Nie wszystkie nagrodzone filmy można polecić bez wahania, ale canneńskie rozdanie okazało się wyjątkowo sprawiedliwe. Jeśli istnieje jakiś rodzaj pozytywnej przewidywalności, to wydarzył się on właśnie podczas 65. Festiwalu Filmowego w Cannes.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie obyło się bez grzecznościowych ukłonów (nagroda dla Kena Loacha za błahe „The Angels’ Share”) i momentów niedowierzania (Grand Prix dla naiwnej „Reality” Matteo Garrone). Z drugiej strony nagrody często wpadały w ręce tych, którzy – także w moim odczuciu – byli najlepsi. Rozkład trofeów odzwierciedlił rozkołysaną jakość konkursu głównego, w którym arcydzieła przeplatały się z filmowymi pomyłkami. W wyniku tego braku harmonii pewnie niejeden dobry film awansował w oczach oglądających między filmy wybitne, a niejedna marna produkcja jeszcze osłabiła swój występ, okazując się filmem zbyt płytkim, aby być wartym dyskusji. Dyskusje zresztą od niedzielnego pokazu „Love” dotyczyły raczej wyłącznie tego tytułu i nie zmieniły obiektu zainteresowania aż do następnej niedzieli, kiedy film zdobył Złotą Palmę. Co tu dużo mówić: Haneke szedł po zwycięstwo od początku. Jedynym, który mógł stanąć mu na drodze był gust Nanniego Morettiego, powszechnie znanego z niechęci do austriackiego reżysera. Gdyby uznanie dla filmów mierzyć ich obecnością w dyskusjach, zaraz po „Love” na liście znalazłoby się „Holy Motors” Leosa Caraxa. Mimo pełnej rozpiętości opinii – od najniższej po najwyższą – wśród polskich dziennikarzy film Caraxa zyskał uznanie właściwie jednogłośne. „Holy Motors” to dzieło szalonej wyobraźni, zupełne przeciwieństwo wychuchanej do najmniejszego detalu „Love”. Całkowite zignorowanie tego filmu przełożyło się też na brak nagrody dla Denisa Lavanta za odegranie w „Holy Motors” aż jedenastu ról. A jeśli nie Lavant, to był jeszcze elektryzujący Tye Sheridan z „Mud” Jeffa Nicholsa, który w moich oczach był następnym kandydatem do nagrody za główną rolę męską zaraz po francuskim aktorze. Niemniej jednak nagroda dla Madsa Mikkelsena jest zrozumiała, bo „Jagten” to film w całości oparty na jego wewnętrznym napięciu i niezwykłej umiejętności chowania mnóstwa emocji pod powierzchnią opanowanej miny. W jakiś sposób zaskakujące było całkowite pominięcie w rozdaniu aktorskich nagród Jeana-Louisa Trintignata oraz Emmanuelle Rivy. Jednocześnie wydaje się, że nagrodzenie zaledwie jednego z nich byłoby wysoce nieuczciwe. Być może dlatego honory dla najlepszej aktorki zgarnęły onieśmielone dziewczęta, Cosmina Stratan i Christina Flutor z „Beyond the Hills” Cristiana Mungiu, zaś sam reżyser odebrał nagrodę za najlepszy scenariusz. Wysoki ogólny poziom konkursu uzupełniły celnie rozdane nagrody w innych canneńskich sekcjach. W Directors’ Fortnight uhonorowano film, który powinno się puszczać na lekcjach w filmówce. Nie, właściwie powinno się go puszczać każdemu reżyserowi pracującemu nad filmem historycznym, w Polsce zwłaszcza. Chilijskie „No” Pablo Larraina ma bowiem wszystko, czego polskie kino nie ma: intrygujący punkt widzenia, poczucie humoru i sugestywność w oddaniu klimatu czasów zamiast martwo porozstawianych bibelotów z epoki. „No” zamyka historyczną trylogię Larraina (tworzoną przez „Tony’ego Manero” i „Post Mortem”) chyba jeszcze bardziej fascynuje reżyserskim pomysłem na kreowanie postaci. Fabuła niby ma głównego bohatera, jednak wydaje się on zatopioną w tle jednostką, niedoeksponowaną częścią jakieś większej ludzkiej masy, właściwie kimś bardziej targanym przez los niż samodzielnie podejmującym decyzje. Cały zabieg wydaje się mieć sens – trylogia Larraina traktuje bowiem o człowieku uwikłanym w historię, pozbawionym własnej woli, kierowanym przez jakąś odgórną siłę. Uhonorowane w sekcji Un Certain Regard „Beasts of the Southtern Wild” Benha Zeitlina to po nagrodzie na festiwalu Sundance sygnał, że młody reżyser idzie jak burza. Gdzie się nie pojawi tam inni powinni drżeć o swoje szanse na laury. W pobliżu emocjonalnej potęgi filmu Zeitlina mało kto jednak jest w stanie przejść obojętnie. Tak, jak kiedyś masy ujęły „Amelia” Jeana-Pierre’a Jeuneta, tak teraz widzowie będą się wzruszać na „Beasts of the Southtern Wild”. Zeitlin przy użyciu minimalnych środków wyciska z materiału maksimum efektu. Pozornie wszystkie składowe tej prowadzonej narracją zza kadru historii są obliczone na łatwe wzruszenie. Jednak film Zeitlin wędruje torami tak rzadko w kinie przemierzanymi, dotyka widza w nieoczywisty sposób, robi kino modne staromodne w podejściu do oglądającego i nowoczesne w formie. 65. Festiwal Filmowy w Cannes za nami. Dla mnie te 12 dni to 41 obejrzanych filmów, z których zadziwiająco wiele to materiał na dłuższe pozostanie w pamięci i w sercu.
Cykl: Festiwal Cannes Miejsce: Cannes Od: 16 maja 2012 Do: 27 maja 2012 |