Gdyby pokazać „Mroczne cienie” komuś, kto ostatnie 15 lat był w śpiączce, uznałby on prawdopodobnie, że ogląda wystawną, ale niezbyt udaną podróbkę filmów Tima Burtona. Takiego stężenia charakterystycznych dla twórcy „Soku z żuka” elementów nie było bowiem w jego filmach od dawna – jest tu i miłość, i zemsta, jest cała gama klasycznych potworów wrzuconych w gotyckie dekoracje, trochę humoru i odrobina makabry, dostosowanej oczywiście do wymogów PG13. A jednak wszystko to, co stanowiło kiedyś o stylu Burtona, w „Mrocznych cieniach” wygląda tak, jakby za kamerą stanął zapatrzony w niego uczeń, który wie, jakie składniki wrzucić do garnka, ale nie wie, że muszą one być świeże.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Znów oglądamy tych samych aktorów, odgrywających te same postacie w takich samych scenografiach i takim samym makijażu. Znowu fabuła, bazująca – jak to zwykle bywa u Burtona – na mrocznej, wyciągniętej z czeluści popkultury historii, zahacza o te same tematy i korzysta z takich samych wątków. I tak dalej, i tak dalej – „Mroczne cienie" są dokładnie tym, czego możecie się po nich spodziewać, jeśli znacie poprzednie filmy Burtona – tylko że już nieco nadgniłym, niezbyt ciekawym i, w przeciwieństwie do wczesnych jego produkcji (od „Vincenta" do „Eda Wooda"), znacznie mniej imponującym. Nastąpiło tutaj coś, co można nazwać filmowym odpowiednikiem zmęczenia materiału – szalona wyobraźnia, kiedyś olśniewająca, po zaprzęgnięciu do taśmowej produkcji okazała się przewidywalna. Johnny Depp fascynował, kiedy po raz pierwszy wcielał się w rolę burtonowskiego dziwaka, ale po dwudziestu latach nijak się nie rozwinął, przez co zaczął irytować. Gotycki, oniryczny klimat robił wrażenie w „Edwardzie Nożycorękim" i obydwu częściach „Batmana", ale w „Mrocznych cieniach" stał się pustym sztafażem. Tak jest, niestety, z niemal wszystkim. Oglądając nowy film Burtona można odnieść wrażenie, że sam reżyser się własną wyobraźnią znudził. Wiele zależy jednak od punktu odniesienia. Powyższe zarzuty stawiam z perspektywy fana wczesnego okresu twórczości Burtona, który prawie* całą ostatnią dekadę w dorobku tego reżysera uważa za jedno wielkie nieporozumienie. Jeżeli natomiast spojrzymy na „Mroczne cienie” z innej strony i porównamy je z filmami, które Burton zrobił ostatnio, dojdziemy do zupełnie innych wniosków. Na tle nadętego „Sweeneya Todda” i koszmarnej „Alicji w krainie czarów” (do dziś nie mogę uwierzyć, że reżyser z takim talentem zrobił z powieści Carrolla taką popelinę), „Mroczne cienie” wyglądają bowiem… znośnie. Tylko tyle i aż tyle. Nie ma powodów, żeby otwierać szampana, ale można wreszcie przestać załamywać ręce, które same opadały po seansie „Alicji…”. Gdyby uznać, że wspomniane wyżej filmy wynikały z choroby, która toczyła wyobraźnię Burtona przez ostatnie lata, „Mroczne cienie" okażą się być pierwszym efektem twórczej rekonwalescencji. To ten okres, kiedy nie funkcjonujesz jeszcze normalnie i nie wszystko potrafisz zrobić, ale nie leżysz też w łóżku, błagając o leki przeciwbólowe. Owszem, można narzekać, że „Mroczne cienie" są wtórne i nie do końca dograne, że burtonowskie fetysze ogląda się tu raczej jak muzealne eksponaty, a nie jak elementy snutej na ekranie opowieści, ale pomimo wszystkich wad ta średnio udana ekranizacja słynnej amerykańskiej opery mydlanej stanowi mały krok naprzód na drodze do dawnej świetności, która – miejmy nadzieje – nie jest tak długa, jak mogłoby się wydawać. Kolejnym projektem Burtona będzie przecież „Frankenweenie", czyli – tak pod względem fabuły, jak i stylistyki – powrót do absolutnych korzeni reżysera. Jeżeli wykażemy się odrobiną – być może niezasłużonej – pobłażliwości, nie wyjdziemy z „Mrocznych cieni” całkowicie zawiedzeni. Żarty oscylują co prawda wokół jednego, powtarzanego z uporem maniaka gagu (postać z przeszłości w nowym środowisku), a opowiadana historia mogłaby być choć odrobinę bardziej zaskakująca, ale są też w filmie Burtona elementy, na które miło popatrzeć – dostojna (i ciągle tak samo piękna) Michelle Pfeiffer w jednej z głównych ról, czy nie do końca wykorzystany, ale godny uwagi epizod jednego z idoli reżysera, Christophera Lee. Jest też trochę makabry, kilka bardziej udanych scen i znakomicie zaaranżowane domostwo, w którym rozgrywa się akcja historii. Nie ma za to ani nadęcia, ani nadmiernej cukierkowatości. Nie ma też niestety tego fantastycznego „błysku”, charakteryzującego wczesne filmy Burtona. Ale na niego trzeba będzie poczekać do premiery „Frankenweeniego”.
Tytuł: Mroczne cienie Tytuł oryginalny: Dark Shadows Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Data premiery: 18 maja 2012 Gatunek: dramat, groza / horror, thriller Ekstrakt: 60% |