powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXIX)
wrzesień 2012

Raz, gdy chciałem być recenzentem
Marcin Pągowski
Prezentujemy polemikę Marcina Pągowskiego z recenzją jego książki „Zima mej duszy”.

Od redakcji:

Przedstawiamy tekst będący polemiką z jedną z naszych recenzji. Recenzja wywołała burzliwą reakcję Autora recenzowanej powieści, po wielu dyskusjach oraz poprawkach i z poważnymi wątpliwościami (bo z wieloma punktami się nie zgadzamy) tekst prezentujemy poniżej.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zasadniczo nie polemizuję z recenzjami. Cieszy mnie, jeśli się komuś książka podoba, jeśli zaś nie – nie jest to moim problemem. Jest to widomy znak, że taki ktoś nie jest jej adresatem. Z niczyim gustem nie zamierzam dyskutować, nie jest też moim celem dokonanie niemożliwego i utrafienie w upodobania wszystkich. Jeśli ktoś zarzuca mi drętwe dialogi czy złą kreację postaci, cóż, to jest jego problem. Jednym się podobają, innym nie. Takie życie.
Skąd zatem niniejsza polemika? W streszczeniu pani Beatrycze Nowickiej (streszczeniu, bo, jak już zauważono w komentarzach, trudno nazwać je recenzją) jest tak duże nagromadzenie argumentów nieprzystających do rzeczywistości, że odnoszę wrażenie, iż książkę tylko przekartkowała. Nawiązania zaś są dla niej zawsze kopiowaniem innych. O tym jednak później. Przejdźmy najpierw do meritum sprawy, „smaczki” zostawmy na koniec.
I
Zacznijmy zatem od niemających nic wspólnego z prawdą zarzutów. Dla przejrzystości tekstu, cytaty z recenzji pani Nowickiej, do których będę się odnosił, zaznaczone zostaną kursywą. Recenzentka stara się wyrazić lekceważenie i streszcza fabułę spłycając ją, jak tylko się da, próbując sprowadzić do banału. W takim też tonie będą zatem odpowiedzi.
Już pierwsza scena nie zapowiada cudów – oto do położonej gdzieś na szlaku karczmy przybywa tajemniczy, odziany w czerń wojownik imieniem Hedaard, wraz ze swoją towarzyszką złodziejką.
Rozumiem, iż gdyby przybył do zamczyska w Otranto wraz z przyjacielem-gejem, poborcą podatkowym, cudów moglibyśmy się spodziewać.
(…) śmierć, co to zawsze chodzi za bohaterem krok w krok i jest po to, by trzymać za rękę
Gdyby pani czytała uważnie, zapewne zauważyłaby pani, że śmierć, to niejaka Etellûtu, matka Hedaarda. Matki mają to do siebie, że bywają zainteresowane losem swych dzieci. Lubią je także nie tylko brać za rękę, ale nawet, o zgrozo, przytulać. Tak, nawet istoty boskie miewają uczucia.
kwestia ceny, strzyga
O tym obszerniej będzie w II części niniejszego tekstu.
Dziki Gon
W którym miejscu?
bóg Mor. Jeśli już przy Morze jesteśmy – pierwszy tekst nieodparcie kojarzy mi się ze światem Warhammera.
Odmieniła sobie pani wyraz Mor i nadal, przy takim nagromadzeniu słowiańskości w tekście, nie zauważyła rodowodu tego imienia? Mor = mór, czyli zaraza.
Hedaard jest boleśnie płytki. Gdybyż był on prostym zbirem, jak choćby Twardokęsek u początków swej drogi z Szarką
Gdyby babcia miała wąsy… zaraz, zaraz, zarzuca mi pani kopiowanie innych (pal licho, że to nieprawda), ale gdybym skopiował postać, która się pani podoba i podług pani instrukcji na stworzenie wiarygodnego bohatera to już byłoby w porządku? Touché!
Jest więc Hedaard mistrzem szermierki, znawcą strategii, wielbicielem historii, dociekliwym śledczym oraz uzdolnionym malarzem. Poza tym jest też praktycznie nieśmiertelny, rozmawia z bogami jak równy z równym i od niechcenia wręcz łamie niewieście serca. Zasadniczo jednak przez większość czasu, protagonista Pągowskiego to, proszę wybaczyć dosadne słowa – zwykły cham, buc, prostak i rzeźnik. (…) W efekcie powstała postać będąca zlepkiem nie pasujących do siebie cech.
Wiarygodna postać może mieć jedynie cechy, które podobają się pani Beatrycze. Zatem najlepiej tak: jeśli na początek nasz nieśmiertelny byłby dajmy na to rolnikiem, to już nie ma odwołania, powinien być nim przez następne stulecia. Broń Boże, żeby się rozwinął, czy zainteresował czymś nowym. O co to, to nie! Jak na chama i prostaka też wyszedł mi ten Hedaard trochę zbyt ładnie się wysławiający i szarmancki. Zna się i interesuje zbyt wieloma rzeczami (miał w końcu troszkę czasu na rozwijanie zainteresowań). Wiem już, że dla recenzentki świat jest czarno-biały. Obiecuję poprawę. Ale tak serio, może jakiś argument za tym, że Hedaard to cham, buc i prostak? Najlepiej nie jeden, bo jeden niczego nie potwierdzi?
W zamyśle miało to być opowiadanie o wielkich namiętnościach, coś na kształt „Okruchu lodu” chyba
Nie. Z „Okruchem lodu” to opowiadanie ani mój zamysł nie mają nic wspólnego. Nie powinna się pani zajmować prekognicją, a przeczytać uważnie tekst.
Oto Hedaard z młodziutką kochanką u boku przybywa do gospody, ponieważ pragnie… odzyskać względy prowadzącej ów zajazd kobiety, z którą kiedyś łączył go gorący romans. Wprawdzie wydaje mi się, że w rzeczywistym świecie jakiś mężczyzna mógłby wpaść na podobnie głupi pomysł
A od kiedy ludzie zachowują się wyłącznie logicznie i racjonalnie? Znam z tuzin bezczelniejszych i bardziej wyrachowanych rzeczywistych osób, które dały swym zachowaniem podwaliny pod kreację mojego protagonisty. Osoby owe potrafią romansować niemal na oczach partnerów czy to dla dreszczyku emocji, czy też lubiąc mieć coś w odwodzie gdyby sprawy ułożyły się niepomyślnie. Może też nasz bohater zwyczajnie, mimo boskiego pochodzenia, jest głupi? Jak ten Frodo, co wędruje do Mordoru z pierścieniem, zamiast polecieć na orle i szast-prast załatwić sprawę. Ale nie byłoby wtedy intrygi, nie byłoby opowieści. Zauważyła pani wszak, że to gbur i prostak, a męczą mnie kryształowe postaci postępujące jak automaty. Są zwyczajnie nudne. Stoi to jednak dla pani w sprzeczności z autentycznością. Zgaduję, że wie pani jak zachowuje się kilkusetletni znudzony życiem nieśmiertelny, który nie zna zahamowań.
Naraz okazuje się, że dwie bohaterki są na zabój zakochane długowłosym wojowniku (w sumie to nie bardzo wiadomo, dlaczego)
Naraz? To było wiadomo od początku, starczy czytać, nie kartkować. Konia też z rzędem temu, kto z całą pewnością raz na zawsze wyjaśni, skąd się zakochanie bierze. Niektórzy twierdzą, że to chemia, a chemia ślepa jest na to, czy ktoś jest chamem i bucem, czy namiętną wdóweczką.
główny bohater odziany w pończochy i koszulę z koronkowymi mankietami a przy tym nie rozstający się z ciężkim mieczem dwuręcznym
Trudno mi orzec, czy powyższe to kolejny zarzut? (Strój nie pasuje do miecza? Wszystko w tekście ma uzasadnienie.) Niemniej p. Nowicka doszukuje się błędów w detalach, tu zaś mamy kolejny dowód, że z książką nie zapoznała się należycie. Bohater używa miecza półtoraręcznego. Niby szczegół, ale jednak robi różnicę, skoro recenzentka doszukuje się właśnie w szczegółach błędów.
swoją drogą, dziwne trochę, że inkwizytor podróżuje samotnie
Cóż w tym dziwnego, skoro śledztwo jest tylko pretekstem dla wyprawy i bohaterowi wcale ale to wcale nie zależy na świadkach? Gdzie też jest powiedziane, iż inkwizytor powinien obowiązkowo wojażować w towarzystwie zbrojnej chorągwi? Czy wyczytała to pani u świątobliwych Sprengera i Kramera? A może w „Practica Inquisitionis Haereticae Pravitatis” Bernardusa Guidonisa? „Praxis inquisitoria” Francisco Peny? Nie? Skąd zatem ta wiedza?
Polecony mu przewodnik – młody chłopak – zdaje się pałać do głównego bohatera nadmierną sympatią, zważywszy na to, iż jego nowy zleceniodawca przed chwilą z zimną krwią wypatroszył i porąbał na kawałki kilku ludzi.
Z pewnością była pani nastoletnim chłopcem, stąd doskonałe obeznanie, co też takich chłopców fascynowało, zwłaszcza w XVII wieku, na którym oparta jest wizja świata przedstawionego? Potężny możny, przedstawiciel prawa i kościoła, ma wyłącznie brzydzić, nie zaś, nawet mimo strachu, wzbudzać szacunek swą skutecznością i stać się wymarzonym wzorem do naśladowania? Słyszała pani o Jeremim Wiśniowieckim zwanym Jaremą i z czego był on znany? A jednak cała nasza szlachta marzyła, żeby być jak Młot na Kozaków.
Istotnym problemem owego dziewczęcia jest to, iż jej rodziny nie stać na posag dla niej. Tylko czemu podczas lokalnego święta nowa kochanka bohatera występuje odziana w suknię wyszywaną perłami i srebrem?
Wie pani też jak w owym czasie wyglądał obrót pieniądzem, stąd szlachcic według pani jest biedny dopiero jak ma ostatnią, obowiązkowo nędzną koszulinę na grzbiecie? A zwróciła pani uwagę na pozostałe detale? Jak na szlacheckie standardy, rzeczywiście rodzinie bohaterki się nie przelewa, ojciec jej zresztą jest zainteresowany wyłącznie synem z kolejnego małżeństwa, bo on ma dziedziczyć. Na co komu jakaś dziewucha? Nie przekaże dalej nazwiska, wykosztowywanie się zatem w trudnej sytuacji na posag dla niej, to zwykłe marnotrawstwo. Nawet uboga szlachta w XVII wieku mogła pozwolić sobie na czeladź, konie (koń w 1692 roku wart był 400 złotych, a chleb żytni 3 grosze; podówczas grosz to 1/30 złotego) itp. Takie rzeczy były luksusami wyłącznie dla biedoty, ale generalnie też polska szlachta na tle zachodnioeuropejskiej była bardziej majętna, nie tylko liczniejsza! Wracając jednak do tekstu, wszystko to kwestia zrozumienia co w danym czasie dla danej grupy społecznej uchodziło za bogactwo, a co za biedę. Przekładając na czasy współczesne – stać panią na szafę ubrań, telewizor i codzienny posiłek, czy to świadczy o bogactwie?
Podobnych nielogiczności pojawia się więcej – ktoś nie wie, że jego krewny jest zamieszany w zbrodnię ale zna miejsce ukrycia łupu zdobytego w jej wyniku.
Załóżmy zatem, że jest pani ciekawską nastolatką, która zajrzy w każdy kąt. Przypadkiem odkryje pani, iż członek rodziny chowa pod materacem milion złotych. Czy w tym samym momencie z niebios automatycznie spłynie na panią wiedza, że milion ów został zdobyty w wyniku zbrodni oraz wszystkie związane z nią detale?
Napisano, że Hedaard opuszczając w pośpiechu młyn zabrał ze sobą księgę, po czym nagle okazuje się, że zdołał również wynieść skrzynię ze skarbem (który zresztą nagle urasta do ogromnych rozmiarów).
W tekście wyraźna jest mowa o wekslach na olbrzymie sumy umieszczonych w kasetce, ta zaś w skrzyni pełnej książek. Hedaard nie zabrał owej skrzyni. Olbrzymie sumy wzięły się stąd, że to nie były dziesięciny wyłącznie z Trzech Dębów. Dlatego też doszło do zbrodni. Trzeba było czytać, nie kartkować, to fakt ów by pani nie umknął. Skarb nie ważył 50kg w złocie, a tyle co książka i kilka weksli.
Pewna trzecioplanowa postać znienacka pała chęcią zamordowania członka własnej rodziny.
Nie nagle. Wszystko jest wyjaśnione niemal łopatologicznie.
Nie sądzę też, by z prymitywnego pistoletu dało się strzelać dwa razy pod rząd.
Dobrze pani sądzi – z krócicy pod rząd dwa razy się nie wystrzeli. Nikt też dwukrotnie nie strzelał wbrew temu, co pani pisze.
Podczas istnego oberwania chmury wybucha pożar.
Podczas oberwania chmury pożar według pani jest niemożliwy, nawet taki, który wybucha WEWNĄTRZ suchego, pełnego łatwopalnego pyłu, budynku. Radzę porozmawiać ze strażakami. Zdziwi się pani, jak łatwo pożar się rozprzestrzeni, mimo ulewy, jeśli wszystko jest suche. Deszcz, nawet gwałtowny, nie wsiąknie w parę minut w wyschnięte drewno i słomę (gdyby tak było, nikt nie zawracałby sobie głowy używaniem tego budulca, skoro radzi sobie z nim byle ulewa).
Podsumujmy – skoro zwraca pani uwagę na detale, niech, po pierwsze, czyta pani tekst uważnie i ze zrozumieniem, po drugie używa logiki, a jeśli na dany temat nie ma wiedzy, skorzystanie z wyszukiwarki internetowej jest bajecznie proste. Google zna odpowiedzi na wiele pytań.
Na koniec luźna uwaga, adresowana już nie tylko do pani Nowickiej. Terry Pratchett powiedział kiedyś, że jedynie głupi pisarz nie słucha tego, co mówią czytelnicy, ale że tylko supergłupi pisarz robi to, czego oni chcą. To prawda. Bawią mnie doprawdy stwierdzenia padające z ust domorosłych recenzentów, jak to „autor zmarnował swój pomysł”, albo że „dodatek nie koresponduje z treścią”, wszystko to oczywiście poparte głęboką wiedzą i doświadczeniem oraz przekonaniem o tym, iż ich wizja cudzego pomysłu jest tą właściwą. Stwierdzenia takie, zwłaszcza gdy pominie się bardzo istotne „moim zdaniem”, zatem jako wygłaszane z piedestału, są zwyczajnie nie na miejscu i dowodzą zadufania wygłaszającego je. Szczególnie jeśli autor nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Otóż drodzy P.T. recenzenci – gdybym zastosował się do uwag, jak mój pomysł według kogoś powinien wyglądać, ów nie byłby już moim pomysłem. Tylko autor wie, co chce napisać. Czytelnikowi może się to podobać lub nie, ale nic ponadto. Nie ma też gwarancji, że gdyby autor swój koncept rozwinął według wskazówek osoby A, owo rozwinięcie podobałoby się osobie B. Dokładnie tak samo jak z oryginalnym autorskim pomysłem. Wszystko jest względne.
Jeśli zaś ktoś ma swoje pomysły i posiada doskonałą receptę na bestseller niech nie marnuje talentu. Niech nie poprawia pomysłów innym. Niech pisze i publikuje. Amen.
II
Teraz wypada, że muszę panią Nowicką w paru kwestiach oświecić. Może być to dla pani szokiem, spieszę jednak poinformować, iż Sapkowski nie wymyślił strzyg, Uroborosa (pomijając jego starożytną proweniencję, zgaduję, że „The Worm Ouroboros” E. R. Eddisona jest pani nieznany), słów „ekstraordynaryjny” oraz „niewiasta” w dowolnych połączeniach razem i z innymi wyrazami, nie on pierwszy wykreował czarnowłosą czarodziejkę. Nie dyskryminujmy nikogo, rudych i blondynek też. Ba, również nie on pierwszy wpadł na pomysł oddawania się miłosnym igraszkom w balii (nie od razu wanny wymyślono, a i nie każdy mógł sobie na takową pozwolić, stąd zwykłym bucom i rzeźnikom, jeśli mieli fanaberie i zachciało im się kąpieli, balia musiała wystarczyć1)).
Szokiem dla pani Nowickiej pewnie będą też dalsze rewelacje. Piekara nie wymyślił inkwizycji! Naprawdę. Nie mają też obaj panowie patentu na używanie wyżej wymienionych, aby zakazać tego innym (patent, założę się, posiada już firma z ogryzkiem w logo, oni chyba opatentowali wszystko łącznie z kołem i oddychaniem). Te elementy pozwolę sobie określić „dobrem wspólnym” i nijak nie staną się własnością żadnego twórcy.
A teraz troszkę poważniej: pani Nowicka, zgodnie ze swym założeniem widzi zapożyczenia wszędzie, za to nie dostrzega rzeczywistych nawiązań. Nawet takich, które walą obuchem między oczy. Cóż, wychodzi kwestia braku wiedzy i oczytania. Podobieństwo stylu mogę jedynie zbyć wzruszeniem ramion. Nie ma go i nie było. Ale jak się chce, to się doszuka. Byle do tezy pasowało. Jeśli ktoś stylizację języka zna tylko z Sapkowskiego to i czemu się dziwić? Abstrahując, zaskoczony jestem, że recenzentka nie przyczepiła się gmentowej bielizny, jak ongiś wypominano ASowi batystowe majtki Renfri. Trzeba wpierw jednak wiedzieć, co to takiego.
Drążmy temat dalej. Nie wiem, gdzie pani się dopatrzyła u mnie Dzikiego Gonu?
Jako pretekst, element drugiego planu pojawia się strzyga i to jest niby owo podobieństwo? Do strzygi zresztą jeszcze za chwilę wrócimy. Nawiązania do Sapkowskiego są dwa: śmierć biorąca za rękę (tak, ma tu pani rację, ale czy matka powinna syna chlasnąć kosą?) i dobrotliwe podśmiewywanie się z piruetów, jakie Geralt namiętnie wywija w walce2). To jakoś umknęło pani uwadze. Podobnie jak nawiązania do całej rzeszy klasyków fantasy (wymienię tylko Leibera, Dunsany’ego, Howarda, czy Lovecrafta, może znajdzie się ktoś, kogo wyszukiwanie tropów będzie bawiło), wiedza o gatunku jednak u pani Nowickiej ogranicza się do Sapkowskiego. Nawiązania do klasyki światowej, prócz oczywistych, do Mickiewicza, też pani umknęły? Może chociaż do średniowiecznych traktatów? Nie? Parafrazę Liechtenauera widać przecież na pierwszy rzut oka?
Piekara i alternatywne wizje mesjasza. Podobieństwo ogranicza się do tego, że podejmujemy ów temat. U Piekary Chrystus schodzi z krzyża i ogniem i mieczem nawraca grzeszników. U mnie mesjasz sprzeciwia się woli ojca, za co zostaje ukarany na podobieństwo biblijnego Aswerusa, a jego rolę przejmuje boża córka. Doprawdy, pomysł identyczny. Kropka w kropkę. Żeby tego jednak było mało, mam dla pani zadanie domowe. Łatwo nie będzie, ale jednak da się zweryfikować. Pierwszy tom cyklu inkwizytorskiego ukazał się w 2003, ja pierwsze teksty oparte na mojej wizji mesjasza pisałem w 1994/5 i publikowałem w fanzinach. Generalnie powinniśmy spuścić na nie zasłonę zapomnienia, ale sam pomysł się tam pojawiał i przy odrobinie wysiłku jest to pani w stanie sprawdzić. Pierwszą książkę Piekary z cyklu inkwizytorskiego przeczytałem pół roku od premiery „Zimy mej duszy”, po tym, gdy w wywiadzie Marek Doskocz zapytał mnie, czy ta niewielka zbieżność jest zamierzona? No cóż, wygląda na to, że przypadkowo obraliśmy do naszych pomysłów podobny punkt wyjścia.
Kończąc z nawiązaniami – tak, tytuł książki to hołd dla Karla E. Wagnera (wspominałem o tym w paru miejscach, zainteresowanym polecam lekturę niniejszego wywiadu). Pamięci KEW zresztą dedykowany jest tekst „Jako wola twoja” publikowany w #69 SFFH. A co powie pani np. na „Nie licząc psa” C. Willis albo „Samo ostrze” czy „Nim zawisną na szubienicy” J. Abercrombiego (on to w ogóle lubuje się w kradzionych tytułach).
Jako się rzekło, wróćmy jeszcze do strzygi jako elementu ukradzionego Sapkowskiemu. Nie podejrzewam pani Nowickiej o znajomość spisanej przez R. Zmorskiego baśni „Strzyga”, ogłoszonej drukiem w 1852 roku w „Podaniach i baśniach ludu”. Pozwolę sobie zatem ją tutaj w skrócie przytoczyć. Król Goździk dopuścił się za młodu kazirodztwa. Urodziła mu się córka, która po narodzeniu zmarła i zamieniła się w strzygę. Przy każdej pełni wychodzi ona z grobu i pożera nieostrożnych wędrowców i podrzucanych jej skazańców. Król nie pozwala córki zabić, wierzy bowiem, iż jeśli znajdzie się śmiałek, który spędzi w krypcie trzy noce, czar pryśnie. Ginie wielu ochotników, aż wreszcie trafia się jeden taki, któremu sztuka owa się udaje. Pierwszej nocy kryje się stercie kości, drugiej w organach, trzeciej wreszcie w sarkofagu królewny, kreśląc na wieku znak krzyża. Wyjąwszy owe dodatkowe dni, brzmi znajomo? Tu mamy rzeczywiste podobieństwo, nie wyszukiwane na siłę. „Wiedźmin” jednak zajął III miejsce w konkursie magazynu Fantastyka na opowiadanie w 1986 roku (pierwszą nagrodę zasłużenie dostał Marek Huberath, drugą Jan Maszczyszyn, którego tekstu nie pamiętam, obawiam się zatem, iż nie przetrwał próby czasu). Czytelnicy oczywiście się oburzyli, na co RAZ w imieniu redakcji wyjaśnił, że opowiadanie owo rzeczywiście czerpie motywy z baśni, ale ma się do pierwowzoru jak Fiat 125p do dyliżansu. Polecam ponowną lekturę „Wiedźmina”, to bardzo fajny tekst. Już nigdy jego lektura nie będzie jednak taka jak przedtem. Czy mamy zatem teraz Sapkowskiego odsądzić od czci i wiary? Nawiązań, dopuścił się wszak więcej. I nie mam tu na myśli bajek przepisywanych w formie pozostałych wiedźmińskich opowiadań. Tam różnice są znaczące, do tego to znakomite teksty. Mówię tu choćby o ukradzionym z legendy o Robin Hoodzie Shaerrawedd, arturiańskich: Galahadzie, królu Rybaku, Nimue i Pani Jeziora (AS nawet się z tym nie kryje i wrzuca ją w tytuł), błędnych rycerzach rodem z Cervantesa i francuskich chansons de geste, bazyliszku, Tristanie i Izoldzie, czy o „zapożyczonych” od Tolkiena elfach i krasnoludach (ten też je ukradł; zresztą w procederze owym był wyjątkowo bezczelny, bo pozwalał sobie na kradzież nie tylko stworzeń, ale i postaci i imion ze skandynawskich sag). I co? Jemu wolno, bo jest wielki. Nazwijmy to zatem postmodernizmem i zabawą w nawiązania. Gdy jednak czyni podobnie jakiś tam podrzędny nikomu nieznany debiutant, no, to co innego. W takim przypadku nie można mówić o intertekstualności, bo cham i plagiator nie nawiązywał tylko kradł. Okazuje się jednak, że nie on jeden. I nie tylko Sapkowski. Niejaki Kay, perfidnie pomagał przy redakcji tekstów mistrza, a potem krasnoludy i elfy paradowały na kartach „Fionavarskiego gobelinu” (ukradł też pomysł Twainowi z „Jankesa na dworze króla Artura”, podobnie de Camp). Wspomniany Wagner bez mrugnięcia przemianował howardowskiego Conana na Kane’a, Tad Williams myślał, że nikt nie zauważy i swoje elfy nazwał sithami, ale już zapomniał zmienić imię Presterowi Johnowi. Scott Lynch zmienił leiberowskiemu Szaremu Kocurowi imię na Locke, Fafhrda dla niepoznaki uczynił grubasem i przemianował na Jeana, ale nas nie zwiedzie… A zastanawialiście się kiedyś, skąd Zelazny wytrzasnął Oberona? Gemmell głównie kradł od Howarda, a Eddings od kogo się dało. Pratchett też. Czego u niego nie ma? Elfy, krasnoludy, trolle, wampiry, zombie i nic od siebie. Bradley nie miała własnych pomysłów, spisała więc historię arturiańską od nowa (wyszło jej to zacnie, ale co z tego?), zresztą nie ona jedna, że wymienię tylko T. H. White’a, Lawheada i Bergera; Gardner napisał od nowa Beowulfa, zaś Swanwick Fausta. Poul Anderson dzielnie zrzynał od Tolkiena, a McKillip od Le Guin. Ta ostatnia, zafascynowana Wschodem, czerpała garściami skąd się tylko dało, do tego jakoś Ziemiomorze nazwą zawsze kojarzyło mi się z Śródziemiem. Clarke ukradła królową Mab, a Morressy Dziki Gon. Zaczynamy grząźć w absurdzie, prawda? Zaprawdę powiadam wam, możemy tak jeszcze długo. Hedaard niżej podpisanego nie był oczywiście pierwszym nieśmiertelnym, nie byli nimi też Kane, Corwin, hrabia Saint Germain, Michał Sędziwoj, ani Kościej Nieśmiertelny (przy okazji przyłapaliśmy na plagiacie kilku kolejnych autorów, z litości nie przytaczajmy więcej nazwisk). Nie był nim pierwszy Żyd Wieczny Tułacz ani Kain. I zapewne Gilgamesz też nie. Może zakończmy zatem owo błędne koło?
Polemizować dalej zamiaru nie mam. To był pierwszy i ostatni raz. Jeśli ktoś koniecznie MUSI jeszcze w tej kwestii mi coś powiedzieć, niech pisze na Berdy… znaczy niech pisze na pagowskima (at) gmail.com
1) Na przykład takim bucom i rzeźnikom jak Martin, dokazujący w balii z Agnes w jednej ze scen w filmie „Ciało i krew”, filmie, przypomnijmy, z 1985 roku, co jest dość znaczące.
2) Nie trzeba nawet ani razu mieć miecza w ręce, ani zaglądać do szermierczych traktatów, wystarczy logika by wiedzieć, że piruety może i efektownie wyglądają, ale w prawdziwej walce odwrócenie się nawet na ułamek sekundy do przeciwnika plecami skończy się fatalnie. Zanim się zacznie opisywać fechtunek, warto poznać jego podstawy, najlepiej w praktyce, nie w teorii. To otwiera oczy.



Tytuł: Zima mej duszy
Data wydania: 29 kwietnia 2011
ISBN: 978-83-7574-364-7
Format: 125×195mm
Cena: 33,60
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
powrót; do indeksunastwpna strona

46
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.