powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXVI)
maj 2012

Dominium
C.S. Friedman
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ruszyła szybko – błyskawicznie szybko – wchodząc między nich, zanim którykolwiek stwór miałby okazję zareagować. Pochodnią kreśliła wokół siebie szerokie łuki, odpędzając co bliższe osobniki, a w drugiej ręce poprawiała uchwyt na mieczu, szykując się do zadania pojedynczego ciosu. Wiedziała, że jeden cios to wszystko, na co mogła liczyć, zanim wataha odzyska odwagę i ruszy na nią. Musiała sprawić, by ten jeden jedyny cios miał znaczenie.
Czarny kształt wystrzelił z boku w jej stronę. Wsadziła pochodnię w paszczę wilka na chwilę zanim zdołałby ją ugryźć – wył z bólu, gdy jego szczęki zamknęły się nie na jej ciele, a na płonącej żagwi. Nie zmieniło to faktu, że jego cielsko zderzyło się z kobietą z oszałamiającą siłą, zmuszając ją do przyklęknięcia. Żebra eksplodowały rozżarzonymi do czerwoności odłamkami bólu. Gdy próbowała stanąć na nogach, potężne szczęki kolejnego wilka zacisnęły się na jej lewej łydce. Machnęła pochodnią w kierunku bestii, nie zważając na bliskość płomieni, ale ta nie miała zamiaru łatwo odpuścić. Zęby były mocno zakleszczone na stalowym nagolenniku, sam martwy ciężar stwora uniemożliwiał jej swobodne manewrowanie.
Nagle wszystkie wilki ruszyły w jej stronę. W razie gdyby te w pierwszych szeregach obawiały się ostrza i płomienia, napływające z tyłu masy nie pozwalały im się wycofać. Przez chwilę przytłoczyła ją koszmarna wizja déjà vu, przypomniała sobie tłum wieśniaków, którzy pokonali ją i jej kompanów. Pamiętała również cios, który udaremnił jej atak na demona; cokolwiek się wydarzy, w tej bitwie nie mogła sobie pozwolić, by ponownie zawieść w ten sam sposób.
Mamrocząc modlitwę do Jedynego Boga, pchnęła resztkami siły mieczem w stronę białego samca, zaciskając zęby z powodu bólu jaki nastąpił potem. Werwa tego ataku przesunęła uwieszonego u jej nogi wilka o parę stóp wprzód, a szczęki innych bestii kłapnęły w powietrzu dokładnie tam, gdzie przed chwilą znajdowała się kobieta. Zaskoczony atakiem biały wilk zaczął się wycofywać, lecz masa zgromadzonych za nim ciał skutecznie mu to uniemożliwiła. Gdy tylko miecz przeciął jego bok było jasne, że nie udało jej się zadać śmiertelnego ciosu, na który przecież liczyła. Pomimo to rana była długa i głęboka, buchnęła z niej szkarłatna posoka. Faith włożyła w cios całą swoją wagę, desperacko mierząc w jakiś ważny organ. Cios wytrącił ją z równowagi i w miarę jak wilk usuwał się spod jej ostrza, czuła jak upada. Mocarne cielska zderzyły się z nią z obu stron, a kły jednej z bestii przeszły obok naramiennika, przebijając się przez materiał, skórę oraz ciało. Ziemia ruszyła jej na spotkanie, a biały wilk szamotał się z lewej strony na prawą, starając uwolnić się od ostrza…
Nastąpiło uderzenie.
Oślepiający ból.
Skowyt wilka.
A potem już tylko ciemność.
• • •
Jeżeli tereny przynależne do Puszczy wydawały się dzikie, to jej wnętrze było ucieleśnionym chaosem. Prądy niszczycielskiej, jak i twórczej fae zderzały się w losowych odstępach czasu, sprawiając, że cała Puszcza płonęła lodowatoniebieskim płomieniem mocy. Fale czystej, nieokiełznanej, pochodzącej z emocji energii przemykały po krajobrazie niczym wściekłe błyskawice. Żaden żyjący gatunek nie mógłby ustabilizować się w takim miejscu, pomyślał Tarrant, lecz nie miało to większego znaczenia. Ewolucja w takim miejscu musiała być przyśpieszona, gdy tylko jedna forma życia zawiodła, tuzin nowych pojawiał się na jej miejscu.
Był to piękny widok dla jego oczu.
Strumienie mocy wirujące wokół jego stóp, nieważne jak chaotyczne, miały potencjał, by stać się czymś więcej, czymś o wiele więcej. Zastanawiał się, ile wysiłku wymagałoby ujarzmienie ich, zmuszenie do zaadaptowania bardziej uporządkowanej formy. Stwory syczące i wyjące w ciemnościach były jedynie spaczonymi wytworami, lecz wystarczająco potężny czarnoksiężnik mógłby przemodelować zarówno te zrodzone z ciała, jak i te powstałe z fae, i nadać ich ewolucji doskonalszy bieg. Nawet poskręcane i chore drzewa ponad jego głową mogły służyć w ściśle określonym celu. Gdyby tak powykręcać gałęzie drzew jeszcze bardziej, pomnożyć ich ilość, tak by powstała z nich gęsta sieć, w której jesienne liście osiadałyby i rozkładały się, tworząc tym samym wegetującą osłonę w koronach drzew, Puszcza skąpałaby się w wiecznym zmierzchu. Czy wytwory mrocznej fae dojrzewałyby szybciej, gdyby całkowicie pozbawić je zagrożenia, jakim było bezpośrednie światło słoneczne? Czy może zwiększyłoby to jedynie nieprzewidywalność mocy, sprawiając, że wytwory fae stałyby się jeszcze bardziej niestabilne, bardziej podatne na wyginięcie? Dla Tarranta wszystkie te pytania były fascynujące.
W głębi duszy czuł wzbierający w nim pradawny głód, ludzka ambicja usiłowała wydostać się z czarnego jeziora, jakim była jego dusza. Dawno temu, gdy zaliczał się jeszcze do śmiertelników, był naukowcem, a jego badania nad ewolucją doprowadziły do powstania wielu gatunków, których wzorcem wyjściowym były ziemskie zwierzęta. Stały się one nieodzowną częścią ekosystemu tej planety. Niestety, jego obecny tryb życia, wędrownego drapieżnika, nie pozwalał mu na gromadzenie próbek, luksus posiadania laboratorium, biblioteki naukowej czy chociażby stałej siedziby. Musiał porzucić tamto życie i część swojej egzystencji, gdy odszedł z Merenthy. Od tamtego czasu wszelkie jego rozważania intelektualne musiały skupiać się w ściśle wewnętrznej formie. Była to najbardziej irytująca ze zmian jakie zaszły transformacji.
Lecz teraz to miejsce mogłoby stać się jego laboratorium. Mógłby kształtować zupełnie nowe gatunki i testować ich zdolności adaptacyjne. Używając nieprzewidywalnych w swej naturze energii, miałby szansę osiągnąć przez kilka pokoleń to, co w innych warunkach zajęło by całe wieki. Jego podświadomość pragnęła tego rodzaju intelektualnej pożywki równie mocno, jak jego zmienione ciało pragnęło ludzkiej krwi.
Tarrant był jednak człowiekiem wystarczająco bystrym, by zastanawiać się, skąd pochodziła ta nagła wzmożona pokusa. Ta sama uwodzicielska moc Puszczy, która go tu przywiodła, teraz chciała związać go z sobą – wszystkie myśli kołaczące się w głowie musiał traktować jako podejrzane. Czy jego odczucia co do Puszczy byłyby takie same, gdyby ta nie usiłowała go do siebie zwabić? Jak ktokolwiek mógł trzeźwo myśleć, będąc tak blisko tego niesamowitego wiru energii?
Noc rozdarł krzyk.
Przez moment zdawało mu się, że był to głos człowieka. Niósł za sobą charakterystyczny ładunek emocjonalny, a wzrok Tarranta, czuły na zmiany w fae, wychwycił echa frustracji i gniewu, jakie uwidoczniły się w następstwie krzyku, wyraźnie już pochodzące od człowieka. Sam dźwięk jednak był zwierzęcy w swej naturze, nie mógł wydobyć się z ludzkiego gardła.
– Intrygujące.
W innym miejscu i o innym czasie zapewne użyłby zaklęcia Poznania, by zgromadzić więcej informacji, lecz nie odważyłby się zrobić tego tutaj. Jakikolwiek kontakt z fae Puszczy zwiększyłby podatność jego umysłu na jej wpływ po dziesięciokroć. Jeżeli był ciekaw źródła tego krzyku, nie pozostało mu nic innego, jak zbadać je w klasyczny sposób.
Poluzował miecz w pochwie i ruszył w kierunku, z którego doszedł go dźwięk. Poruszał się zwinnie i cicho, cień pośród cieni, okoliczne stworzenia musiały usuwać mu się z drogi, bo żadnego nie dostrzegł. Nawet niektóre gałęzie i pnącza zdawały się usuwać spod jego stóp, oczyszczając mu tym samym przejście. Czy to było w ogóle możliwe? Nie słyszał nigdy o roślinach na tyle świadomych, żeby były w stanie się poruszać, co jednak nie oznaczało, że takowe nie istnieją. W miejscu takim jak to wszystko było możliwe.
Wkrótce usłyszał niski, głęboki dźwięk, dochodzący dokładnie z naprzeciwka. Zatrzymał się i wyostrzył swoje zmysły do granic poznania, starając się zanalizować źródło hałasu. Po chwili stwierdził, że to, co wydawało owy odgłos, musiało pochodzić z rodziny psowatych. Wyraźnie słyszał tylko jedno zwierze, lecz do jego uszu dobiegły odgłosy ruchu i oddechów wielu innych. Być może wataha wilków? Poza Puszczą tego typu zjawiska nie stanowiły dla niego zagrożenia, zwierzęta wyczuwały jego nienaturalną aurę i trzymały się z daleka. Lecz tutaj, gdzie większość środowiska była sama w sobie nienaturalna, bestie mogą nie mieć takich zahamowań. Te wilki mogły być równie dobrze zrodzone z fae, co oznaczałoby że stosuje się do nich zupełnie inny zestaw zasad. Nie miał zamiaru ryzykować.
Dobył miecza, po jego powierzchni tańczyły bladoniebieskie płomienie, widmowy ogień pozbawiony ciepła. Na roślinach wokół niego nagle pojawił się szron, krawędzie liści stały się kruche niczym szkło i rozsypywały się, gdy ich dotykał, przedzierając się przez gąszcz.
Drzewa przed nim stawały się coraz rzadsze, aż w końcu odsłoniły polanę. Hałas zdawał się dobiegać właśnie stamtąd. Tarrant nie wyszedł na otwartą przestrzeń, zatrzymał się przy ostatnim drzewie, pozwalając by poły jego płaszcza opadły na miecz i zakryły jego blask.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.