Koreański „Lalkarz”, jak większość filmów z tamtego rejonu, może poszczycić się doskonałą stroną wizualną. Problem w tym, że jakiś geniusz z ekipy wpadł na iście szatański pomył, żeby skonstruować fabułę wedle hollywoodzkich recept.  |  | ‹Lalkarz›
|
Kino grozy rodem z Dalekiego Wschodu przyzwyczaiło nas do bardzo wysokiej jakości tak obrazu, jak i fabuły, dalekiej od sztampy i objawiającej niebanalną wyobraźnię tamtejszych scenarzystów. Od czasu „The Ring – Krąg”, który odniósł spory światowy sukces, kinematografia hollywoodzka zaczęła rewitalizować kostniejącą formułę anglosaskiego horroru coraz chętniej posiłkując się koncepcjami mniej lub bardziej bezczelnie zapożyczonymi z kina japońskiego, a niebawem również i koreańskiego czy tajlandzkiego. Fala zapożyczeń, która przyniosła ogólny renesans kina grozy, trwa już ponad dekadę, a mimo to wciąż dalekowschodnie wytwórnie filmowe wyraźnie przodują w produkcji gęstych, klimatycznych opowieści spod znaku horroru, daleko w tyle zostawiając powstałe w świecie kultury Zachodu chałturki, w których górę nad sprytną intrygą biorą urywane kończyny, chrupiące kości i tryskająca fontannami krew. W tej sytuacji wprost w zdumienie wprawia to, co zrobili twórcy koreańskiego „Lalkarza”. Otóż wymyślili oni, że świetnym pomysłem na uatrakcyjnienie fabuły będzie zapożyczenie kilku sprawdzonych motywów z… kina zachodniego. Już od samego początku coś w „Lalkarzu” nie gra. Niby zdjęcia są ładne, plenery urokliwe, akcja zaś niespieszna, a jednak mimo to daje się wyczuć pewien dysonans, jakiś zgrzyt powodujący, że film dość szybko zaczyna denerwować. Pierwszy kwadrans opowieści, obejmujący przyjazd grupy ludzi do położonego na uboczu muzeum lalek, to zaskakująco mozolne i wręcz szokująco prymitywne jak na azjatycki horror przedstawianie dramatis personae, wśród których mamy klasyczny dla Hollywood zestaw rzeźnego mięsa. W jego skład wchodzą bowiem trzy modelki, czyli szczebiotliwa idiotka (cud, że to nie blondyna, ale w Korei pewnie by było o nią trudno), lekko świrnięte, ułomne emocjonalnie dziewczątko z tuloną do łona lalką i dziewczyna rzutka i nowoczesna, wokół której splecione jest jądro opowieści, a także z lekka oślizgły, próbujący brylować w towarzystwie fotograf o jawnych ciągotkach erotycznych oraz niezbyt inteligentny przystojniak, który co i rusz robi z siebie idiotę, byle tylko utrzymać w tajemnicy fakt, że jest policjantem. Do kompletu dochodzi posępny dyrektor muzeum oraz milcząca, jeżdżąca na inwalidzkim wózku artystka, która po całej imprezie ma wykonać lalki podług zrobionych przez fotografa zdjęć. Tu się można złapać na myśli, że w takim razie żadne to muzeum, a zwyczajna galeria sztuki, ale pal licho, nie ma co kruszyć kopii o nazewnictwo. Z czasem pula gotowych na śmierć niebożąt zostaje dodatkowo poszerzona o zagadkową dziewczynkę twierdzącą, że zna jedną z modelek, oraz o zamkniętego na głucho w piwnicy, spętanego łańcuchami jegomościa. Do czterdziestej minuty towarzystwo plącze się bezsensownie po budynku bądź spędza czas na jałowych, fatalnie rozpisanych dyskusjach, między które scenarzysta wcisnął podzielony na dwie części bardzo marny i bardzo łopatologiczny wykład o lalkach, ich ożywianiu i zabijaniu, w sposób rozczulająco bezpośredni uprzedzając widza, czego to będzie świadkiem przez następnych kilkadziesiąt minut. Rodem z kina hollywoodzkiego są jednak nie tylko pozbawione finezji dialogi i dratwą szyta psychologia postaci, ale również elementy mające w założeniu budować nastrój osaczenia i beznadziei. Telefony komórkowe oczywiście okazują się nie mieć tutaj zasięgu, aurę tajemniczości usiłują budować rozsiane tu i ówdzie po budynku – w formie elementów dekoracji – upiorne korpusy lalek, wystające ze ścian nie tylko pokoi gościnnych, ale nawet i toalety, a żeby było bardziej złowieszczo, któraś lalka a to łypnie krwawym okiem, a to ruszy dłonią. W efekcie nie tylko nietrudno zgadnąć, kto z obsady przeżyje, ale również nie sposób mieć jakiekolwiek wątpliwości, co też takiego będzie grasowało po budynku. I podpowiem – nie, nie chodzi o drapieżne żyrandole, wściekłe psy, odrażające megakaraczany czy gnomy z kominka. Ukoronowaniem tych cudacznych zabiegów, mających na celu upodobnienie fabuły do zaoceanicznych produktów, jest scena z mniej więcej sześćdziesiątej minuty, kiedy to jedna z postaci – w takt walących za oknem tandetnych piorunów – w sposób nadzwyczaj sztywny, wręcz cedząc słowa przez zęby, wykłada kawa na ławę całą intrygę, nie pozostawiając miejsca praktycznie żadnym niedopowiedzeniom. Odtąd bohaterom zostaje już tylko miotać się w popłochu do samych napisów końcowych. Mam wrażenie, że bardziej pretensjonalnie nie dało się już skroić fabuły. Z przykrością stwierdzam też, iż gra aktorska niemal całej obsady jest mocno przerysowana, przez co im bliżej końca, tym bardziej wyczuwalna robi się abstrakcyjność całej sytuacji. Zwyczajnie szkoda, że w tak bezsensowny sposób zmarnowano całkiem interesujący pomysł. W tej sytuacji, gdy za jedyne nie podlegające dyskusji plusy „Lalkarza” można uznać eleganckie zdjęcia, całkiem krwawe, choć nad wyraz rzadkie efekty specjalne oraz śliczne lalki (te małe, a nie te tkwiące w ścianach), pisanie na okładce dyrdymałów w rodzaju „„Lalkarz” to jeden z ciekawszych współczesnych południowokoreańskich horrorów” jest więcej niż lekkim nadużyciem. Tak jak branie za dobrą monetę łączenia elementów azjatyckiego kina grozy i slashera, podczas gdy w rzeczywistości właśnie ta mieszanka ciągnie cały film w dół. Również informacja o szykowanym przez Hollywood remake’u okazała się mocno na wyrost, bo inicjatywa umarła chyba zaraz po tym, jak się zrodziła w czyjejś głowie, skoro dziś nie ma po niej najmniejszego śladu. Na osłodę mogę dodać, że w filmie znalazły się dwa polskie akcenty. Pierwszy to nazwisko Dariusza Zbytniewskiego, naszego oświetleniowca, na liście płac. Drugi zaś – to stojący przed muzeum postument z Matką Boską, opatrzony napisem „FASCYNACJA”. Oczywiście trudno zgadnąć, czy jest to detal historyczny, czy może jakaś fanaberia reżysera, zrealizowana ręką Zbytniewskiego, nie zmienia to jednak faktu, że miło jest zobaczyć polskie słowo w filmie pochodzący z drugiego krańca świata. Od biedy można więc rzucić okiem na „Lalkarza”, choć nie ma co się szykować na jakąś bardziej wysmakowaną intelektualną ucztę. Film jest daleki od klasycznego, dalekowschodniego kina grozy i mimo że ma elegancką oprawę, na tyle mocno przesiąkł hollywoodzkimi zasadami, że trudno mu będzie zadowolić tak miłośników kina wschodniego, jak i zachodniego.
Tytuł: Lalkarz Tytuł oryginalny: Inhyeongsa Data premiery: Rok produkcji: 2004 Kraj produkcji: Korea Południowa Czas projekcji: 90 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 50% |