Mijając półmetek konkursowych pokazów na 65. Festiwalu Filmowym w Cannes, powoli zaczynają się wyłaniać wiodące tematy tegorocznego zestawienia. Na przedzie: miłość i śmierć. Oba perfekcyjnie spojone w urzekającym „Love” Michaela Haneke.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Festiwalowym notowaniom przewodzą na tę chwilę dwa tytuły: „Beyond the Hills” Cristana Mungiu oraz „Love” Michaela Hanekego. Choć oba złożone są z niezaprzeczalnych zalet, z całym szacunkiem dla rumuńskiego autora, film austriackiego reżysera z każdą minutą przemyśleń rozrasta się w głowie do niebotycznych rozmiarów. Poniekąd dziwi jednak ów masowość oklasków dla „Love”, który jest filmem szczególnie osobistym. Niełatwo złapać z nim więź, dopuścić tę zarazem piękną, ale i tragiczną historię do siebie, przejąć się fabułą na którą trudno się otworzyć, a co za tym idzie – dać się jej pochłonąć. „Love” ogląda się z poczuciem podwójnej niewygody. Dwoje starych i pięknych raczej na duszy niż na ciele bohaterów dosłownie usycha na naszych oczach. Stękając w mękach, Georges i Anne, odchodzą ze świata żywych. Ona szybciej, on wolniej. Ona kładzie się do łóżka i ból sprawia jej każda konieczność wstania. Jemu zdarza się zapominać co działo się minutę temu. Oboje trwają w mozolnej codzienności, zamknięci w jednym domu do którego wydają się nie wpływać już żadne oznaki otaczającego świata. Są dla siebie wszystkim. Wszystkim, co im zostało po latach życia. Cierpienie odczuwają jakby byli jedną duszą i jednym ciałem. W ich pozbawionej oczywistych gestów uczucia relacji miłość wydaje się objawiać w swej najdojrzalszej formie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tytuł filmu nie jest jednak podsumowaniem emocjonalnej energii między Anne i Georgesem. Wydaje się prowokacją Hanekego, którą reżyser wykorzysta dopiero za parędziesiąt długich minut. Gdy podstawi pod ścianą zarówno Georgesa, jak i widza. Bo jak dyskutować nad późniejszym aktem bohatera skoro kierowała nim miłość? Seans „Love” opuszcza się z poczuciem obcowania z filmem wybitnym, ale pozostawiającym po sobie mniej dylematów i pytań, niż zwykł nam stawiać Haneke. Pole do dyskusji wydaje się mniejsze niż zwykle, wątpliwości występują mniej licznie. Cóż jednak z tego, skoro austriacki reżyser w geście bohatera stale powtarzanym w jego kinie odnalazł coś, czego nie pokazał nigdy wcześniej – przepastne piękno. Nietypowe na pierwszy rzut oka „Love” dokłada cegiełkę do wciąż jednak rozwijającego się kina Hanekego. Dopisuje kolejny rozdział do „Ukrytego” w którym przemoc była aktem obrony. Dopisuje dalszy ciąg do „Białej wstążki” pokazującej przemoc jako odwet za ucisk. Wspólnie z „Love” te trzy filmy zdają się tworzyć nieformalną trylogię, która pod wpływem ostatniego obrazu reżysera może zrewidować sens poszczególnych jej kawałków, stworzyć w sumie spójną i – kto wie, czy nie najbardziej przenikliwą – refleksję nad moralnością we współczesnym kinie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeśli w „Love” przyglądamy się odchodzeniu pięknemu wewnętrznie, ale odstręczającemu zewnątrznie, Alain Resnais funduje widzowie osobliwy artystyczny testament w gęstym od dialogów aż do przesady „You Ain’t Seen Nothin’ Yet”. Tytuł nie żartuje. Póki co Resnais mieni się zdecydowanie największym eksperymentatorem w canneńskim konkursie. Dawne, nowofalowe fascynacje dają o sobie znać. „You Ain’t Seen Nothing Yet” kończy się należycie głęboką myślą, a zaczyna się jak w dobrym kryminale. Kilku francuskich aktorów dowiaduje się o śmierci reżysera, u którego wszyscy kreowali kiedyś postacie z mitu o „Orfeuszu i Eurydyce”. Zaproszeni (przez Andrzeja Seweryna!) do przestronnego domu artysty na odczytanie jego ostatniej woli zupełnie nie spodziewają się co ich czeka. W wielopiętrowym dialogu między aktorami, granymi przez nich postaciami, poszczególnymi interpretacjami sztuki i artystycznymi formami tkwi film do kilkukrotnego obejrzenia. Każda scena ma tu bowiem co najmniej dwa sensy i niewykluczone, że po paru seansach i wnikliwej analizie odkryjemy, że Resnais jest cwaniakiem, który w jeden film wpisał cztery fabuły i jeszcze sprytnie nie wywołał tym efektu przeładowania. Jednego jednak można być pewnym: zamykając filmografię takim utworem, Resnais pożegna się z kinem godnie i z właściwą sobie przewrotnością nowatora. Co więcej, jego nowatorstwo będzie w tym przypadku także dosyć nietypowe, biorąc pod uwagę, że „You Ain’t Seen Nothin’ Yet” najwięcej czerpie z…teatru.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W tej samej manierze, co film Resnaisa zbudowany został „In Another Country” Hong Sangsoo, aczkolwiek efekt ma jakość daleką od filmu francuskiego reżysera. Oparta na potrójnej roli Isabelle Huppert produkcja wychodzi z konceptu przećwiczenia losu pewnej kobiety na kilka sposobów. Anne pragnie się spotkać ze swoim mężczyzną w nadmorskim miasteczku Mohang, wciąż jednak przeszkody stają jej na drodze. Przerabiamy więc trzy razy te same motywy: komplementy od mężczyzny, z którym pali papierosy na tarasie domu, rozmowę z ratownikiem i inne dosyć powszednie sytuacje. W tym dosyć mocno przytwierdzonym do rzeczywistości filmie, reżyserski koncept wydaje się wyjątkowo mało wnoszącym do fabuły zabiegiem. Powtarzalne zwroty akcji śmieszą lub wypadają niedorzecznie, zamiast przewartościowywać filmową opowieść i zmuszać nas do weryfikowania przemyśleń. Anne za każdym razem zachowuje się tak samo, pozostając nieskażoną wpływem zmieniającego się otoczenia. Ulotna lekkość „In Another Country” wydaje się kalibrem nie pasować do repertuaru konkursu głównego, próbującego nawet w najsłabszych swych przejawach poruszyć jakiś drażniący temat albo przynajmniej zachwycić urokiem ładnych kadrów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
A skoro o ładnych obrazkach mowa, to odnoszę wrażenie, że obok „Killing Them Softly” Andrew Dominika, najbardziej zmysłowym doświadczeniem canneńskiego konkursu było „Like Someone in Love” Abbasa Kiarostamiego. Irański reżyser prowadzi widza przez swój film ręką pewną i płynną, drobnymi muśnięciami filmowej rzeczywistości wprowadzając nas w emocje kreowanej przez siebie fabuły. Niezwykle sensualnie nakręconą opowieść o obsesyjnej miłości autor rozpisał jak w najlepszym dramacie – na trzy postacie. Każda następna scena przynosi malutkie niespodzianki, pozbawiając widza początkowego poczucia, że wie, co wydarzy się dalej i jak rozwinie się relacja w tym trójkącie. Zastygła kamera spokojnie podąża za kipiącymi uczuciami, obojętnie rejestrując przepływające między bohaterami słowa i emocje. Jej snujący ruch wydaje się nie słyszeć mocnych oskarżeń, nie reagować na ich dramatyczne porywy, nie eksponować dodatkowo emocjonalnej szarpaniny. Wszystko podpatrujemy w jednakowym spokojem i skupieniem. Kiarostami obserwuje i czeka, nie wyróżniając żadnych wydarzeń i pozwalając zanurzyć się w gęstej atmosferze tego filmu, który kończy się podobnie jak „Jagten” Thomasa Vinterberga. Z tą tylko różnicą, że ów zakończenie poprzedza film wyrafinowany i urzekający, który zostawia „Jagten” kilka metrów za sobą.
Cykl: Festiwal Cannes Miejsce: Cannes Od: 16 maja 2012 Do: 27 maja 2012
Tytuł: Amour Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: Austria, Francja Czas projekcji: 125 min Gatunek: dramat
Tytuł: You Haven′t Seen Anything Yet Tytuł oryginalny: Vous n′avez encore rien vu Kraj produkcji: Francja Gatunek: dramat
Tytuł: In Another Country Tytuł oryginalny: Da-reun na-ra-e-suh Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: Korea Południowa Gatunek: dramat
Tytuł: Like Someone in Love Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: Francja, Japonia Gatunek: dramat |