powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXVI)
maj 2012

Dominium
C.S. Friedman
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Tarrant ciągle milczał. Upiorne, czerwone oczy studiowały go z góry na dół. Być może oceniając bladość skóry, albo jej lekko nienaturalny odcień.
– Krwiopijca? – zapytał wreszcie.
Delikatny uśmiech wykwitł na twarzy Tarranta, gdy wstawał z ziemi.
– Między innymi. – Wyciągnął rękę, by pomóc albinosowi wstać. – Jestem Gerald Tarrant, pierwszy neohrabia Merenthy – powiedział, delikatnie, acz znacząco akcentując słowo pierwszy. Jeżeli ten człowiek wiedział cokolwiek o historii, to zdawał sobie sprawę, jak dawno temu utworzono ten tytuł.
Po chwili wahania Amoril chwycił wyciągniętą dłoń i z pomocą Tarranta podniósł się na nogi. Gdy się wyprostował, stanął stabilnie; jego ciało najwyraźniej pamiętało, jak poruszać się jako istota dwunożna.
– Niedaleko jest rzeka – powiedział Tarrant. – Będziesz mógł zaspokoić pragnienie. – Zmierzył albinosa wzrokiem. Przyglądał się żałosnej, umazanej błotem sylwetce i zmatowiałym od krwi włosom, po twarzy przemknął mu cień obrzydzenia. – I się umyć – dodał.
Zimny wiatr wdarł się na polanę; Tarrant zobaczył, że Amoril się trzęsie. Przypomniał sobie, że żywe ciało jest wrażliwe na zmiany temperatury. Rozpiął płaszcz i zaoferował go albinosowi. Amoril zawahał się, ale przyjął dar. Tarrant patrzył jak ten zakłada jego wspaniały, wełniany płaszcz na swoje brudne cielsko i doszedł do wniosku, że nie będzie chciał go z powrotem.
– Jak zostałeś zraniony? – zapytał. – Nie wyglądało mi to na robotę zwierzęcia.
– Nie zwierzęcia. – Albinos mówił już prawie płynnie, lecz jego wymowa wciąż kulała. – Ludzka suka. Stalowa zbroja. Nie wiem skąd się tu wzięła. Miała znak Jedynego Boga, o tu – uderzył się lekko w pierś. – Walczyła jak demon. Była ranna. Nie przetrwa długo. – Czerwone oczy zabłysły w ciemności, wygłodniałe. – Czy mam ją dla ciebie zabić, mój Panie?
– Nie trzeba– odpowiedział Tarrant, ignorując lekką nutę sarkazmu, jaka zabrzmiała w tytule, którym obdarzył go albinos. Minie trochę czasu, nim służenie będzie dla niego naturalną czynnością. – Sam się tym zajmę.
Amoril przekrzywił głowę i uśmiechnął się.
– Jesteś głodny?
Tarrant nie odpowiedział.
Jeżeli na napierśniku kobiety widniał symbol Jedynego Boga, oznaczało to, że prawdopodobnie była rycerzem Kościoła. Być może nawet jedną ze świętych Łowców. Teraz znajdowała się w miejscu, gdzie aż roiło się od stworzeń, które poprzysięgła tępić. Opuszczona przez swój zakon. Bez jakichkolwiek wątpliwości obawiała się zginąć tu za sprawą plugawych istot i tym samym zhańbić swoje powołanie. To był największy koszmar dla każdego krzyżowca.
Zastanawiał się, jak smakował strach w jej krwi.
– Gdzie ona jest? – spytał.
Albinos wskazał na południowy wschód.
– Niedaleko. Idzie wzdłuż wyschniętego strumienia. Niedaleko. – Zawahał się. – Wsłuchaj się w Puszczę, ona powie ci gdzie iść.
– Twierdzisz zatem, że Puszcza ma świadomość? – zapytał ostro Tarrant.
– Nie. Nie. Nie jest świadoma. Nie. – Albinos owinął się ciaśniej płaszczem, próbując znaleźć właściwe słowa. – Jest tu wiele snów – powiedział w końcu. – W ziemi, w powietrzu, w glebie. Ludzkich snów. Fae je odbija. Jak lustro.
Zgadzało się to z hipotezami Tarranta. Lecz czy były to informacje sprzed transformacji albinosa, gdy jeszcze był człowiekiem i badał Puszczę, a może pomieszało mu się w głowie po niedawnej przemianie i wyobrażał sobie różne rzeczy? Jedynie czas mógł dać odpowiedź.
Odwrócił się by odejść, lecz albinos uczepił się jego ramienia. Tarrant nie przywykł do tego, że ludzie go dotykali, więc kiedy się obrócił, jego mina była tak groźna i mroczna, że Amoril odruchowo się cofnął, w jego oczach był strach.
– Nie mogę zostać tu sam – zaprotestował albinos. – Nie bez Sztuki. Bez ochrony. Zbyt niebezpiecznie.
Tarrant głośno wypuścił powietrze, by dać upust rozdrażnieniu. Ale Amoril miał rację. Był teraz jedynie człowiekiem i to słabym, bez zbroi czy broni. Stworzenia bojące się podejść do Tarranta nie wahałyby się przed rzuceniem się na taką łatwą zdobycz, jaką był albinos. Zostawienie go tu samego było jak podpisanie na niego wyroku śmierci.
Wysuwając lekko miecz z pochwy, Tarrant przesunął kciukiem po ostrzu, tak by popłynęła krew. Sięgnął w stronę Amorila. Czerwone ślepia zabłysły strachem, lecz tym razem albinos nie odsunął się. Tarrant roztarł swoją krew wzdłuż czoła Amorila, szepcząc przywołał odrobinę pozostałej w mieczu mocy, by dodać do gestu osobistą esencję. Krew kontrastowała z mlecznobiałą skórą jak świeża rana.
– Teraz Puszcza będzie reagować na ciebie tak, jak reaguje na mnie – powiedział. – Więc dopóki nie napotkasz jakiegoś miłośnika nieumarłych, nic nie powinno ci się stać.
Następnie wmieszał się w cienie i opuścił polanę, byleby zdążyć nim znów coś rozproszy jego uwagę.
• • •
Wyczuwał jej strach w powietrzu. Niósł mu go wiatr, niosła ziemia, niosły wijące się u jego stóp prądy fae. Jego bukiet był złożony i kuszący niczym najwytrawniejsze wino, wzbudził w nim głód tak potężny, że nawet jego dusza drżała z pożądania. To, że jej strach był uświęcony w swej naturze, jedynie dodatkowo go prowokowało. Była to emocjonalna perfuma kobiety, która nie bała się fizycznych ran ani nie znała prawdziwego strachu. Nie bała się nawet śmierci, jej duch skręcał się w boleściach na myśl, że zawiedzie swego Boga. Święta służba: jej smak palił język Tarranta, jak przyprawa na ludzkiej potrawie raczej podkręcał apetyt, aniżeli go odbierał.
Na początku był zaskoczony, że mógł wyczuć tak dokładnie smak jej emocji bez udziału krwi, ale kto powiedział, że te odczucia były w ogóle prawdzie? Fae mogła zwyczajnie odwzorowywać jego głód, używając go przeciw niemu. Wybierać szczegóły pragnienia z jego umysłu tak, by łatwiej uwierzył w fałszywe odczucia. Metafizyczna przynęta. Poddaj się mocy Puszczy, dochodziły go uwodzicielskie szepty. A wszystko czego łakniesz zostanie ci dane.
Wystarczyło wyobrazić sobie, że to była prawda!
Kobieta poruszała się teraz szybciej; biorąc pod uwagę jak bardzo była ranna, można było wiele wywnioskować na temat zarówno jej siły ducha, jak i ciała. Tarrant widywał już ludzi zaprzeczających swojej śmiertelności, podtrzymywanych przy życiu jedynie przez pasję. A czyż istniała większa ludzka pasja ponad religijną wiarę?
W odmętach jego czarnej duszy odezwały się dawno niesłyszane echa życia, które utracił, o którym zapomniał. Przypomniał sobie człowieka wiary jadącego konno na wojnę w imieniu Boga, sztandar jedynego Kościoła łopoczący na wietrze ponad jego głową. Jakimże idealistą był ten człowiek. Jakże czyste były jego intencje. Jakiż on był oddany wszystkiemu, co moralne i prawe.
Ale już nie jest.
Wspomnienie zatonęło w głębinach jego duszy, odeszło w niepamięć.
Gdybym nie kochał Boga tak mocno, nie byłoby żadnej mocy w zdradzeniu Go.
Zbliżał się do niej. Być może słyszała gałązki, które od czasu do czasu celowo łamał. Być może to przerażało ją jeszcze bardziej. Niespodziewanie usłyszał ciche plaśnięcie, a zaraz po nim krzyk bólu. Dotarła do miejsca, gdzie w korycie była już woda i poślizgnęła się na mokrych kamieniach. Nowy ból. Nowy strach.
Zapowiadała się iście królewska uczta.
Ruszył szybciej w jej stronę, gotów zbliżyć się do swojej ofiary i zdobyć ją, gdy nagle fae ziemi wystrzeliła do góry, rozpryskując wysoko w niebo krople bladoniebiesko mocy. Mrugał, lekko oszołomiony, a krople spadały na niego z nieba dziwacznym deszczem. Gdy tylko dotknęły jego skóry, wiedza wlała się nieproszona w jego umysł. Lecz w nieuporządkowany sposób, jak to ma miejsce bez użycia Sztuki. To był istny chaos surowych, niepoukładanych informacji, które wryły się w zakamarki jego świadomości, wypierając wszelkie inne myśli.
Dokładnie wiedział, gdzie ranna jest jego zdobycz, jak groźne dla życia są poszczególne obrażenia. Rozumiał źródło jej bólu, jej wiary i jej strachu. Całe życie złożone ze wspomnień kobiety przemknęło mu przed oczyma, obrazy wlewały się jeden na drugi z taką prędkością, że jego umysł nie nadążał z ich absorbowaniem. Koszmary dziewczynki, troski nastolatki, żale dorosłej kobiety i desperacja rycerza. Tysiące bitew rozgrywało się w jego umyśle, walczyła przeciw koszmarom, ciemiężcom, despotom i rywalom, przeciw zrodzonym z fae demonom – było tego zbyt dużo, by zdrowy rozum mógł to pomieścić. Instynktownie sięgnął po moc, wiedząc że musi wznieść jakąś barierę obronną, zanim te szalone majaki dotrą do granic jego jestestwa. To był odruch, refleks czarnoksiężnika, użyty bez zastanowienia. To był śmiertelny błąd. Tarrant przeklinał swój brak rozwagi w momencie, gdy cała moc Puszczy zaczęła wlewać się do jego umysłu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.