„Wszystkie odloty Cheyenne’a” aspirują do miana kina ambitnego. Na aspiracjach ich zaleta niestety się kończy, bo choć najnowsza produkcja Paolo Sorrentino jest i zabawna, i zawiera inteligentny morał, brakuje jej siły przebicia.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Chociaż włoski reżyser Paolo Sorrentino („Boski”) postanowił obsadzić w głównej roli Seana Penna, jego najnowsza produkcja wkrada się do polskich kin niezauważona, tylnymi drzwiami. Nie wiadomo, czy to z winy oskarowego zamieszania, marcowego zalewu zagranicznych blockbusterów, czy też raczej osobliwego charakteru filmu. Za granicą ta francusko-irlandzko-włoska koprodukcja, mimo całkiem przyjaznych i pozytywnych opinii krytyków, spotkała się z raczej chłodnym przyjęciem widzów. Może dlatego, że historia o wygasłej gwieździe nie do końca pasuje do wielkich multipleksów tak, jak tytułowy Cheyenne do pozornie idyllicznych i spokojnych przedmieść Dublina. „Wszystkie odloty Cheyenne’a” to eklektyczna opowieść o artyście, którego dni świetności już dawno minęły, a jego wystawne życie to jedynie zasługa tantiem. Egzystencja Cheyenne’a to zresztą pasmo pozorów, przysłaniających ogromną samotność, odrzucenie i niemoc twórczą, skrywającą się w niedojrzałym – wbrew metryce – i zagubionym muzyku. Sorrentino z pomocą genialnego Seanna Penna, ukrytego pod postacią eks-lidera grupy rockowej, stylizowanego na Roberta Smitha z The Cure, z zachowania przypominającego nieco wypraną z agresji wersję Ozzy’ego Osbourna, udowadnia, że upadek ze szczytu nie musi być raptowny. Może trwać latami, bez chwili wytchnienia. Historia samotności Cheyenne nie jest tak pełna fleszów ani niedającego szczęścia splendoru jak w „Somewhere. Między miejscami” Coppoli, a odrzucenie nie przybiera tak namacalnej formy jak w „Calu do szczęścia” Mitchella. Sorrentino podsuwa nam obraz tego, co może spotkać gwiazdę wielkiego formatu po tym, jak upłynie jej pięć minut. Ale dekadencja podstarzałego rockmana nie stanowi kwintesencji całej tej historii. Sorrentino zwraca swą odyseję na tory przemiany, w którą wplata wątek ojca – konserwatywnego Żyda – i Holokaustu. Choć wszystkie te perturbacje Cheyenne’a mogą brzmieć śmiertelnie poważnie, historia z twarzą Seanna Peanna ukrytą pod toną makijażu, peruką kruczoczarnej czupryny i nieodłączną, czerwoną pomadką, to dość pogodna opowieść, nie pozbawiona humorystycznych akcentów. Jednak to właśnie rzeczony pierwszoplanowy aktor i jego kreacja, a nie sama historia, pokręcona i nieoczywista, doprowadziły najprawdopodobniej „Wszystkie odloty Cheyenne’a” do konkursu głównego na MFF w Cannes. Cheyenne to postać, której mimo osobliwej aparycji, po prostu nie da się nie lubić, bo utożsamia pewien powszechny, niewypowiedziany lęk przed odrzuceniem. Prócz kreacji aktorskiej Penne’a film może pochwalić się jeszcze jednym atutem – oryginalnym montażem, okraszonym cudowną, równie eklektyczną co cała historia, muzyką, która stanowi transparentne dopełnienie całego obrazka. Mam duże wątpliwości, czy „Wszystkie odloty Cheyenne’a” sprzedadzą się w wersji kinowej. Brakuje mu wielkoformatowego polotu, dobrego marketingu i kilku silnych argumentów (poza Seannem Pennem), które stałyby się rzecznikiem w walce o decyzję repertuarową widza. Wszak filmów dobrze zmontowanych, umiarkowanie interesujących, opatrzonych informacją o udziale w znamienitym, międzynarodowym festiwalu, u nas dostatek.
Tytuł: Wszystkie odloty Cheyenne’a Tytuł oryginalny: This Must Be The Place Rok produkcji: 2011 Kraj produkcji: Francja, Irlandia, Włochy Dystrybutor: ITI Cinema Data premiery: 16 marca 2012 Czas projekcji: 118 min. Gatunek: dramat, kryminalny, thriller Ekstrakt: 60% |