Jeśli ktoś po „Avatarze” sądził, że nazwisko Sama Worthingtona będzie magnesem przyciągającym do dobrej, wysokobudżetowej rozrywki, to w ciągu ostatnich lat musiał stopniowo rewidować ten pogląd na podstawie filmów takich jak „Człowiek na krawędzi” – ani to rozrywka, ani wysoki budżet, ani dobre.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po przełomowym roku 2009, gdy nieznany nikomu młody australijski aktor zagrał w dwóch gorąco wyczekiwanych superprodukcjach, jego kariera mocno zwolniła i dziś można to już powiedzieć: Sam Worthington rozmienia się na drobne. Po rolach w „Avatarze”, „Terminatorze: Ocalenie” i „Starciu Tytanów” nie tylko nikt nie zapewnił mu udziału w kolejnych wysokobudżetowych filmach (poza sequelem „Tytanów”) – a przecież przystojny, wysportowany młodzieniec idealnie nadaje się na gwiazdę – ale też aktor, czy też jego menadżer, mieli pecha w doborze ról. Można jeszcze zrozumieć występ u boku innych przedstawicieli młodego pokolenia w artystycznym projekcie „Love & Distrust”, nieudaną próbę wejścia w światek romantyczny w „Last Night” (w końcu obok była Keira Knightley i Eva Mendes – tylko czemu wybrano formułę dramatu a nie komedii?!) i dochodową głupotkę pod postacią sequela wspomnianych „Tytanów”. Ale co popchnęło popularnego gwiazdora do występu w „Długu” i „Texas Killing Fields”? Ani to rozrywkowe (a tym samym dochodowe), ani jakoś specjalnie ambitne. Co gorsza nie zanosi się na zmiany: oprócz sequeli „Avatara” i wojennego „Thunder Run” nie słychać o kolejnych projektach Worthingtona, a jego najnowszy film to kolejna komercyjna i jakościowa porażka. „Człowiek na krawędzi” to nominalnie heist movie – opierająca się na zaskakujących zwrotach akcji historia o skoku, w której kibicujemy złodziejom bo mają dobrą wymówkę – połączony z thrillerem „jednej lokacji” w rodzaju „Szklanej pułapki”. Tyle, że reżyserowany przez niedoświadczonego twórcę filmów dokumentalnych projekt w niczym nie przypomina najlepszych dokonań obu gatunków. Nie ma tu spektakularnych scen akcji, zwroty fabularne są wyjątkowo przewidywalne, samo zawiązanie intrygi banalne, a położenie bohatera – bądź co bądź spędzającego film na gzymsie wieżowca – nie wywołuje praktycznie żadnych emocji. Co gorsza, w „Człowieku na krawędzi” wyraźnie widać piętno odciśnięte przez głównego gwiazdora filmu i reżysera. Ten ostatni nie radzi sobie z utrzymaniem tempa – po nudnej pierwszej godzinie następuje zaskakująco dynamiczny finał – i sposobem przedstawienia dość zawiłej fabuły. Założenie, by trzymać widza w niepewności co do motywów bohatera jest kompletnie chybione, bo nie dość, że powiązanie wątków zdradzają dystrybutorzy w swoich opisach, to jeszcze sama fabuła serwuje rozwiązanie zagadki już po kilkunastu minutach seansu. A ten zabieg wymusza kilka rozwiązań narracyjnych, które właściwie rujnują film: łopatologiczne retrospekcje, zbyt późne wprowadzenie antagonisty (a tym samym szkicowe nakreślenie jego postaci) i rozdzielenie akcji na dwa nierównorzędne wątki. W tym ostatnim uwidaczniają się z kolei dość dziwne preferencje doboru ról Worthingtona. Jego bohater, stojący na krawędzi eks-policjant, to po raz kolejny (vide np.: „Dług”) nie chwytający za spluwę twardziel, ale zapłakana, targana emocjami i poczuciem niesprawiedliwości pierdoła. Efektem jest sytuacja, w której za „akcję” odpowiada nie gwiazda filmu, która przez większość ekranowego czasu stoi w jednym miejscu, ale postacie drugoplanowe, które w równolegle prowadzonym wątku (teoretycznie wtórnym – w praktyce napędzającym film) organizują skok na błyskotki pewnego obrzydliwego bogacza. Co gorsza w tej jedności miejsca Worthington jako aktor kompletnie się nie odnajduje, pozostaje wycofany i niepewny, a jego gra ogranicza się do smutnych spojrzeń i cedzenia przez zęby frazesów w zamierzeniu świadczących o desperacji jego postaci. Do tego stylu – tutaj sprowadzającego się do niepotrzebnych i nieudanych prób nadawania głębi oraz dramatyzmu banalnej roli – młody aktor już nas zdążył przyzwyczaić i niestety nic nie wskazuje na to, by miał w zanadrzu coś ciekawszego. Zresztą jego partnerzy też nie robią dobrego wrażenia, balansując gdzieś na granicy przerysowania (nadpobudliwy Titus Welliever czy wyglądający na skrajnie wycieńczonego Ed Harris) i zupełnej obojętności (nijacy Elizbeth Banks, Edward Burns i Jamie Bell). Zresztą cała obsada wygląda na niepewną konstrukcji swoich postaci i nie mającą pomysłu na wyeksponowanie rólek, które za sprawą dziwnego prowadzenia fabuły nie wiadomo czy są pierwszo-, drugo- czy trzecioplanowe. Chyba tylko znany z „Hurt Locker” Anthony Mackie łapie konwencję B-klasowego filmu sensacyjnego i w takim kontekście dobrze się odnajduje. Niedoróbki scenariuszowe, kiepskie aktorstwo i wyraźny brak umiejętności reżyserskich składają się na nikomu niepotrzebny produkt. Na film, który nie przyniesie zysku producentom, sławy aktorom ani chluby reżyserowi. Szkoda, bo to oznacza pogrążenie kariery Worthingtona (który miał szansę być na szczycie listy młodych hollywoodzkich gwiazd) i brak zawodowego kopa dla ładnej Genesis Rodriguez (będzie musiała poczekać na rolę w „Last Stand” u boku Schwarzeneggera). Chociaż i tak najbardziej szkoda jest widzów, którzy dali się naciągnąć na bilety kinowe lub kupno DVD.
Tytuł: Człowiek na krawędzi Tytuł oryginalny: Man on a Ledge Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Data premiery: 27 stycznia 2012 Gatunek: thriller Ekstrakt: 30% |