powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXIX)
wrzesień 2012

Klasyka z klasą: Niemy musical
Lata ’20 i kino grozy – te hasła wywołują skojarzenia przede wszystkim z niemieckim ekspresjonizmem, szalonym doktorem i pewnym hrabią zamieszkującym zamek w Karpatach. Tymczasem, na innym kontynencie, amerykański aktor Lon Chaney z powodzeniem kreował upiory masowej wyobraźni.

W naszym cyklu co dwa tygodnie prezentujemy wybrane tytuły należące do klasyki kina. Niekoniecznie bardzo znane, niekoniecznie obsypane nagrodami, ale z pewnością nadal warte uwagi.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Przełomem w karierze Chaneya był rok 1923 i rola Dzwonnika z Notre Dame. Dwa lata później przyszedł czas na okrutnego strażnika-ciemiężyciela Paryskiej Opery. Jak wieść niesie, zdeformowana twarz Upiora kilkadziesiąt lat temu powodowała masową histerię wśród widzów, ze sporadycznymi omdleniami włącznie. Choć dziś trudno o tak porażający efekt, to kunszt charakteryzacji Chaneya wzbudza nie lada podziw. Zapisał się w historii kina nie tylko jako aktor, ale przede wszyskim mistrz charakteryzacji, pomysłowy twórca makabrycznych masek, inspirujący ludzi kina w dążeniu do urzeczywistniania kolejnych monstrów rodem z powieści gotyckiej czy sennego koszmatu.
Kasowy sukces Upiora w operze pchnął Universal Pictures do wyprodukowania następnych horrorów – Draculi i Frankensteina, które w 1931 roku szturmem podbiły serca publiczności. Upiór… także okazał się hitem, jednakże w jego przypadku nie obyło się bez perturbacji. Pierwsze dwie wersje filmu nie spotkały się z dobrym przyjęciem. Dopiero kobieca ręka Lois Weber, której zawdzięczamy kształt finalnej wersji, przyniosła pozytywne, acz nie przesadnie wylewne opinie krytyków oraz kasowy sukces.
„Mekka miłośników muzyki, Opera Paryska, została zbudowana nad średniowiecznymi salami tortur i od dawna zapomnianymi lochami” – te słowa, rozpoczynające film Ruperta Juliana, zapowiadają straszne wydarzenia, które lada chwila mają mieć miejsce. Historia Upiora szaleńczo zakochanego w śpiewaczce operowej, zaczerpnięta z powieści Gastona Leroux, doczekała się wielu (nie zawsze udanych) adaptacji i powszechnie zakorzeniła się w masowej wyobraźni. Dlatego by nie zanudzać szczegółami porwania i słynnego spadającego żyrandolu, dość wspomnieć, że w filmie Juliana Upiór jaki jest, każdy widzi – przynajmniej z perspektywy głównej bohaterki. Nie dość, że przerażający swą aparycją, to jeszcze przesiąknięty nienawiścią do szpiku kości. Śpiewaczka, w przeciwieństwie do swoich niektórych następczyń, nie doświadczy wątpliwości, w jej sercu nie zagości ni cień żalu nad losem oszpeconego Erika. Od chwili spotkania ze swym tajemniczym protektorem twarzą w twarz pragnie tylko jednego – znaleźć się jak najdalej od niego, najlepiej w ramionach hrabiego Raoula de Chagny. Oglądamy Upiora oczami Christiny i trudniej dostrzec, bądź co bądź, tragiczny charakter tej postaci. Dopiero po zastanowieniu i złapaniu pewnego dystansu, słowa Erika o pragnieniu szczęścia, które należy się wszystkim ludziom tylko nie jemu, uderzają z pewną mocą. Pijany nienawiścią tłum, tratujący Upiora w finałowej scenie (co ciekawe, pierwotne zakończenie nie było aż tak drastyczne, jednak dla potrzeb widzów zdecydowano się na coś „mocniejszego”) mniej przypomina społeczną sprawiedliwość, a bardziej zwykłe barbarzyństwo.
Perypetie fabularne niczym współczesnego widza nie zaskoczą. I nie o zaskakiwanie tu chodzi. Wielbiciele niemego kina wraz z Erikiem mogą udać się na filmową wycieczkę w przeszłość. O jej udanym charakterze, oprócz nieocenionego Lona Chaneya, przesądzi niespotykany w dzisiejszym kinie klimat, osiągany tak grą światła jak i scenagrofią. Widać, że twórcy przystępując do realizacji Upiora… mieli za sobą lekturę filmów kolegów z Niemiec. Początkowo tajemniczy morderca z Opery ujawnia się tylko jako przemykający po ścianach cień. Nastrój grozy doprawia pieczołowicie zbudowany labirynt podziemnych schodów i korytarzy, swego rodzaju uniwersum Upiora, pełny wymyślnych pułapek, dźwigni i zapadni. Nie zabraknie w nim nawet czarnego jeziora, przez które przeprawić się można małą gondolą. Wszystko to zatopione we wszechobecnej ciemności, przerywanej jedynie blaskiem trzymanej w dłoni lampy. Każdy, kto zejdzie w pojedynkę w te podziemia, jest zgubiony. Dopiero uzbrojony w pochodnie i pałki pokaźny tłum zdoła wypędzić Upiora z jego kryjówki.
W filmie ciekawą rolę odgrywa muzyka. Gdyby nie to, że powstał jeszcze w okresie kina niemego, nazwalibyśmy go zapewne musicalem. Tym niemniej nie ma wątpliwości, że pomimo technicznych ograniczeń muzyka – w obrębie świata przedstawionego, której nie słyszymy a możemy się jej jedynie domyślać – jest nieosobowym bohaterem filmu. Akcja dzieję się w operze a część perypetii dotyczy zdolności wokalnych Christiny i Erika. W jaki sposób przybliżyć widzowi ten integralny składnik filmowej rzeczywistości? Pozostaje słowo. I tak, dzięki planszom tekstowym dowiadujemy się między innymi, że głos Erika przypominał „wołanie anioła”, a podczas jednego z przedstawień „muzyka wypełniała sale i korytarze i dotarła nawet do biura dyrekcji”. Choć dźwięku nie ma, to jednocześnie jest. Tak poprzez słowo jak i chorobliwą fascynację Upiora głosem pięknej Christiny.
Czy Upiór w operze po ponad 85 latach się postarzał? Z pewnością. Ja jednak, a przypuszczam, że nie będę w tym odosobniona, nie poczytuję tego za wadę. Po niesmaku, jaki pozostawił film Schumachera z 2005 roku, dobrze udać się w przeszłość z pytaniem, gdzie narodziła się filmowa legenda Upiora z Paryskiej Opery. Odpowiedź jest prosta – w twarzy Lona Chaneya.



Tytuł: Upiór w operze
Tytuł oryginalny: The Phantom of the Opera
Data premiery: 15 listopada 1925
Rok produkcji: 1925
Kraj produkcji: USA
Czas projekcji: 93 min
Gatunek: groza / horror
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
powrót; do indeksunastwpna strona

70
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.