Czemu właściwie jeszcze żyła? Rozejrzała się w poszukiwaniu miecza. Leżał na ziemi, parę jardów od niej. Wilk musiał uciec po tym, jak go zraniła, ciągnąc broń za sobą, póki sama nie wypadła. Jeżeli reszta watahy podążyła za nim, to by tłumaczyło, czemu jeszcze żyła. Podczołgała się do broni i użyła jej jako podpórki przy wstawaniu. Gdy się wyprostowała, ciężko jej było utrzymać równowagę, chwiała się, a oczy nie chciały skupić się na jednym punkcie. W swoim życiu była już ranna wystarczająco wiele razy, by rozpoznać przyczynę oszołomienia. Straciła dużo krwi. Jeżeli wkrótce nie najdzie uzdrowiciela, który zatamuje krwotok, nie przeżyje. Zmusiła się do ponownego ruchu. Powłóczyła nogami, potykała się co chwilę, ale pozostanie w tym miejscu nie wchodziło w rachubę. Musiała iść dalej, i to szybko. Tak szybko, jak tylko była w stanie. Każda minuta była na wagę życia. Jej życia. Boże Ziemi i Eterny, pomóż mi pozostać na nogach. Jeszcze tylko przez parę godzin. Ale zdołała ujść zaledwie parę kroków, nim nogi się pod nią ugięły. Pochodnia wypadła jej z rąk, gdy usiłowała złagodzić swój upadek. Zaryła twarzą w ziemię, prawe kolano uderzyło w kamień. Lodowato zimny płyn spłynął jej po czole, szokując w zetknięciu z rozpaloną przez gorączkę skórą. Gdzieś w oddali pochodnia zasyczała i zgasła. Woda. Gdy tylko jej oczy odzyskały ostrość widzenia w świetle księżyca, zauważyła że leży w płytkiej sadzawce, z której niczym błyszczące macki rozchodziły się strumienie wody. Na ten widok wezbrało w niej pragnienie, lecz myśl o piciu czegokolwiek z ziemi sprawiła, że jej żołądek wywracał się na drugą stronę. Bóg jeden wiedział, jakie obrzydliwe pasożyty czaiły się w tej wodzie. Krople potu spływające po twarzy przypomniały, jak wiele czasu minęło, odkąd miała coś w ustach, i jak wiele jeszcze może minąć, nim będzie miała ku temu okazję. Jeżeli nie masz siły dotrzeć do uzdrowiciela to i tak jesteś zgubiona, powiedziała sobie w duchu. Pochyliwszy się, nabrała wody i zbliżyła ją do ust. Smakowała dziwnie, ale nie obrzydliwie. Po chwili wahania zaczęła pić łapczywie. Zimna woda łagodziła ból wyschniętego gardła i chłodził rozgrzane gorączką ciało. Po jakimś czasie, czując w żołądku ciężar lodowatego płynu, przestała pić, zdając sobie sprawę, z czym wiązała się zbytnia łapczywość. Jakimś nieznanym sposobem woda oczyściła jej myśli, postanowiła więc zbadać otaczającą ją sadzawkę. Powierzchnia była zmącona przez jej upadek, ciężko było dostrzec jakiś naturalny prąd; po chwili kobieta podniosła z ziemi liść i położyła go na tafli wody. Wirował chaotycznie przez parę sekund, a następnie powoli zaczął się od niej oddalać. Patrząc na listek poczuła, jak cień rozpaczy nieznacznie wypuszcza jej serce ze swych szponów. Prąd oznaczał grawitację, kierunek… i nadzieję. Przyjmując, że ten mały strumyk nie niknął gdzieś pod ziemią, być może ją stąd wyprowadzi. W oddali zawył wilk. W panice obracała głowę we wszystkie strony, szukając źródła dźwięku, ale nie dostrzegła niczego, poza blaskiem księżyca i cieniami. Stanęła na nogach tak szybko, jak było to możliwe, ale obite kolano odmówiło posłuszeństwa. Pochodnia wpadła w najgłębszą część sadzawki i była doszczętnie przemoczona, nie marnowała więc czasu na jej odzyskanie. Jeżeli wilk nie był świadomy jej obecności, może miała jeszcze szansę, ale tylko jeżeli będzie się poruszać naprawdę szybko. Kolejny wilk zawył, a po nim jeszcze jeden. Dźwięk był przerażający, upiorny i sprawiał, że skóra na jej ciele pokryła się gęsią skórką. Czy to były te same zwierzęta, z którymi walczyła? A może jakieś inne wezwane przez Puszczę bestie. Zaczęła iść wzdłuż strumienia tak szybko, jak tylko mogła, lecz gdy tylko jej prawa stopa dotykała podłoża, przychodził potworny ból w kolanie. Mocno kulała. Usiłowała o tym nie myśleć, skupiać się na jednym tylko celu. Patrz na wodę. Nie spuszczaj z niej wzroku. Idź naprzód… Wtem usłyszała ruch jakiegoś zwierzęcia, biegnącego przez las z jej prawej strony, przebijającego się przez zarośla. Robiło sporo hałasu. Zaledwie po chwili z lewej również dobiegły ją podobne dźwięki. Najwidoczniej bestie zwęszyły trop i miały zamiar ją okrążyć. W tempie, w jakim się obecnie poruszała, nie miała szans, żeby im uciec. Zaciskając zęby z bólu, zaczęła biec. Niepewny trucht, to wszystko, na co było ją stać, ale lepsze to niż chód. Raz czy dwa noga zaplątała się jej w zwisającą nisko gałąź czy pnącze. Miała szalone wrażenia, że Puszcza starała się ją uwięzić. Udawało jej się przeskoczyć przez większość przeszkód, a przez pozostałe przedzierała się siłą, parła naprzód. Biegła jak ranne zwierze, wykorzystując zmagazynowane w ciele na wypadek bliskości śmierci siły. Przerażenie i walka o życie upoważniały ją do ich użycia. Biegła jak zwierzyna. Nagle zdała sobie sprawę, że wszelkie odgłosy dochodziły jej z lewej strony; z prawej panowała cisza. Najwidoczniej wataha zjednoczyła się, porzucając próbę okrążenia jej. Oznaczało to, że miała szansę – może i nikłą, ale jednak – im uciec. Gromadząc całą dostępną energię, rozpędziła się i pobiegła w stronę, z której nie dochodziło ujadanie sfory… Zatrzymała się jak wryta. Instynktownie wyczuła, że coś było nie tak. Łapiąc oddech, z walącym sercem, starała się zrozumieć, co się dzieje. Gdy w końcu jej się to udało, strach zmroził ją niemal do kości. Spojrzała w dół na strumień biegnący przy niej, była to zaledwie odrobina wilgoci między skałami, a potem w czarną otchłań Puszczy, która otaczała koryto wody. Strumień był jej linią życia, jeżeli straciłaby go z oczu, nie miała już nadziei na ucieczkę. Wilki pozostawiły jej przejście. Gdyby je wybrała, musiałaby oddalić się od wody. Jeżeli zaś zostałaby tutaj, wataha szybko by ją namierzyła. Zaganiały ją. Zdała sobie sprawę, że ma tylko dwa wyjścia: mogła pozostawić wodę i światło księżyca za sobą i uciekać na oślep, jak spłoszona zdobycz – zdecydowanie tego oczekiwali od niej jej napastnicy – lub mogła zostać tu i umrzeć, jak przystało rycerzowi Kościoła, odmawiając im ostatecznego triumfu. Nie był to de facto wybór. Rozglądając się w poszukiwaniu najlepszej pozycji do obrony, opanowała się, spłynął na nią niesamowity wręcz spokój. Uświadamiała sobie, że im dłużej będzie w stanie się bronić, tym więcej bestii uda jej się wysłać do piekła, gdzie ich miejsce. Niestety, tu gdzie się znajdowała, drzewa nie były równie gęste jak w miejscu jej ostatniej potyczki z wilkami. Nie dostrzegła żadnego dogodnego schronienia. Ostatecznie udało jej się namierzyć rozciągające się pajęczyną pomiędzy dwoma pniami pnącza, a ponieważ wcześniej próbowała się przez podobne przedrzeć, wiedziała jakie są mocne. Przynajmniej spowolnią atakujące ją od tyłu bestie. Przygotowała się najlepiej jak mogła. Odwróciła się twarzą do pościgu, a plecami do prowizorycznej osłony. Poprawiła chwyt na rękojeści miecza, wzięła głęboki oddech – na tyle, na ile pozwoliły jej poobijane płuca – i przygotowała się na swoją ostatnią bitwę. Boże, pozwól bym mogła spełniać Twą wolę aż do końca. Wtem wycie ustało. Wstrzymała oddech, nasłuchując jakichkolwiek oznak pościgu, lecz nie doszły jej żadne dźwięki. Czymkolwiek były ścigające ją przez Puszczę istoty, przestały się poruszać. Przestępując nerwowo z nogi na nogę, spostrzegła, że jej kostka jest uwięziona przez pnącza. Próbowała strząsnąć roślinę. Pnącze chwyciło ją za nagolennik i nie było mowy by puściło. Nerwowo zerkając na znajdujące się obok drzewo, sięgnęła mieczem, chcąc rozciąć pnącza… Lecz jej ramię również było oplątane. Nagle coś schwyciło ją za drugą kostkę. I za klatkę piersiową. Nim pojęła co się działo, pnącza owinęły się wokół całego jej ciała, trzymając mocno jak stalowe okowy. Wiedziała, że nie zdoła się wyrwać tak wielu roślinom naraz, oraz że jej jedyną nadzieją było ich przecięcie. Niestety, ręka, w której dzierżyła miecz była tak silnie oplątana, że nie mogła nią poruszyć. Gdy poczuła jak jedna z gałęzi oplata się wokół jej głowy, ogarnęła ją panika. Nieważne jak mocno próbowała, nie była w stanie się otrząsnąć. I wtedy coś wyłoniło się z mroków Puszczy. Nie był to wilk. Stał w świetle księżyca, tuż przed nią. Mężczyzna. |