Przygody w starym, a może nawet staroświeckim stylu: latające machiny i walki na miecze, tajemnicze amulety, dziwne stwory i piękna kobieta, która na szczęście nie czeka biernie na ratowanie, ale sama potrafi nieźle przyłożyć. Czy trzeba czegoś więcej do dobrej zabawy? Tak: solidnego kołka do zawieszenia niewiary. I logiki.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Czy może być nudniejszy tytuł niż „John Carter”? Brzmi jak historia skorumpowanego polityka. Producenci tłumaczą, że nie chcieli „Księżniczki Marsa”, żeby uniknąć skojarzeń z filmami dla dziewczynek. Ekranizacja książki Burroughsa ma wdzięk space oper sprzed czterdziestu lat, choć można tu odnaleźć również skojarzenia ze współczesnymi filmami: Carter zagrzewa tubylców do boju niczym Jake w „Avatarze”, walka z potworami na arenie przypomina wyczyny Anakina i Obi-Wana na Geonosis, a księżniczka ma w sobie sporo z Lei jeśli chodzi o energię i bitność. Nie zabrakło również typowego dla disneyowskich produkcji zabawnego zwierzątka, w postaci skrzyżowania hipopotama z ropuchą, zachowującego się jak wierny piesek. Na Marsie istnieją dwa miasta: pokojowo nastawione Helium, ośrodek nauki i kultury, oraz Zodanga, określana mianem pasożyta, pełznąca przez pustynię niczym wielki skorpion. Władca Zodangi pragnie podbić całą planetę, choć doprawdy nie wiadomo, po co, skoro Mars (po ichniemu: Barsoom) jest jedną wielką pustynią, zaludnioną tylko przez kilka plemion czwororękich stworzeń. Władcę wspierają tajemniczy, zmiennokształtni panowie w długich szatach, lubujący się w sterowaniu historią planet (dlaczego w takim razie nie zajęli się Ziemią, na której jest dużo fajnych państw do zakulisowego manipulowania, tylko męczą się z wymierającym światem, pozostaje ich słodką tajemnicą). Prowadzi to do interesującej sytuacji, gdzie Główny Zły wypada jakoś mało przekonująco, skoro sam jest marionetką w rękach o wiele potężniejszych istot. Szkoda, że wątek tajemniczych manipulantów nie został przekonująco wyjaśniony, ale może twórcy zamierzają to zrobić w ewentualnej kontynuacji. Niezwykle przekonujący za to są czwororęcy tubylcy: wreszcie w sensowny sposób wykorzystano technikę animacji komputerowej. Mają wyraźnie różniące się od siebie twarze, są wyżsi od ludzi (wbrew większości filmów sf, w których obcy muszą mieć tyle wzrostu, ile ukryty pod charakteryzacją aktor) no i te cztery ręce – po prostu miodzio, jeśli chodzi o „alienowatość”. Do tego należy dodać ich niezwykłe obyczaje rozrodcze. Wyraźnie zainteresowany kontaktami z przybyszem szef plemienia i jego nieco buntownicza córka byli moimi ulubionymi postaciami. Piękne – w stylu space opery retro – są wnętrza pałacu, przedziwne latające pojazdy oraz stroje (ze względu na gorący klimat przyjemnie dla oka skąpe). Momentami miałam skojarzenia z publikowanym w Esensji „Katechizmem Złego Władcy” – na przykład hełmy straży pałacowej jak ulał pasują do punktu o ograniczających pole widzenia wizjerach. Zamiast szukać dziur w fabule lepiej jest jednak usiąść wygodnie i cieszyć się baśniowymi przygodami sympatycznych bohaterów.
Tytuł: John Carter Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Data premiery: 9 marca 2012 Gatunek: familijny, przygodowy Ekstrakt: 70% |