Po latach jeremiad nad kondycją rodzimego kina i hektolitrów jadu nań wylewanych, na nasze ekrany trafiło dzieło szczególne – przenikliwie szczere, naturalistyczne, po prostu polskie. Nic dziwnego, że kwas moralitetowego opadu, który za sprawą kontrowersyjnego filmu dostał się w oczy widzów, zapiekł ich na tyle dotkliwie, że stanęli w ordynku i deprecjonując jakość samego filmu, postanowili tak naprawdę zawalczyć o utracone własne dobre imię. Ale dydaktyczny charakter utworu to przecież nie wszystko. Wiele złej woli potrzeba, by nie dostrzec w „Kac Wawie” Łukasza Karwowskiego filmowej epopei miejskiej, silnie czerpiącej z poezji Charlesa Baudelaire’a.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tu raz ujrzałem (…) Łabędzia, który wygramoliwszy się z klatki, O bruk wyschnięty stopy płetwiste wycierał, Włócząc po szorstkiej ziemi piór swych jedwab gładki. Przed rynsztokiem bez wody ten ptak dziób otwierał. – Ch. Baudelaire, „Łabędź” Mam kaca. Największego w życiu. – Andrzej z „Kac Wawy” Andrzej (Borys Szyc) wstąpi jutro na drogę małżeńską. Wieczór przed ślubem zamierza spędzić w towarzystwie czworga przyjaciół na graniu w karty i piciu bezalkoholowych napojów. Środki wyskokowe dosypane przez kolegów do jego szklanki powodują jednak uaktywnienie zmysłu wędrowca i grupa uczestników wieczoru kawalerskiego rusza na nocny podbój miasta pokus. Bo takim istotnie jawi się w filmie Warszawa. Przedsmak tego, jak wiele zyskuje nasza stolica ukazana na ekranie jako prawdziwie zachodnia metropolia, dał widowni już kilka miesięcy temu w „Listach do M” Mitja Okorn. Jednak w jego filmie zaśnieżona Warszawa była wypełnionym miłością miejscem marzeń. W „Kac Wawie” idzie się o krok dalej (lub lepiej: schodzi o krok niżej), ukazując to, czym miasto zwabia najmroczniejsze zakamarki ludzkich dusz. Karwowskiemu nie jest obcy wizerunek Baudelairowskiego Paryża. Podobnie jak ów „poeta przeklęty”, reżyser bezwstydnie zagląda do rynsztoków, mija wulgarne kobiety, kreśli mapę miasta bez Boga. Paryż się zmienia! – afirmował przed stu pięćdziesięciu laty Francuz. Dziś tak samo dynamiczna jest Warszawa. Nowoczesna mimo historycznego brzemienia, piękna w brzydocie, dostojna w degeneracji. Dla wielu problemem jest bezcelowość działań bohaterów, bezsens ich nocnych wędrówek. Tak łatwo krytykować scenarzystów za rozwleczoną, samotną tułaczkę odurzonego Andrzeja, gdy nie dostrzega się w nim flâneura, prawdziwego arystokraty ulicy. Chodzi on po mieście, by go doświadczać, by przesiąknąć jego nowoczesnością. Bohater Borysa Szyca wyraża ideę duchowej bezdomności i poszukiwania tego, czego tak naprawdę odnaleźć się nie da. To ostatnie, uosobione jest w filmie w postaci Marty (Sonia Bohosiewicz), jego przyszłej żony, którą na skutek pomyłki Andrzej uważa za zaginioną. Z tłumu mniej lub bardziej bezimiennych biesiadników, których spotykają na swojej drodze uczestnicy wieczoru kawalerskiego Andrzeja, wyłaniają się charakterystyczne postacie kobiece. Charles Baudelaire nie był do końca zdecydowany, jak właściwie powinien je traktować. Z jednych jego poezji wynika, że kobieta to nic więcej jak głupi idol oraz samica mężczyzny, w innych wyraźnie widać, że fascynuje go, a nawet przeraża. Oba te portrety są widoczne w „Kac Wawie” – pierwszy wypełniają podległe woli swoich alfonsów prostytutki mamiące Jarka, Jerzego, Bonawenturę i Grzmihuja swą cielesnością. Z drugiej strony stoi tak różna od nich Sandra (Roma Gąsiorowska) – niezależna i doskonale odnajdująca się w twardym świecie swojego biznesu. Ale też jakby niewytłumaczalnie posępna. Genezę jej filmowego wizerunku łatwo odnaleźć w pierwszej strofie wiersza „Do przechodzącej": W piekielnym zgiełku miasta roiły się tłumy Smukła, szczupła, w żałobie, jak posąg cierpienia, Minęła mnie kobieta, ręką od niechcenia Unosząc tren i welon ruchem pełnym dumy. Znakiem upływu czasu jest zamiana żałobnego trenu na czarną jak otchłań perukę. „Kac Wawie” zarzuca się dziś ubogość, nawet prymitywność języka. Uwaga to w stu procentach słuszna, ale czy rzeczywiście powinna być oceniana negatywnie? I to jest przecież hołdem złożonym Baudelaire’owi, który tak samo nie mamił swoich czytelników kwiecistymi słowami. Używał prozaizmów i wulgaryzmów, by wstrząsnąć odbiorcą i pokazać mu upodlony świat. Czasem też mieszał elementy formy niskiej i wysokiej. Rolę tych drugich pełni w filmie feeria barw. Bo co jak co, ale temu, że „Kac Wawa” jest kolorowa, nie zaprzeczą nawet najzagorzalsi przeciwnicy filmu. Krzykliwe światła klubów i burdeli – tak samo jak podświetlony na niebiesko Pałac Kultury – naśladują wzrokocentryczną wielobarwność „Snu paryskiego”. Wystarczy. Czas na podsumowanie z głębi udręczonej wizytą w kinie duszy. Obejrzenie „Kac Wawy” nie płodzi we mnie refleksji, która złożyłaby się w pełnowymiarową recenzję inną od haniebnego, kłamliwego, nadinterpretacyjnego bełkotu. „Kac Wawa” jest filmem krańcowo złym – niewartym poświęconego czasu, wydanych na bilet pieniędzy i prądu zużytego na uruchomienie projektora. Wszystkich tych recenzentów, którym jednak udało się w należytej formie zwerbalizować swoje frustracje, szczerze podziwiam. Z pozdrowieniami i życzeniami udanego procesu.
Tytuł: Kac WAWA Rok produkcji: 2011 Kraj produkcji: Polska Data premiery: 2 marca 2012 Gatunek: komedia Ekstrakt: 0% |