W przypadku „Rzeźni” polski tytuł jest niezwykle trafiony, bowiem doskonale określa miejsce, w którym dzieje się akcja, wyjawia stopień przeżywalności bohaterów, a co ważniejsze – stanowi także zwięzłe podsumowanie jakości samego filmu.  |  | ‹Rzeźnia›
|
W dzisiejszej dobie, kiedy to byle dureń może złapać za kamerę i nakręcić zbuka udającego film, pragnący rozrywki kinoman staje przed nie lada wyzwaniem. O ile jakość produkcji goszczących na szerokim ekranie łatwo wydedukować na podstawie rozmaitych reklamówek i fotosów, to filmy wchodzące na rynek DVD najczęściej trzeba brać w ciemno, posiłkując się okładką, kilkoma mikroskopijnymi zdjęciami na odwrocie pudełka bądź zamieszczonym obok nich opisem. Niekiedy można się na tym mocno przejechać, ale bywają filmy, które już na pierwszy rzut oka można swobodnie odrzucić jako knoty. Tak właśnie jest z „Rzeźnią”. Już pierwsza styczność z pudełkiem budzi pewne podejrzenia, bowiem z okładki atakuje nas wielkie, kiepsko narysowane oko. Po włożeniu płyty do odtwarzacza podejrzenie zamienia się w pewność, że „Rzeźnia” będzie drogą przez mękę. Zdjęcia są paskudnie ziarniste, zarówno na pogrążonej w brudnej czerwieni czołówce, jak i na następujących po niej sekwencjach wprowadzających do fabuły, odbarwionych tak mocno, że aż prawie czarno-białych. Na to nakładają się poważne problemy z utrzymaniem ostrości w przypadku ruchu którejś z postaci, biorące się po części z kiepskiego oświetlenia planu, a po części z lichej, cyfrowej kamery. Plenery – czyli wspomniana rzeźnia – to jakieś opustoszałe podziemia większego budynku, do których czyjaś życzliwa ręka wstawiła kilka pracowniczych szafek i powiesiła lustro, całkowicie zapominając o najmniejszym nawet kawałku mięsa na haku. Potem widzimy rzeźnika, który kończąc pracę ma na sobie bielutki fartuch bez najmniejszej plamki krwi, mimo że jeszcze kwadrans wcześniej najprawdopodobniej rżnął na kawałki wołu, i mimo że mamy lata 60-te, kiedy to normy higieny były – delikatnie ujmując zagadnienie – odrobinę łagodniejsze niż dzisiaj. W dodatku bystre oko może zauważyć, że do pracowniczej szafeczki facet odkłada służbowy… kuchenny tłuczek do mięsa. Zaraz potem, już przy umywalce, rzeźnika nagle coś zaczyna skręcać, pojawiają się jakieś przebitki na wymazaną czymś czerwonym twarz, aż w końcu bije od niego iście anielski blask i… ekran tonie w absolutnej bieli. To dopiero piąta minuta seansu, a już można się poczuć, jak po biegu przez płotki w kongijskiej dżungli. Chwilę później rzeźnik, już z powrotem wyblakły, bierze w rękę nieduży tasaczek i rzuca się mordować kolegę. Niestety, z niezrozumiałej przyczyny kamerzysta traci nagle koordynację ruchową i nie sposób dokładnie zobaczyć, co tak naprawdę się dzieje, bo obraz robi się paskudnie zamazany. Słychać tylko jakieś okrzyki faceta od ostrza i chrupnięcia ze strony napadniętego kolegi. Potem obiektem ataku zostaje inny pracownik, obrywając młotem, który cholera wie, skąd się wziął w ręce naszego rzeźnika. Żeby było zabawniej, z ofiary chlusta (po uderzeniach tępym młotem!) jasnoczerwona krew, podczas gdy rozsiekany tasaczkiem nieszczęśnik miał w sobie coś prawie czarnego. Tak oto mija szósta minuta seansu, po której następuje wytęskniony przeskok do właściwej fabuły. Nie poprawia to jednak sytuacji, bo obraz może i traci grubsze ziarno, ale z kolei scenariusz w błyskawicznym tempie objawia swoją lichość. Film bowiem okazuje się tysiąc piętnastą wariacją na temat „młodzież kontra zapuszczony budynek z duchami”. Mówiąc krótko, syn początkującego agenta nieruchomości sprasza dwóch kolegów i trzy koleżanki, żeby zinwentaryzować opuszczoną rzeźnię. W czasie, gdy młodzież zaczyna się rozglądać po budynku, kamera przeskakuje na krótko do mieszkania syna byłego właściciela rzeźni, który jest świadom, że w starych murach czai się złe i z tego powodu gryzą go sumienie. A potem wszyscy chodzą, okazując co i rusz swoją indolencję umysłową i brak elementarnego wykształcenia, jednocześnie starając się edukować widza – na przykład szerokim opisem, do czego służył w rzeźni hak do mięsa. Gdy jeszcze nie wyszedłem z szoku, czego też trzeba uczyć Amerykanów, jeden z półmózgów, ciesząc się jak dziecko, wyciągnął wbity w ścianę tasak, tkwiący przez ostatnich kilka dekad w jakimś – ponoć azteckim – symbolu śmierci, naturalnie uwalniając uwięzione tam zło. Odtąd za grupą krąży pan z serowymi bąblami na twarzy, przymierzając się do szlachtowania bożych owieczek. Dziewczyna ma złe przeczucia i chce wyjść, głąb od tasaka zaczyna mieć zwidy i niemal płacze ze strachu, pan pizza czai się w mroku ostrząc narzędzia, zaś reszta ułomnego towarzystwa błądzi po piwnicach, wyczyniając jakieś cyrki z generatorem i nieczynną windą. Dalsze punktowanie bzdur mija się z celem, bo oceny i tak nie da się bardziej zbić. Nie sposób znaleźć w „Rzeźniku” bodaj jednego pozytywnego elementu. Wszystko leży i kwiczy w mniejszym lub większym stopniu, zarówno w kwestii fabularnej, jak i realizacyjnej. Scenariusz jest sztampowy do bólu, zachowania postaci kretyńskie, dialogi puste, gra aktorska drewniana, a o scenografii i zdjęciach już wspominałem. Być może honoru mogłyby bronić efekty, ale trudno to stwierdzić, bo albo kamerzysta macha za szybko kamerą, albo sceneria tonie w mroku. Ten film to taki klasyczny przykład kinowego nawozu, dławiącego widzów fetorem niekompetencji i zarażającego rynek DVD trądem niskiej jakości. Można by się zastanawiać, w jakim celu wypuszczono na świat tuzinkową, całkowicie przewidywalną historyjkę, w dodatku w strasznie lichym wykonaniu. Oczywiście, że by można. Tylko po co? Można by też się zastanawiać, co też takiego strzeliło do głowy ludziom z Carismy, żeby płacić licencję za tego gniota i próbować wcisnąć go horroromaniakom w serii Kino Grozy Extra. Ale znowu – po co marnować szare komórki? Lepiej po prostu zapomnieć o tej miełoczy i składać dziękczynne modły siłom wyższym za to, że dziś seria ta jest tylko niewyraźnym wspomnieniem.
Tytuł: Rzeźnia Tytuł oryginalny: Butcher House Data premiery: 29 września 2009 Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 85 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 10% |