powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXVI)
maj 2012

Dominium
C.S. Friedman
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Wkrótce koryto strumienia zaczęło się rozszerzać, a u jego wylotu pojawił się wyłom w ścianie drzew i zarośli, zalążek nadziei. Po raz pierwszy odkąd się tu znalazła mogła dostrzec gwiazdy, a górująca nad krajobrazem krawędź księżyca rzucała na wyschnięty strumień cienki promień niebieskawego światła. Ten widok doprowadził ją prawie do płaczu, przez usta przemknęła wypowiedziana bezwiednie modlitwa. W głębi świadomości wiedziała, że widok kawałka otwartego nieba nie oznacza wydostania się z Puszczy żywcem. Jednakże ten delikatny promień księżycowego światła był dla niej niczym wiosenny deszcz, odświeżył ją, a ona odwróciła doń twarz i pozwoliła, by ją obmył, czerpiąc siłę z normalności tego zdarzenia.
Nagle usłyszała za sobą trzask łamanej gałązki. Błyskawicznie odwróciła się w poszukiwaniu źródła hałasu. Dźwięk doszedł z głębi lasu. Ani blask księżyca, ani jej wątła pochodnia nie miały dostatecznej siły, by spenetrować czające się tam cienie. Przez chwilę stała nieruchomo jak posąg, wysilając słuch do granic możliwości. Cokolwiek to było, zamilkło. Wyczekiwało. Nawet dobiegające z głębi Puszczy szelesty i parsknięcia ucichły. Zapanowała martwa cisza. Być może mieszkańcy lasu również bali się tego nowego zagrożenia, niewykluczone, że sami już dawno uciekli z tej okolicy, pozostawiając ją sam na sam z czymkolwiek, co tam było.
Ni stąd ni zowąd usłyszała ponownie odgłos łamanej gałązki, tym razem bezpośrednio za sobą. Obróciła się błyskawicznie, by stawić czoła niebezpieczeństwu, wznosząc miecz w górę. Gwałtowny ruch sprawił, że przed oczami zatańczyły jej czerwone ogniki, lecz zagryzła tylko mocniej zęby, usiłując je zignorować. Mimo że przepatrywała cienie w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu, niczego nie zauważyła. Cokolwiek wydawało te dźwięki, skryło się w granatowoczarnych czeluściach Puszczy, a ona nie zamierzała zagłębiać się w odmęty złowrogich pnączy, by dowiedzieć się, co to takiego.
Może o to właśnie chodziło, pomyślała nagle. Może stara się odciągnąć mnie od światła księżyca. Ta myśl sprawiła, że zmroził ją strach. Jedynie stwór zrodzony z mrocznej fae przejmowałby się czymś takim. Wstąpiła w sam środek księżycowej wiązki, w duchu pragnąc, by światło wlało się w jej ciało i już w nim zostało.
Po chwili oczekiwania uświadomiła sobie, że cokolwiek kryło się w Puszczy, nie zamierzało się ujawnić. Ruszyła. Nie miała wyboru. Wzdrygnęła się, usłyszawszy szelest po jednej stronie strumienia, a później po drugiej. Była pewna, że więcej niż jedna istota flankuje ją w miarę jak szła. Nic nie mogła zrobić. W wyschniętym korycie była względnie bezpieczna i nie miała najmniejszego zamiaru go opuszczać. Zwyczajnie ruszyła więc, rękę zaciskała na pochodni tak mocno, że czuła krew zbierającą się w knykciach. Ból pulsował w boku z każdym krokiem.
Wtem coś błysnęło w ciemności dokładnie przed nią, odbijając światło pochodni dwoma jarzącymi się punkcikami.
Oczy.
Dostrzegła cielsko dużej, czworonożnej istoty, stojącej dokładnie przed nią. Wydawało jej się, że słyszy jak stwór dyszy zachrypłym, cierpiętniczym głosem. Złowroga aura omiotła ją niczym podmuch chłodnego wiatru, sprawiając, że włosy na karku stanęły jej dęba. Jedynie dzięki niezłomnej wierze i uporowi udało jej się stać nieruchomo, podczas gdy wszystkie prymitywne instynkty w jej umyśle domagały się, by uciekała wrzeszcząc z przerażenia. A może zwyczajnie zdała sobie sprawę, że nie było dokąd uciekać.
Nagle usłyszała za sobą hałas. Obróciła się częściowo, nie chcąc całkowicie odsłonić pleców przed zauważonym w pierwszej kolejności stworem – ruch sprawił, że jej tors przeszył paraliżujący ból, który pozbawił ją oddechu. Przez moment nie widziała niczego poza wirującymi wokół czarnymi plamami. Machając pochodnią na wszystkie strony, by osłonić się przed atakami z każdego możliwego kierunku, skierowała się ku drzewom, które, jak pamiętała, znajdowały się na lewo od niej. Niewielki gąszcz, porośnięty pnączami – to była najlepsza z osłon możliwych w tej sytuacji. Jakimś cudem udało jej się dotrzeć w bezpieczne miejsce i oprzeć się o nią plecami. Usiłowała złapać oddech. Dziwaczne sylwetki podchodziły bliżej, ale o dziwo nie atakowały. Ponieważ jej wzrok wrócił do normy, mogła wreszcie przyjrzeć się stworom. Wyglądały podobnie do wilków, lecz ich masywne klatki piersiowe były większe niż u jakiegokolwiek zwierzęcia, które stworzył Bóg. W proporcjach ich kończyn do reszty ciała było coś niepokojącego, co sprawiło, że po jej skórze przeszły ciarki. Gdyby była w lepszej formie, bez trudu mogłaby obronić się przed obydwoma potworami naraz, lecz w obecnej sytuacji nie była tego taka pewna. Były to jedynie dwa stwory i skoro obawiały się ognia, jak większość zwierząt – lub bały się wiary jarzącej się w ostrzu jej miecza – mogłaby dać sobie z nimi radę.
Jej rozważania zostały przerwane przez pojawienie się kolejnej bestii, który wyłonił się obok pierwszego, stojącego w korycie strumienia. Jej serce zamarło.
Po chwili pojawił się kolejny.
Rozpacz narastała w niej w miarę jak więcej bestii wyłaniało się z lasu, zajmując pozycje na otwartej przestrzeni i okrążając ją. Wkrótce wilków było już około dwóch tuzinów, ustawiły się w półokręgu dokładnie w miejscu, do którego nie sięgał blask pochodni. Ich oczy jarzyły się krwisto czerwonymi iskrami, a gdy jedna z bestii wysunęła się naprzód, wchodząc w światło księżyca, dostrzegła jak wynaturzone były ich kończyny. Mięśnie w zwalistych odnóżach zdawały się być bardziej ludzkie niż zwierzęce, a w miejscu gdzie powinny znajdować się łapy były ręce – lub coś, co było rękoma, zanim zdeformowała je fae.
Czy te kreatury były zrodzone z ciała, czy też z fae? Jeżeli były to jedynie zwierzęta zdeformowane przez mroczną fae, to zabicie ich było relatywnie łatwe. Lecz jeśli były to prawdziwe wytwory mocy, zrodzone przez złowrogą siłę tej planety, a nie z ciał, jak zwyczajne zwierzęta, nie było sposobu na przewidzenie, co mogłoby im zaszkodzić. Niektóre spośród manifestacji, jakie przybierały istoty stworzone przez fae, były na tyle silnie związane ze swoją cielesną powłoką, że były od niej zależne jak istoty żywe i tak jak one umierały po zniszczeniu ciała. Inne z kolei dryfowały w nocy niczym błędne ogniki albo zjawy – koszmarne siły powołujące je do egzystencji zapewniały im iluzję ciała, ale nie samą jego substancję. Przed takimi stworami nie było ochrony, poza wiarą
Wszystkie te stworzenia żywiły się ludźmi. Jedyną pewną na Ernie rzeczą było to, że wszelkie monstra zrodzone z podświadomości człowieka musiały żywić się nim, by przetrwać. Jakiego pokarmu potrzebowała dana manifestacja? To nigdy nie było pewne. Faith widziała różne makabryczne obrazy pożywiających się fae, lecz zdawała sobie również sprawę z istnienia gatunków, dla których pokarmem były emanacje uczuć z umysłów śpiących ludzi – sączyły je niczym wyborne wino, a jedynym tropem był mroczny ślad na granicy snów.
Wpatrując się w jaskrawe ślepia tych bestii, nie wydawało jej się by należały do tego subtelnego gatunku.
Wiedziała jedno – gdyby wszystkie ruszyły na nią naraz, nie byłaby w stanie obronić się przed tak wieloma przeciwnikami, zgniotły by ją samą swoją masą. Zimny pot spływał po karku kobity, w miarę jak przygotowywała się na nieuchronną rzeźnię. Przynajmniej umrę walcząc, pomyślała, zaciskając rękę na mieczu. I zabiorę ze sobą tyle tych potworów, na ile pozwoli mi Bóg.
Wtem z cienia wyłonił się nowy osobnik. Był wyższy niż pozostałe, lecz chudszy, a proporcje jego ciała były niepokojąco ludzkie. Futro miał chorobliwie białe, w odróżnieniu od pozostałych brudnoszarych, na krawędziach jarzyło się żółtawo i umazane było błotem oraz innymi, gorszymi rzeczami.
Łapy rozpłaszczyły się na ziemi jak ludzkie ręce, powykręcane i skarlałe palce miały nawet paznokcie. Spojrzawszy w oczy stworzenia spostrzegła w ich głębi jedynie szaleństwo. Niezwykłą zwierzęcą furię, czy też desperację wściekłego zwierza zmuszonego do egzystowania w tych koszmarnych warunkach. To było coś o wiele mroczniejszego. Bardziej przerażającego.
Bardziej ludzkiego.
Gdy szedł w jej stronę, pozostałe ustępowały mu z drogi. To był ich samiec alfa lub coś więcej? Niespodziewanie bestie znajdujące się najbliżej Faith zaczęły podchodzić do niej, skupiając na sobie jej uwagę. Z wściekłością machnęła mieczem, by zniechęcić je od dalszego zbliżania się. I w rzeczy samej, w ich oczach pojawiły się przebłyski strachu. Nieznacznie cofnęły się, nagle niepewne. W oczach białego samca nie gościł lęk, nawet gdy pobłogosławiona stal przecięła powietrze tuż przed jego nosem. Szaleństwo płonęło w nich za to z dziką siłą. Czyżby nie dostrzegał błogosławieństw chroniących jej oręż? Czy po prostu go to nie obchodziło? To drugie oznaczałoby, że pomimo upiornej postaci jest istotą z krwi i kości. A to z kolei znaczyło, że jest wrażliwy na zwyczajny, fizyczny atak.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.