczyć nie pozwolili, w zamkniętej trumnie przyjechał. A ten policjant z Rzeszowa co przyjechał, jak mu było, Wach, tak, tak się nazywał. Opowiadał mi, że jeszcze czegoś takiego nie widział. Agnieszka spojrzała na nią nie rozumiejąc. Cztery dni to nie tak długo. A jeżeli to nie był on? – Wilki. Wilki, dziecko. Tak go poszarpały, że go poznać nie umieli. Dziewczyna wzięła głęboki wdech. Poczuła, że dusi się w tym mieszkaniu, chciała uciec, jak najszybciej wyjść na zewnątrz. – Tak mi przykro. Przepraszam, że tu przyszłam – powiedziała cicho wstając. – To ja już pójdę. – A książka… – Książka? – Agnieszka przypomniała sobie, że nie było żadnej książki, wymyśliła to na szybko czekając przed drzwiami. – Ta, co ją miałaś oddać. Zatrzymaj ją sobie.
Z Katowic jechała już spokojniej. Próbowała zrozumieć co się stało, ale żadne sensowne wytłumaczenie nie przychodziło jej do głowy. Może to nie był on? Ale jak testy DNA mogły się pomylić? W takim razie kim był Janek, z którym widywała się przez ostatnie miesiące? Jak ona mogłaby się pomylić? Było już po zmroku, kiedy dotarła do Rzeszowa. Chciała zadzwonić do rodziców, żeby się nie denerwowali, wykąpać się i przebrać. Po chwili namysłu zdecydowała się przyjechać do Anki, pewnie będzie trochę osób, nie będzie trzeba odpowiadać na żadne pytania. Zresztą zazwyczaj tam nocuje w ciągu tygodnia, ma u niej trochę rzeczy na zmianę, będzie mogła się wykąpać i wyspać. A jutro się zobaczy co dalej.
Zasnęła od razu. Śnił jej się las, ale nie taki jaki znała. We śnie patrzy na wszystko oczami zwierząt, kruków, lisów, wilków. Przemyka pośród gałęzi i leśnych ścieżek, kopie doły. Patrzy na swoje grube futrzane łapy. Trochę rysie, trochę wilcze, trochę niedźwiedzie. Łapy bestii. Wygrzebuje z ziemi coś, co pachnie mchem i zbutwiałymi liśćmi, duży konar, a może kości, tego Agnieszka nie pamięta dokładnie. Zagryza zęby, smakuje.
Obudziła się następnego dnia tuż przed południem. Na szczęście wszyscy jeszcze spali zmęczeni po imprezie i nie musiała odpowiadać na niewygodne pytania. Wśród rzeczy znalazła przypadkowo tę czerwoną szminkę, którą kupiła na lotnisku. Miłe wspomnienie po czasach, kiedy wszystko było proste. Teraz, w świetle dnia, nad kubkiem świeżo zaparzonej kawy, rzeczy wcale nie wyglądały bardziej racjonalnie. Ciągle jeszcze pamiętała dziwny sen i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że odpowiedzi na swoje pytania powinna poszukać w lesie, powinna je wykopać z ziemi, śniegu i zbutwiałych liści. Głupi bezsensowny sen. Trzeba wziąć się w garść, porozmawiać z kimś, kto może coś wiedzieć. Otworzyła książkę telefoniczną i podłączyła telefon do ładowania. W końcu udało jej się znaleźć policjanta, który zabrał zwłoki Janka. Andrzej Wach, dobrze, że znała nazwisko.
– Nie, nie, proszę pani. To są informacje poufne – jego głos był chłodny i profesjonalny, ale czuć w nim było pewne drżenie, jakby zapytała o coś, co zostawiło w nim mocne wspomnienia. Agnieszka wyszła z komendy, ale czekała w samochodzie, z twarzą opartą o kierownicę i kubkiem zimnej już kawy z pobliskiego baru. Druga dzisiaj. Chłodna, bez cukru i mleka smakowała okropnie, ale pozwalała jej zachować trzeźwość umysłu. Na tyle na ile to możliwe. Czekała. To nawet trochę zabawne – pomyślała – takie udawanie detektywa. Kiedy policjant wyszedł z budynku, pojechała za jego samochodem aż pod dom. Z początku była bardzo ostrożna, prawie zgubiła go wśród uliczek, ale w końcu nabrała odwagi. Przecież nikt się nie spodziewa, że ktoś go śledzi na ulicach Rzeszowa. To nie jest amerykański film.
Wieczorem policjant zauważył, że Agnieszka czeka pod jego mieszkaniem. – Zjeżdżaj stąd, dziewczyno. – Nie wiem, o co panu chodzi. Stoję w dozwolonym miejscu? Wzruszył ramionami i odszedł zostawiając ją samą ze swoimi myślami. Potem jeszcze kilka razy widziała zapalające się w oknie światło i jego cień odsuwający zasłonę. W końcu przyszedł jeszcze raz, po drugiej w nocy, kiedy Agnieszka spała już z głową opartą o kierownicę. Przyniósł termos i dwa kubki. – Napij się, zimno jak w psiarni – podał jej naczynie i wszedł do samochodu. – Po co chcesz to wiedzieć? – Znam… znałam go – wyjąkała. Westchnął. – To były wilki. One go żarły. Całe stado, musiałem strzelić w powietrze kilka razy, żeby się rozeszły. W końcu został tylko jeden, umorusany krwią wielki basior wgryzał się w jego twarz i warczał na mnie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Wystrzeliłem w jego kierunku, zaskamlał i uskoczył. Boże, byłem przekonany, że te bestie go zagryzły, ale nie. Stwierdzili, że to było serce. Niewiarygodna historia. Nigdy nie słyszałem, żeby podchodziły tak blisko ludzi. Potem, kiedy zabrali zwłoki, nieśli je na noszach do miejsca gdzie mogła dojechać karetka, one nas odprowadzały. Rozumiesz? Nie podchodziły już tak blisko, ale szły cały czas za nami. Całe cholerne stado. Patrzyły na nas siedząc między krzakami, kiedy wkładano ciało do samochodu. Widziałem już dużo rzeczy, ale czegoś takiego jeszcze nie.
Agnieszka wróciła do mieszkania koleżanki. Z zamkniętymi oczami próbowała zebrać fakty, ale jej myśli wracały do niego. Może ze zmęczenia, może pod wpływem tej niewiarygodnej historii, ale czuła, że żadna logika nie jest jej już potrzebna. Wszystkie potrzebne odpowiedzi już miała, brakowało jej tylko odwagi, żeby zobaczyć rzeczy takimi jakie były. Mieszkanie było puste, Anka poszła na uczelnię i nie wróci przed późnym popołudniem. Agnieszka weszła pod koc i jedyne czego chciała, to być znowu blisko niego. Prawie czuła na sobie jego oddech, ręce, zęby na szyi i piersiach. Umarły i żywy jednocześnie. Przypomniała sobie słowa, które zaznaczył. „Kto spożywa ciało moje i pije krew moją, we mnie mieszka, a Ja w nim.” A potem słowa policjanta, one go żarły… żarły… Jej ręce bezwiednie przesuwały się w dół, poniżej bioder, przypomniała sobie jego pocałunki i smak świeżego mięsa.
Samochód zaparkowała w lesie tuż za cerkwią. Dalej nie mogła jechać, bo zaspy na żwirowej drodze były za wysokie. W lusterku poprawiła makijaż, drżącą z zimna ręką pomalowała usta na czerwono. Nie miało już znaczenia, co się naprawdę stało, czy jej Janek jest żywy czy martwy, czy jest człowiekiem czy wilkiem. Liczyło się tylko, żeby jak najszybciej znaleźć się blisko niego. Tego jednego była pewna: że tym razem zastanie go w domu, że będzie na nią czekać.
Chłopak leżał nago w ciemności na futrze wilka. Agnieszka zapaliła świeczkę. W chłodnym pomieszczeniu jego skóra zdawała się parować. Wystarczyło jedno spojrzenie i oboje już wiedzieli, że wszystko jest jasne, nie ma już kłamstw i tajemnic. Janek patrzył na nią i uśmiechnął się. – Twoje usta. Czerwone. Jak w tej bajce. Oparła się o drzwi. Nie wiedziała czy to ze strachu, czy z tęsknoty nogi odmawiają jej posłuszeństwa. – Nie mam koszyczka – powiedziała cicho. – Nie szkodzi. Nie będzie chyba potrzebny. Chodź do mnie – wyciągnął rękę. – Co teraz będzie? – Zjem cię – powiedział to tak po prostu, jakby chodziło o zwykły posiłek. Agnieszka przymknęła oczy i odłożyła torbę. Zdjęła kurtkę, sweter, spodnie. Kiedy dotknęła bosą stopą lodowatej podłogi, poczuła, jak drży z zimna. Podeszła do niego powoli, jak zahipnotyzowana, krok za krokiem i w końcu uklękła na wilczej skórze. Futro było ciepłe niczym skóra żywego stworzenia. – Zjedz mnie – wyszeptała mu do ucha przymykając oczy.
Najpierw znaleźli jej samochód. Był do połowy przysypany śniegiem. Ojciec nie miał odwagi pójść w górę do chaty, gdzie mieszkał Janek. Czuł, że stało się coś złego. Potem mówili mu, że umarła z zimna. Znaleźli ją nagą w otwartej chacie, uśmiechała się, sinoblada, z czerwoną szminką na ustach. W kościele otwarto trumnę, ślad wilczych kłów na lewej piersi był prawie niewidoczny. Tak jakby zwierzę nie chciało bezcześcić jej ciała, aby zaspokoić głód. Lekarz nie podzielił się z nikim tym spostrzeżeniem, ale wyglądało to prawie, jakby zwierzę ją pocałowało.
1) Rudyard Kipling, Księga Dżungli |