powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXIX)
wrzesień 2012

Rzeka, której nie było
Autorka pisze o sobie:
Studentka filozofii, weganka, uwielbia koty i kawę.
Więc zmywałam tę krew i pytałam trupa, czy to nazywamy wyzwoleniem, czy chciałeś wyzwolić się z Aną? Czy wiedziałeś, że oznacza to śmierć?
1.
Co jest takiego w sercu, że każe przy kolanach czuwać; słuchać, jak martwo skrzypią kości, skóra ziębnie, a każdy mięsień pod nią pracuje nad kroku okrutnym dostojeństwem; że czując, żal odrzuca, by w niepamięć naiwną się pchać jak ciało do zbutwiałej trumny? Jest wilgoć i krzesło. Noc – drepcze i ja z nią, dość niespokojnie. Kiwam się to w prawo, to w lewo, węszę, lecz nie wyczuwam nic więcej ponad to, co dawno zostało ujrzane. Tam dalej w lesie jest ciepło i wilgoć zdaje się przyjemną i mrówki kroczą, ptaki jazgoczą i drzewa się w liściach tak nurzają – głośno. Szemrze okolica, a ona płocha, pewnie ucieknie – kim wtedy będę? We mnie trochę krwi płynie, oddam jej, to wróci. Nasłuchiwać muszę. Wiem, że mogę na czas nadepnąć, by przestał płynąć. A oto i krew – niechciany uczestnik powstania przeciwko ciału i duszy; to wędrowiec, to zima, to czas nadejścia, to ogień kamień liże, to martwe jest – nie ruszaj.
Kiedy wstałem, lepiej na chwilę, bo prawidłową mam postawę. Wiem, co złe, wiem, że dom mam przy ulicy ładnie skrojonej, że za drugim zakrętem bar, kobiety w nim zawsze jednako uległe, choć wszyscy pomrzemy jak one. Wymarcie, mówiłem, grozi nam stale. Ich okrągłe, jasne twarze uprzejmie słuchały, lecz na guzikach palce nagle marzły. Chłodne, zawsze chłodne (a jej w lesie było ciepło i dobrze), wiotkie jak gdyby grały na fortepianie, nuta za nutą, doskonałe artystki. Weź, tam w piwnicy drewno leży, ja rozpalę. I siedzę tak znów, ogrzewam ich palce, by móc przyłożyć do ciała głodnego.
I Anatema wróci, kiedyś wróci, musi wrócić, bo wie, że ja czekam i jestem tu dla niej. Wszystko dla niej zresztą robiłem. Ten zegar, no widzisz, ten zegar, moja biedna matka go ostatni raz nastawiała, a on wciąż piątą wybija i czeka. Pies przewraca się na dywanie niespokojnie, pewnie próchnieją mu kości – stary jest, przywilej ma śmierci. I kiedy tak czekam, to czasem myślę, że w końcu odeszła. A nawet gdyby teraz stanęła przed drzwiami, najpewniej w innym obliczu, z inną mową i wiarą, dziwnie wystrojona lub też w łachmanach, nie poznałbym jej. Potrafiła się ukryć, zamaskować. Kłamstwo jest najlepszym kamuflażem, kłamstwo owija wokół nas swą lepką nić i zaciska powoli, zaciska, aż ukształtuje nowego człowieka, aż zmieni mu rysy, zaostrzy policzki, wysuszy biodra i pierś; ukryje jednego przed drugim – na zawsze (chyba to tracę; resztki z uczty zdrowego umysłu duszone są przez dym z płuc, z ust, z warg, zasłony i krzesła, ich dobre obicia czerwone są i śmiercią tchną, śmiercią dmuchają we mnie). Czy żyje ona? Ja?
Nogą od niedawna powłóczę. Idę tak czasem do tych kobiet i nogawkę podciągam, żeby w błocie nie grzęzła. Tuż przy mnie żebraczki, dalej dzieci ich bawią się piaskiem. W obrzydliwej fizjonomii tych ciał zawsze było coś fascynującego, choć i dla siebie nie mam czułości. Nie lubię, gdy te kobiety, moje kobiety, gdy one mają lustra… Rozbieram się wtedy, patrzę na własne nogi pajęcze prawie, w tym jedną niesprawną. Półkaleka, tym jestem. Oczu blask dawno straciłem, ich kolor jak mętna woda. Ciało chude i tak ciemne, że zawsze zdaje się brudne, włos ordynarny – bujny, błyszczący kruczo, a palce wygięte na wzór korzeni. I to okropne znamię w kształcie kocich uszu. W dodatku słabość mam do medalionu od matki, który bez ubrań, bez ich magicznej osłony, wydaje się śmiesznym być, całkiem pretensjonalnym. Parodia człowieka – oto kim jestem. Więc niech lustra zasłonią szalem, suknią czy własną krwią, o to nie dbam już wcale. Wszyscy wymrzemy, zanim zdążę usłyszeć następne:
– Chcesz, żebym leżała?
Nie mam odwagi mówić, że dla kaleki stanie jest trudnym zadaniem. Nie mam dawnej odwagi. Tej do sprzeciwu zaś nigdy nie miałem.
Więc wchodzę. Jest brzydka. Od czasu Anatemy wszystkie wydają się odrażające. Ta zasłoniła lustra, toteż gardzę nią trochę mniej. Rozbieram się dość szybko, palce mam jeszcze sprawne, choć czasem bolą, gdy zbyt długo czekam w fotelu, notując coś po trosze. Drętwieją. Sztywne jak drewno figurki, którą trzymała w dłoni i jak ciało jego, kiedy ginął. Czy z miłości się zabija? Mi od niej umierać przyszło już sto lat. To morderstwo, a ona wkładała we mnie dłonie co noc i powoli wyjmowała wnętrzności jak zabawki z dziecięcego kufra. Mały żołnierzyk ze szabelką śmieszną, o pobawię się, o zgniotę, o twarzą jego wytrę podłogę. Miś w niebieskim sweterku, co gonił złotowłosą, o – ja oczy mu wyjmę, o tą łyżką, tutaj na stole będziemy je jeść. Co jeszcze? Ręce ze stawów tak łatwo się wyrywa, to nic, drobnostka, pobawmy się jeszcze, bawmy się długo, aż zatrzemy granicę pomiędzy rzeczywistości więzieniem a światem.
Kolaż: <a href='mailto:charande@o2.pl'>Agnieszka ‘Ignite’ Hałas</a>
Kolaż: Agnieszka ‘Ignite’ Hałas
Więc kończę i wycieram w jej włosy. Są jasne. Gdyby spała, wyciąłbym je wszystkie, jak wycina się las, by postawić parę chat; ale nie śpi. Pali spokojnie, pali w ciszy i mocno wciąga ten dym, chociaż jest… Wyczuwam innych mężczyzn na niej. Wyczuwam ich i wyczuwam złość i rośnie przeczucie, że będę musiał ją zabić. Że musiał będę – teraz. Nóż, potem jeszcze tylko dwa dygoty ciała, krótkie są, mogę nie patrzeć, ale wolę. Potem do domu, schodów w dół kilka – piwnica. Łóżko mam już przygotowane. Nieładne, choć ona do ładnych rzeczy stworzona nie jest.
– Po co ci następna? – pytanie przecina ciszę i piwniczny odór odbija się od postrzępionych zasłon, od prętów w oknach, podważa paznokcie i nie wiem już, czy wypływa z martwych ust, czy ze mnie. Odpowiadam jednak, bo słów używać muszę, by nie zostały zapomniane:
– Muszę na kimś ćwiczyć.
– Masz mnie. Leżę tu, wciąż leżę bliska zepsucia, a może już po nim. Jak długo jeszcze, zanim przyznasz, że nie ma ratunku? Proszę, zakończ to…
– Zrobiłbym dla ciebie wszystko, Ana. Kocham cię, nie możesz mnie zostawić. Nie możesz. Słyszysz? Poczekasz jeszcze trochę…
– Nie!
– Poczekasz i wtedy się uda, z tą na pewno się uda, czuję to, naprawdę to czuję, muszę pójść po parę rzeczy i… Poczekaj.
– Nie! Nie, proszę! Nie wychodź!
W końcu zamykam drzwi. Ciężko mi słuchać jej płaczu. Zawodzi jak nieszczęśliwe kobiety, tak czasem całymi dniami, płacze, siedzi, płacze, siedzi – łzy w jej ciele nieustannie gotują się jak woda w garnku gotowa do kipienia. Nie powinna. Przecież to z miłości, to wszystko z miłości, której nie odrzuca się dwa razy. Nie rozumie tego, ale przyjdzie jej pora i wróci. Bo z tą dziewczyną się uda, musi się udać, ma wszystkie predyspozycje i potrafi dość ładnie mówić, więc Ana wstanie i odejdzie. Będzie mi wdzięczna, że dałem jej nowe życie, a potem ze mną wyjedzie, uciekniemy z tego siedliska pcheł i rozpaczy, wrócimy do naszego domu, o tam, gdzie szczęście rosło skromnym dudnieniem od miednicy do brzucha po krtań, a żaden nóż już jej nam nie wytnie, więc staniemy się lepsi i więksi, niż mogliśmy się stać wtedy.
2.
Takie poranki nie zdarzają się często. Te z rosą na drzewach – są, te z bzem kwitnącym – są, te z mężczyznami na polu i z śniegiem wokół kostek – są. Te z drzewami obdartymi z kory, z robakami, które panoszą się w zdrowym, młodym ciele, które oczy mężczyzny uczyniły drzwiami, jak gdyby był granicą między tym a tamtym światem, nie. Choć zdarzył się pewien, dawniej, kiedy nie miałam jeszcze słów wykształconych w ten sposób, by móc je nazywać słowami i używać ich jak nóg – szybko, bez namysłu, a sprawnie.
Ten mężczyzna był nikim, zwykłym włóczęgą, jakich spotykamy w swoim życiu wielu. Prosił o chleb i schronienie. Daliśmy mu chleb, daliśmy wodę, a potem odesłaliśmy do lasu. Nie miał zamiaru nas skrzywdzić, nie miał zamiaru przebywać tu długo. Był młody i silny, jasny, z łagodną twarzą i przykrym uśmiechem. Zdawał się nosić w sobie brzemię żałoby, jakaś tragedia była za tymi mętnymi oczami; barki zawsze miał opuszczone, a koszulę za dużą, męską, zaś on był jeszcze chłopcem. Chodził od wioski do wioski, od kraju do kraju, jak gdyby gnany jakimś silnym przeczuciem, że musi dotrzeć gdzieś, w jakieś miejsce szczególnie mu bliskie; miejsce, w którym krew w jego żyłach stanie się gorącym i wartkim strumieniem. Tym miejscem okazało się być łono przeklętej dziewczyny. Ana, nazywała się Anatema. Jak mogliśmy go ostrzec? Jak mogliśmy temu zapobiec? To, co stało się w lesie, zostało w lesie – zgniło (to martwe, nie ruszaj).
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

3
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.