powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXIX)
wrzesień 2012

Więcej takich pocztówek
Woody Allen ‹Zakochani w Rzymie›
Ostatnio zwykło się opisywać twórczość Woody’ego Allena w formie sinusoidy. Po każdym dobrym filmie, przypadał słaby, za każdym razem gdy neurotyk z Manhattanu dostawał baty od krytyków za to, że „nie jest już tym dawnym Woodym”, zaskakiwał ich następnym filmem, by potem znów dawać asumpt do narzekań.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Spójrzmy: „Wszystko gra” odebrane doskonale, uznane za nowe przebudzenie mistrza po serii mniej znaczących lekkich obrazów komediowych. Potem, nakręcony w podobnym mrocznym klimacie „Sen Kasandry” uznano za niewypał. Woody powrócił do komedii i dzięki „Vicky Cristina Barcelona” znów zyskał uznanie i nagrody. Następny w kolejce „Co nas kreci, co nas podnieca” nie zachwycał zbytnio, a Allena krytykowano za odgrzewanie starych scenariuszy. Ale „O północy w Paryżu” zaskoczył lekkością i pozytywnym przesłaniem i zdobył nawet Oscara za scenariusz1). Uczciwie mówiąc, nie do końca zasłużenie, bo gdy porównać nieskomplikowaną opowieść Allena o pogoni za niedoścignionym ideałem z bezlitosną precyzją scenariusza irańskiego „Rozstania”, widać wyraźnie pomyłkę Akademii. Wracając jednak do sinusoidy – po Paryżu przyszedł czas na Rzym i tym razem Woody’emu dostało się za pocztówkowość i banalność swego filmu. Tymczasem prawda, jak to prawda, leży pośrodku. O ile trudno dyskutować nad przewagą „Wszystko gra” nad „Snem Kasandry”, czy „Vicki, Cristina Barcelona” nad „Whatever works”, o tyle trzeba przyznać, że ani „O północy w Paryżu” nie było tak dobre, ani „Zakochani w Rzymie” tak słabe, jak by chcieli krytycy. To dwa porównywalne, niezłe filmy, pokazujące, że starość filmowa twórcy „Annie Hall” może być dla widza całkiem interesująca i zaskakująco przyjemna.
Pocztówkowość? Na litość, „Paryż” i „Rzym” są równie pocztówkowe, zresztą, jak pisze w swym znakomitym tekście Michał Oleszczyk, miejska pocztówkowość była od zawsze wpisana w kino Allena, wystarczy przecież wspomnieć uważany za niekwestionowane arcydzieło „Manhattan”. Dajże nam, panie Boże, zawsze taką pocztówkowość! Wizualną atrakcyjność miasta, która nie jest głównym tematem filmu, ale po prostu jego scenerią. Bo przecież, podobnie jak w przypadku „O północy w Paryżu” w „Zakochanych w Rzymie” o coś chodzi, mają scenariusz, mają cztery równoległe opowieści, które absorbują i bawią. Owszem, te historie są poprowadzone lekko, nie zazębiają się, nie korespondują ze sobą, nie dają jakiejś spójnej pointy. Ale przecież w „Paryżu” też było dużo wątków wprowadzonych dla samej zabawy, a ostateczna myśl nie była zbyt odkrywcza. „Zakochani w Rzymie” (banalny tytuł angielski, jeszcze bardziej zbanalizowany w wersji polskiej, chyba dodatkowo powodował negatywne reakcje) to nie film na wzór polskich komedii romantycznych, w których ładne widoki Warszawy/Krakowa/Wrocławia/Sosnowca są głównym tematem filmu. Każda z czterech historii przedstawionych u Allena sama się broni.
Najlepsza jest ta, w której stary architekt spotyka samego siebie z młodości i próbuje mu przekazać część wiedzy o życiu, kobietach, miłości, i wyborach życiowych, którą sam już posiadł. Świetnie wypada tu cała trójka aktorów (Baldwin, Eisenberg i Page), a wnioski są wcale nieoczywiste, bo dotyczą nie tylko wyborów uczuciowych, ale też planów, marzeń i zderzenia ich z rzeczywistością. Pozostałe opowieści – historia seksualnego przebudzenia młodego włoskiego małżeństwa, pewnego zaskakującego operowego odkrycia i perypetii zwykłego obywatela, który stał się nagle ogromnie popularny, są już raczej lżejszej kategorii. Każda z nich oparta jest jednak na wcale nie tak oczywistym pomyśle i każda z nich jest po prostu zwyczajnie zabawna.
Chce się mocno w bohaterach „Zakochanych w Rzymie” szukać samego Allena. Ma z niego na pewno niemało postać grana przez Aleca Baldwina. Architekt, który marzył o stworzeniu dzieła zapierającego dech w piersiach, a ostatecznie projektował centra handlowe, patrzący na swe młodsze wcielenie i próbujący powstrzymać go przed popełnieniem młodzieńczych błędów. Czy nie można w tym znaleźć ironicznego spojrzenia twórcy, który zdaje sobie sprawę z konsekwencji swych danych decyzji, nie może ich cofnąć i wie, że nie stworzy już oczekiwanego arcydzieła, ale przynajmniej chce się pocieszyć tym, że czegoś tam w życiu dokonał? Czy innym wcieleniem Allena nie będzie bohater grany przez Roberto Begniniego, który dojdzie do wniosku, że bycie popularnym i bycie niedostrzeganym ma swoje wady, jednak z dwojga złego jednak lepiej być popularnym? Czy wreszcie nie będzie nim w jakimś stopniu grany przez samego Allena obsesyjnie bojący się śmierci producent operowy, niezbyt poważany, lecz dumnie uważający, że po prostu wyprzedza swój czas? Być może nieco nadinterpretuję, ale Allen przecież zawsze u swych bohaterów odkrywał własne obsesje. A te przykłady świadczą o tym, że nawet w tej pocztówkowej komedii romantycznej jest drugie dno i prawdziwy Woody Allen.
1) Po drodze był jeszcze „Poznaj przystojnego bruneta”, ale pomijamy go dla dobra dyskusji. Ewentualnie możemy uznać, za miejsce zerowe sinusoidy podczas przechodzenia od „Whatever works” do „Midnight in Paris”.



Tytuł: Zakochani w Rzymie
Tytuł oryginalny: To Rome With Love
Dystrybutor: Kino Świat
Data premiery: 24 sierpnia 2012
Reżyseria: Woody Allen
Zdjęcia: Darius Khondji
Scenariusz (film): Woody Allen
Rok produkcji: 2012
Kraj produkcji: Hiszpania, USA, Włochy
Gatunek: komedia
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
Ekstrakt: 70%
powrót; do indeksunastwpna strona

67
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.