– Cholera – burknął pod nosem niski, najwyraźniej zapominając na chwilę o zakazujących kląć przepisach prawa i ruszył w tamtym kierunku, chwytając paralizator. – Dzisiaj? – zwrócił się brzydki do Bel. – Spoko – mruknęła. Skinął głową i ruszył na pomoc koledze. Bel wykorzystała prawie cały przydział ciepłej wody, więc wieczorem tylko pospiesznie się ochlapałam w niewielkim brodziku. Dostałam własną, sterylnie zapakowaną szczoteczkę do zębów, a pasta była na wyposażeniu celi. Za to łóżko nie należało do najwygodniejszych, ale byłam tak zmęczona, że zasnęłam prawie natychmiast. W nocy obudziły mnie głosy. Nie słyszałam, żeby ktoś otwierał drzwi. Nie byłam nawet pewna, czy wszystko mi się zwyczajnie nie śni, dopóki ktoś nie zwalił się na mnie. Krzyknęłam i usiadłam gwałtownie. – Szlag, zapomniałem – powiedział męski głos. Bel roześmiała się w ciemności. – Sorry, Giorga – rzuciła. – Co się dzieje? – spytałam. – Robię interesy – wyjaśniła. – Śpij. Chodźmy na górę – dodała, już nie do mnie. Usłyszałam, jak ktoś wspina się na wyższą pryczę, później jeszcze chichot Bel, szepty i skrzypienie łóżka. Zasnęłam. Następnego dnia prawie przespałam śniadanie. Bel mnie obudziła, posłała też za mnie łóżko. Gdy wróciłyśmy do celi, umyła zęby i zapaliła papierosa. – Kto to był? – spytałam, gdy usiadła na ziemi pod ścianą. – W nocy? Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Tonner – mruknęła. – Strażnik. Ten z bliznami – wyjaśniła, wskazując twarz. – Strażnicy znają masę ludzi, you know. Tonner ma dojścia do handlarzy. – Papierosy – zrozumiałam. – Dajesz mu dupy, a on przynosi ci papierosy. Uśmiechnęła się promiennie. – Jeszcze wyrzuca pety z celi – dodała. – Ilu ludzi w tym kraju nie łamie prawa? – zainteresowałam się. – Myślę, że niewielu – powiedziała Bel. – Nie pić, nie palić, nie ćpać, nie kląć, nie prostytuować się, nie przekraczać prędkości, nie jeść mięsa… niedługo wprowadzą zakaz pierdzenia. Napierdalają nam mózgi tą, kurwa, jebaną poprawnością, a więzienia są pełne like all the time, bo kto ten cały Scheisse spamięta. – Zaciągnęła się, krzywiąc przy tym, jakby dym ranił jej tchawicę. – Ale ciebie nie wsadzili tu za żadną pierdołę. – Spojrzała na mnie. – Jak dasz mi papierosa, to ci opowiem. Wyciągnęła z kieszeni ramoneski paczkę i zapalniczkę. Rzuciła mi. Wyjęłam jednego papierosa. Przypaliłam, ale zaraz zgasł. Spróbowałam jeszcze raz i wreszcie udało mi się zaciągnąć. Zapiekło mnie w piersi. W głowie zawirowało. Odrzuciłam Bel jej rzeczy. – Początki zawsze są ciężkie – powiedziała ze śmiechem, ale bez kpiny. – Próbowałam zabić policjanta – wyjaśniłam. – Kuchennym nożem. Bo to… – Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. – Faję w ryj – podpowiedziała mi usłużnie Bel. Zaciągnęłam się posłusznie i poczułam się trochę lepiej. – Miałam męża – powiedziałam. – Siedem lat temu wzięliśmy ślub. Staraliśmy się o dziecko, ale… ale nic z tego nie wynikło. Lekarze stwierdzili, że jestem bezpłodna, ale… no, w końcu się udało, diagnoza nie była słuszna. – Łzy popłynęły mi po policzkach. Otarłam je pospiesznym ruchem. – Zbadano je, tak jak wszystkie, i okazało się, że… że geny wskazują na… – Odetchnęłam. – Obiekt agresywny – powiedziała wypranym z emocji głosem Bel. – Potencjalnie niebezpieczny obywatel. – Czy o… o tobie… – Nie – zaprzeczyła Bel. – Byłam bardzo grzecznym dzieckiem, a geny mam święte. Te pierdolone genetyczne teorie ni chuja się nie sprawdzają. Mów dalej – zachęciła. – Norson rzeczywiście był agresywny. Ciągle wyrywał mi włosy. Gdy zaczął ząbkować, wgryzł się mojemu mężowi w ramię, naprawdę mocno. Oczywiście ani ja, ani mąż nie zgłosiliśmy tego, chociaż już w szpitalu przykazano nam informować o wszelkich nieprawidłowościach. Ale miesiąc po tym ugryzieniu… Norson w piaskownicy uderzył w twarz jakąś dziewczynkę. Pękniętymi grabkami, wiesz, takimi z plastiku. Bel wydała krótki, zachwycony okrzyk. Wiedziałam już, że nie muszę jej nic mówić o krwawej szramie, która oszpeciła twarz uroczej blondyneczki. – Jej rodzice zgłosili tę sprawę na policję – ciągnęłam. – Przydzielono nam kuratora, który miał kontrolować dalsze zachowanie Norsona. Mój syn to… to słodkie dziecko. Naprawdę. Tylko odrobinę nerwowe. – Wpatrzyłam się we własne stopy, mocno przygryzając wargę. – Po tym incydencie z blondynką wydawało mi się, że wszystko się ułoży. Kurator wydawał się w porządku. Norson jakby trochę się uspokoił. – Westchnęłam głęboko. – Dopóki nie poszedł do przedszkola. Chyba trzeciego czy czwartego dnia jakieś dziecko zabrało mu w czasie zabawy samochodzik. Norson się wściekł. Przedszkolanka opowiadała, że wyrwał zabawkę z ręki kolegi i zaczął walić go nią po twarzy tak mocno, że złamał mu nos. – Uśmiechnęłam się lekko na to wspomnienie, chociaż wcale nie było radosne. – Później było tylko gorzej. Norson miał zaledwie cztery latka, a już zachowywał się jak wandal. Bił inne dzieci. Napadał je w toalecie. Nawet mój mąż… nawet on powtarzał mi, że to nienaturalne, że przedszkolak nie powinien się tak zachowywać. – Pokręciłam głową. – Miarka przebrała się, gdy Norson prawie wybił oko przedszkolance, kiedy próbowała go zmusić, żeby zjadł szpinak. Chwycił widelec i… – Urwałam na długą chwilę. – Zabrali go do ośrodka dla agresywnych dzieci. Następnego dnia. Nawet mój mąż… nawet on uznał tę decyzję za słuszną. Ale ja nie. Kiedy zobaczyłam policjantów w drzwiach mojego mieszkania, chwyciłam za nóż i próbowałam bronić mojego… mojego Norsonka. Nie mogłam mówić dalej, łzy pociekły mi z oczu. Ukryłam twarz w dłoniach. Bel milczała. – Przykro mi – powiedziała powoli. – To tylko dziecko – wychrypiałam. – Jak on sobie da radę… Kurator powiedział, że oddadzą go po resocjalizacji, ale dla takiego maleństwa to przecież… on… – Nie mogłam się wysłowić. – Tak – potwierdziła Bel. – Resocjalizacja stłamsi jego osobowość. Mój brat też był agresywnym dzieckiem, ale jego zabrali dopiero gdy miał osiem lat. – I co? – spytałam. Podrapała się po nosie. – Oddali go po dwóch latach, ale to już nie był mój brat – wyjaśniła. Po raz pierwszy w życiu usłyszałam nienawiść w ludzkim głosie. – Zabrali mi prawo do opieki – powiedziałam. – Mąż się ze mną rozwiódł. Już nigdy nie zobaczę Norsona. – Na samą myśl ścisnęło mi krtań i nowe łzy potoczyły się po policzkach. – Może… może to i lepiej? – Może – powiedziała cicho Bel. Trzasnął zamek. Bel poderwała się spod ściany, wyrwała mi papierosa i wrzuciła go ze swoim niedopałkiem pod łóżko. Otworzyły się drzwi. Weszło kilku strażników, wśród nich Tonner oraz jakiś gruby karzeł w białym kitlu. Ten ostatni przyjrzał się nam, uśmiechnął szeroko. Spojrzał wyczekująco na strażników. – Cóż, trzeba iść – powiedział ten niski ze stołówki. Bel skinęła głową. Odwróciła się do mnie. Przez chwilę jakby rozważała co powiedzieć, a w końcu rzuciła: – Nara. Tonner ujął ją za ramię i wszyscy wyszli, zamykając za sobą drzwi. Leżałam na swoim łóżku i płakałam, wspominając Norsona, ale niewiele już miałam łez dla tej sprawy. Czasami tak jest, że człowiekowi nie zostaje nawet smutek, tylko gorycz, szarość i pustka. Bel nie wróciła do kolacji, więc poszłam na stołówkę sama. Gdy stałam w kolejce, obok przechodził Tonner. – Przepraszam pana – powiedziałam, gdy mnie mijał. Uniósł oczy i przez chwilę tylko patrzył na moją twarz. – Ach. – W końcu mnie poznał. – Bel już nie wróci do celi. Coś we mnie drgnęło, jakby zerwała się jakaś struna. Czułam coś podobnego już wcześniej, gdy do mojego domu zapukali policjanci. – Udało się – zrozumiałam. – Tak. Udało się – powiedział ponuro. – Panią resocjalizujemy jutro, tradycyjną metodą – dodał i odszedł. |