powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXVI)
maj 2012

Dominium
C.S. Friedman
ciąg dalszy z poprzedniej strony
W cieniach, ledwie poza zasięgiem jej wzroku, wyczuwała jakieś poruszenie. Złowrogie, plugawe istoty. Sama ich obecność w zasięgu jej zmysłów powodowała mdłości. W oddali słyszała dziwaczne, przypominające parskanie odgłosy. Wydawało się, że są coraz bliżej. Trupioblade insekty zaczęły wylegać z otworów w okolicznych drzewach i powoli pełzały po pnączach w jej kierunku. Musiała się stąd wydostać i to szybko. Ale jak? Południowa granica Puszczy była pewnie bliżej niż pozostałe, ale jak odnaleźć południe? Ponure światło zdawało się dochodzić ze wszystkich stron jednocześnie; nie była nawet w stanie dostrzec jakiegoś wyraźniejszego cienia, żeby na podstawie jego ruchu określić, skąd padają promienie słońca. Z czasem może przejaśni się na tyle, by mogła dostrzec gdzie jest zachód … Ale wkrótce potem zapadnie zmrok, a wtedy będzie już za późno.
Trzeba było zacząć się ruszać już teraz.
Na ziemi wokół niej wyraźnie widać było obniżenie terenu. Gdyby podążyła nim w dół, prędzej czy później dotarłaby do bieżącej wody. W puszczy była rzeka płynąca na południe, gdyby udało jej się ją odnaleźć, byłaby bezpieczna.
Jej plan był raczej słaby, ale to jedyny jaki miała.
Podnosząc z ziemi odłamaną gałąź, która miała jej służyć jako laska – otrząsnąwszy ją uprzednio ze wszelkiego plugastwa – łowczyni w służbie Jedynego Boga wymamrotała pomiędzy jendym oddechem a drugim modlitwę i ruszyła w głąb Puszczy. Przysięgając sobie, że jeżeli przyjdzie jej zginąć w tym parsyzm miejscu, nie odda skóry tanio.
• • •
Prądy mocy otaczające Puszczę były tak potężne, że Tarrant wyczuł je, zanim zbliżył się na milę. Wyciągały niewidzialne macki, chcąc złapać każdą cząstkę jego ciała i wciągnąć go w głąb wiru. Niezwykle rzadko moc ziemi bywała tak agresywna i tak fascynująca. Nad jego głową wisiał największy z księżyców Erny, świecący jaskrawo białym światłem. Widok ten bladł w porównaniu do tego, który oferowała sama ziemia, emanując zimną, niebieską mocą, falującą wzdłuż krajobrazu, nadającą wszystkiemu w zasięgu wzroku niesamowity i złowrogi blask. Od dnia swoich narodzin Tarrant posiadał dar widzenia fae bez konieczności używania zaklęć. Ale nawet on nigdy przedtem nie widział czegoś takiego. W tym miejscu kolor fae zdawał się być inny, niósł w sobie odrobinę fioletu, jak gdyby strumienie mrocznej fae jakimś cudem się weń zaplątały. Czy to było w ogóle możliwe? Czy dwie moce mogły się tak łączyć? Zapragnął zaczerpnąć wystarczająco dużo fae, by móc spleść należyte zaklęcie Poznania i uzyskać odpowiedź na nurtujące go pytania. Ale na to było jeszcze za wcześnie. Po pierwsze, musiał dowiedzieć się, co znajdowało się w sercu tego wiru. Wtedy będzie wiedział, jak właściwie czerpać z niego moc. Właściwie i bezpiecznie.
Ten region był kiedyś normalny. Pływy mocy zawsze były tu silne, aczkolwiek nie bardziej mroczne ani bardziej niebezpieczne, niż w innych miejscach. Fae była naturalną siłą i sama w sobie nie miała więcej osobowości niż powietrze czy woda. Ale w przeciwieństwie do wody i powietrza, fae mogła oddziaływać na człowieka jego własnymi obawami – najwidoczniej tutejsze prądy zgromadziły wystarczająco dużo koszmarów, by zamanifestować się w postaci tego śmiercionośnego wiru… który teraz przyciągał jeszcze mroczniejsze moce.
Tarrant wiedział, że wielu czarnoksiężników przybyło tu na przestrzeni ostatnich lat. Wiedział również, że żaden z nich nie wrócił. Jego zdolności mogą przekraczać ich umiejętności po stokroć, jednak jeżeli nie zachowa rozwagi, na niewiele mu się to zda.
W oddali majaczył skraj Puszczy, wysoki i czarny, górskie szczyty na jej północnym brzegu wznosiły się ponad gęstym baldachimem drzew niczym wyspy. Przebłyski mocy ziemi tańczyły nad czubkami drzew jak falujące welony, przywiodło mu to na myśl podniebne zorze, które widział kiedyś daleko na północy. Wszystko to było dziwnym, wręcz pięknym pokazem, pomimo złowieszczego wydźwięku. Zastanawiał się, jakby to miejsce wyglądało podczas prawdziwej nocy, gdy ani księżyc, ani gwiazdy nie są widoczne na nieboskłonie. Nieprzewidywalna w swej naturze mroczna fae mogłaby wtedy wznieść się ponad szczyty drzew, by dodać swojej złowrogiej esencji do tego mieniącego się przedstawienia. Jakże wspaniały musiałby to być widok!
Ostrożnie, ostrzegł się w duchu. Mówi się, że Puszcza z natury jest uwodzicielką. Czy jest lepszy sposób, by zauroczyć adepta, niż zaoferować mu wizję takich wspaniałych widoków?
Usiłował zmusić swojego wierzchowca do ponownego ruchu, ale ten rżał ze strachu i wbijał kopyta w ziemię, sprzeciwiając się urokom Tarranta. Nawet prosty koński rozum był w stanie wyczuć prawdziwy charakter tego, co znajdowało się przed nimi. Potrzeba było czegoś więcej niż zwykłego Uspokojenia, by okiełznać zwierzę. Taki czar wymagałby podłączenia się do okolicznych prądów lub zużycia części jego ograniczonych wewnętrznych zasobów. Żadne z tych posunięć nie wydawało się zbyt zasadne w danej chwili.
Płynnym ruchem zsiadł z niekonia, poły jego płaszcza zsunęły się po bokach zwierzęcia kaskadą, niczym wodospad jedwabiu. Odsunąwszy się od wierzchowca, rozproszył wiążące go do jego woli uroki. Na sam koniec zostawił Uspokojenie i gdy tylko kajdany nienaturalnego spokoju opadły z umysłu zwierzęcia, stanęło ono dęba i poczęło wierzgać kopytami, jakby walczyło z niewidzialnym wrogiem. Następnie niekoń opuścił na cztery nogi i pogalopował na zachód. Pozostał po nim jedynie zapach strachu, pikantny i przyjemny zarazem.
Tarrant obserwował go przez parę minut, jego nozdrza drgały, gdy delektował się perfumą zwierzęcego przerażenia. Chwilę później zwrócił się w stronę Puszczy i ruszył w samo centrum wiru.
• • •
Zdołała w końcu odnaleźć koryto strumienia, niestety było wyschnięte. Jednak na podstawie śladów była w stanie określić, w którą stronę kiedyś płynęła woda. Wszystkie źródła w Puszczy prędzej czy później docierały do Wężowej Cieśniny, więc nawet jeżeli ta ścieżka nie doprowadzi jej do rzeki, to i tak może przybliżyć ją do jakiegoś wyjścia. Wszystko było lepsze niż pozostanie w tym miejscu.
A przynajmniej tak sobie wmawiała, podążając wąskim pasem błota, kamieni i uważając na oślizgłe czarne wodorosty, które wydawały się być wszędzie. W słabym świetle zdawało jej się, że od czasu do czasu jakaś kępa wodorostów zmieniała pozycję, gdy kobieta się zbliżała, albo że przypominająca grzyba narośl na brzegu koryta kurczyła się, gdy ją mijała. Zadrżała i ruszyła przed siebie. Miała zamiar nie zatrzymywać się aż do momentu, gdy coś faktycznie złapie ją za kostkę.
Naprędce skleciła małą pochodnię z chrustu i kawałka swojej tuniki, a gdy tylko cienie wokół niej się wydłużyły, zapaliła ją. Wokół rozszedł się obrzydliwy smród – prawdopodobnie ogień strawił jakiegoś plugawego robaka, którego nie udało jej się strząsnąć, gdy ją robiła. Przynajmniej widziała dokąd zmierza.
Ku jej frustracji słońce nie zapewniło jakichkolwiek informacji o tym, gdzie znajdował się zachód. Padające pod niskim kątem promienie światła nie były w stanie przebić się przez gęste poszycie w ilości, która mogłaby nadać cieniom jakieś znaczenie. Mrok gęstniał z minuty na minutę, Puszcza powoli zgłębiała się w gęstej, przypominającej zupę ciemności, która wlewała się do płuc Faith i sprawiała, że nie była w stanie nabrać powietrza, dusiła się.
Wraz z ciemnością pojawili się zrodzeni z fae. Przerażone szepty zdawały się dochodzić do niej ze wszystkich stron, fragmenty ludzkich emocji, które przetrwały po śmierci swoich twórców i schroniły się w tym miejscu. Światło pochodni odstraszało większość zjaw, ale przecież nie będzie się ona palić przez całą noc. Jej płomień też nie przetrwa nocy.
Nie myśl w ten sposób. Po prostu idź.
Ból w boku był już niemal nie do wytrzymania, ale nie mogła zrobić z nim nic więcej, jak tylko zgrzytać zębami i iść naprzód. Nie kaszlała jeszcze krwią, to był dobry znak, ale nie miała żadnych złudzeń co do tego, w jak opłakanym stanie się znajdowała. Zdawało jej się, że słyszy jak złamane kości zgrzytają jedna o drugą, gdy tylko ruszała się nieco szybciej. Miała mnóstwo szczęścia, że żebro nie przebiło płuca. Do tej pory udawało się trzymać ból w ryzach, ale obawiała się, że gdyby jej skupienie choć na chwilę się załamało, całe cierpienie zwaliłoby się na nią i przygniotło, a ona nie miałaby już siły ponownie wstać.
Uparcie wmawiała sobie, że zdarzały jej się już gorsze rany. I przetrwała.
Ale nigdy w miejscu takim jak to.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.