Fischer z kamienną twarzą stał nad biurkiem, wpatrzony w towarzyszy. – Totalne wariactwo! Niemniej… – Marquez odezwał się pierwszy. – To bardzo śmiała… – Doyle ciężko przełknął ślinę – hipoteza. Taka trochę… obrazoburcza. Z drugiej strony wiele by wyjaśniała. Musimy to przepuścić przez PALLAS. – Mało czasu! – syknął Jesus Alonso. – I chyba nie mamy potrzebnych danych – westchnął profesor. – Przydałyby się archiwa z pierwszej połowy XX wieku z Rosji Sowieckiej i powojenne z Chin. – Z Chińczykami może być problem, nie wiem, czy będą chcieli nam zaufać po tej ostatniej akcji z fregatą – stwierdził Vernon. – Mimo wszystko uruchomię naszych ludzi w Szanghaju, może coś wytargują. Jeśli chodzi o Moskwę, to mamy tam pewne użyteczne znajomości… Marquez, wyrobisz się w dwanaście godzin w tę i z powrotem? – To nie ode mnie zależy ani nawet od samolotu – Latynos zrobił szelmowską minę. – Wschodnia gościnność, sami wiecie. – Dobra, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. – Vernon wzruszył ramionami. – Siedź tam tyle, ile będzie konieczne, ale błagam, nie baluj bez potrzeby. – Ja? Nigdy! Bardzo śmieszne – pomyślał Vernon.
Panorama metropolii widziana z pięćdziesiątego pierwszego piętra nastrajała melancholijnie. Muskane przez zachodzące słońce przeszklone tafle drapaczy chmur zdawały się spływać stygnącą lawą. W dole tysiące samochodów leniwie sunęły w niekończących się korkach, tańczyły wielobarwne neony, te większe – niczym podpisy wykaligrafowane przez gigantów płynnym złotem, i te mniejsze, przypominające rozsypane między budynkami różnobarwne fosforyzujące kryształy. Prywatny pokój nad główną salą restauracji urządzony był z ascetycznym smakiem, jednak wbrew regułom feng-shui. Dominowały trzy kolory: matowa biel ściennych paneli, czarny fortepianowy lakier mebli i szarość aluminium w detalach wyposażenia. Gości atakowały kwadraty i prostokąty o idealnie zeszlifowanych krawędziach, tak ostrych, że wzbudzały lęk przez okaleczeniem. Dwie starożytne rzeźby z rogu nosorożca stanowiły kontrastujący akcent, który jednak tylko wzmacniał niepokojącą aurę całego pomieszczenia. Chińczyk o twarzy pokrytej śladami po ospie i z tatuażem wokół oczu z wysiłkiem poruszał kanciastą żuchwą. Gdy skończył, sięgnął po porcelanowy kieliszek. – Nic tak nie smakuje jak żywa ośmiornica – odezwał się. – Choć twarz boli po tym przez parę dni. Powinieneś kiedyś spróbować. Może przed emeryturą – pomyślał drugi mężczyzna, drobny Azjata ze śladami filipińskiej krwi, podnosząc do ust pijaną krewetkę 1). Starał się cały czas utrzymywać kontakt wzrokowy z rozmówcą, choć nie było to łatwe. Oczy Chińczyka, otoczone labiryntem misternego tatuażu, miały w sobie coś nieludzkiego. – Partia wie, że musi ugiąć kark – smakosz ośmiornic zmienił temat. – To bardzo źle wygląda. Klęska wizerunkowa, jak wy to nazywacie u siebie. Wujek Sam ze swoją militarną presją nie ułatwia nam sprawy. – Lotniskowce odpłyną jeszcze dziś. – To nas cieszy. – Chińczyk sięgnął po stojący przy stole niewielki czarny neseser i postawił go sobie pionowo na kolanach. – Ale… wolelibyśmy znaleźć rozwiązanie naszego głównego problemu. Tego natury gospodarczej… Drobny mężczyzna przeniósł na sekundę wzrok na neseser. – Pracujemy nad rozwiązaniem. Potrzebujemy tylko… – rzekł. – Wiem. – Chińczyk uniósł kąciki ust w delikatnym uśmiechu. – Chociaż trudno mi sobie wyobrazić, w czym mogą wam dzisiaj pomóc te informacje. No chyba, że szykujecie dla nas jakąś niemiłą niespodziankę… – Nie ma takiej obawy. Ręczę głową. – To dobrze. Bo wiesz, ja zjadam nie tylko żywe ośmiornice. – Nie ma takiej obawy – powtórzył drobny mężczyzna, ciężko przełykając ślinę. Ostatkiem sił nie oderwał wzroku od źrenic Chińczyka. – Zatem… – Przedstawiciel Państwa Środka zaczął powoli podnosić się z krzesła. – Czy to wszystko? – Jeszcze tylko jeden drobiazg…
W którą stronę nie spojrzeć, otaczały ich zalesione wzgórza. Intensywny zapach sosnowej żywicy przemieszany z wonią rosy, tytoniu i oparami alkoholu tworzył łagodnie oszałamiający kupaż, jakiego próżno by szukać w najlepszej męskiej wodzie toaletowej. Powiewy wiatru na tarasie muskały przyjemnym chłodem. Siedzący okrakiem na twardym zydlu Marquez widział ze swojej pozycji dwie z czterech wieżyczek strażniczych, na każdej po dwóch żołnierzy elitarnych sił specjalnych z gotową do strzału bronią. Profesor Igor Mikołajewicz Neftalenko mógł uchodzić za ożywioną egipską mumię, tak bardzo był zasuszony przez czas, i miało się wrażenie, że w każdym momencie może się rozsypać. Jednakże wrażenie to było mylne – piwne oczy naukowca z pożółkłymi białkami pałały ogniem witalności, w ruchach znać było wigor trudny do wyobrażenia u kogoś, kto przekroczył dziewięćdziesiąt lat. I choć Neftalenko już pół wieku kierował – oficjalnie rozwiązanym jeszcze za Andropowa – Instytutem Parapsychologii i Fizyki Alternatywnej, to w żadnym razie nie kwapił się do emerytury. Z dwóch powodów: bardzo lubił swoją pracę i dotąd nie znalazł godnego następcy. – Niezłe – mruknął Jesus Alonso, odstawiając kieliszek od ust. – Chyba nigdy wcześniej tego u was nie piłem. – To dragonówka – wyjaśnił Rosjanin. – Jeszcze z carskich zasobów, trzymana na specjalną okazję. Upić się czymś takim to zbrodnia. Nie upić – grzech, he, he… Myślałem, że ją otworzę, jak wybuchnie trzecia wojna światowa. – Cóż… W pewnym sensie niewiele brakuje. Neftalenko podrapał się po pokrytej plamami łysej potylicy, sięgnął po kryształową karafkę i z zadziwiającą pewnością w dłoni uzupełnił kieliszki słomkowym płynem. – Wy tam w Stanach zawsze byliście miękcy – westchnął. – Byliście sprytni, pracowici, konsekwentni, nie powiem, inteligentni nawet, ale zbyt miękcy. Mogliście podbić świat. Tak naprawdę podbić, nie tylko tym waszym dolarem. – Opróżnił kieliszek i odstawił ze stukiem na dębowy blat. – My odwrotnie. Jesteśmy twardzi jak diament. Ale zabrakło nam szlifu. Purytański etos i rosyjska dusza; wiesz, co to byłaby za kombinacja? – Mieszanka wybuchowa – Marquez uśmiechnął się szeroko, unosząc kieliszek do ust. – No tak… – Neftalenko zrobił melancholijną minę, jakby przypomniał sobie coś smutnego. – Ale wracając do rzeczy: wy się jednak czegoś uczycie, u nas na naukę, niestety, już trochę za późno. – Powtórnie uzupełnił kieliszki. – Vernon to łebski gość, powiedz mu, żeby mnie jeszcze kiedyś odwiedził. Mam dla niego prezent, jeśli ciągle zbiera jaja Fabergé. Witalij przekaże ci dysk z danymi. Wrzuciłem tam również raport o paru mało znanych faktach związanych z incydentem w Czarnobylu. Mam nadzieję, że wasza teoria się potwierdzi. – Wypijmy za to! – O, tak! – Naukowiec spojrzał krytycznym wzrokiem na kryształową karafkę, w której został już tylko cal dziewiętnastowiecznego trunku. – Pamiętajcie tylko, żeby to zrobić z rozmachem. Tak po carsku!
– Bez kaskady kwantowej nie wyrobimy się – westchnął Doyle. Palce Marqueza szeleściły w tańcu po klawiaturze. Każdy z czterech monitorów zapełniały coraz to nowe słupki, wykresy kołowe i diagramy. – Nie ma szans – mruknął Latynos, nie odrywając wzroku od monitorów. – Nawet jak zamrozimy wszystkie inne procesy, to wychodzi minimum trzynaście dni. Vernon podrapał się po swędzącym na policzku dwudniowym zaroście i sięgnął po dzbanek z kawą, na dnie którego było już tylko pół cala brązowego napoju. – Dobrze by było wyrobić się w trzech, musimy jeszcze założyć jakiś margines na przekonanie pani prezydent i ewentualną demonstrację… Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Dobra, panowie. – Marquez zrobił teatralnie poważną minę. – Oto nadeszła epokowa chwila: w związku z awarią siłowni termojądrowej podpinam system PALLAS pod sieć publiczną. – Ryzykujemy blackout na całym Zachodnim Wybrzeżu – stwierdził profesor takim tonem, jakby mówił o ryzyku przesłodzenia naleśników z syropem klonowym. Fischer uniósł brwi, robiąc niewinną minę. – Jakby ktoś pytał, zwali się na Gaję… |