Chester Bennington w wywiadach promujących „Living Things” zapowiadał, że będzie to powrót do energii, jaka towarzyszyła pierwszym dwóm albumom Linkin Park. Cóż, na pewno mamy tu do czynienia z powrotem. Tyle tylko, że to nie komplement.  |  | ‹Living Things›
|
Poprzednie wydawnictwo Linkin Park, „A Thousand Suns” z 2010 roku, choć obok „Meteory” wydaje się ich najlepszą płytą, nie zdobyło takiej popularności jak pozostałe trzy krążki. To prawda, nie było na nim hitu, który mógłby pomóc w promocji, ale jako całość sprawdzało się wyśmienicie, ciekawie rozwijając styl grupy. Ortodoksyjnym fanom mogło się nie podobać, że zespół zdecydował się na zwiększenie roli elektroniki kosztem rocka, ale jeśli robił to umiejętnie, to czemu nie. Trzeba przyznać, że była to miła odmiana po topornym „Minutes to Midnight”. Wygląda na to, że zespół jednak przestraszył się tych zmian i postanowił powrócić do starych patentów, które zapewniły mu status supergwiazdy, nie zapominając przy tym o komercyjnym szlifie, tak by single bez przeszkód mogły być puszczane w radiu. W efekcie dostaliśmy krążek wtórny i absolutnie nieporywający. Mamy więc garść dobrze znanych patentów, typu spokojniejsza zwrotka, zbudowana na elektronicznym podkładzie, i wybuchowy, gitarowy refren, w czasie którego Chester zdziera gardło („Burn it Down”, „I’ll Be Gone”). Niby powinno być w porządku, bo tego od Linkinów oczekujemy, ale mniej w tym życia i pomysłów na chwytliwe melodie. Co prawda początek jeszcze nie zwiastuje spadku formy: w otwierającym całość „Lost in the Echo” Mike Shinoda wymienia się wokalnie z Benningtonem jak za starych dobrych czasów, podobnie jak w następnym „In My Remains”. To całkiem udane kompozycje, niestety im dalej, tym coraz gorzej. Singlowy „Burn it Down” też jeszcze nie zapowiada, że na płycie trwającej niespełna 40 minut w pewnym momencie zaczniemy się nudzić. Po nim jest jeszcze podszyty mocnym elektronicznym beatem „Lies Greed Misery” i zaczynają się schody. „I’ll Be Gone” to typowy Linkinowy średniak, po którym tempo zaczyna spadać. Im bliżej końca, tym kompozycje stają się coraz bardziej nijakie. Gdzieś znika rapujący Shinoda, zostawiając na placu boju Chestera, który próbuje swych sił w balladach („Roads Untraveled”, „Powerless”). Nie wychodzi mu to jednak tak dobrze jak wydzieranie się. Mamy też trochę elektroniki w „Skin to Bone” i „Until it Breaks”, ale daleko im do dokonań z „A Thousand Suns”. Na tym tle sporą niespodziankę stanowi krótki „Victimized”, który śmiało może konkurować o miano najostrzejszego kawałka w dorobku zespołu. Dopiero słuchając go, można uwierzyć, że producentem całości jest Rick Rubin, człowiek, który współpracował ze Slayerem i Metalliką. Szkoda tylko, że to jedynie przerywnik między zupełnym przeciętniactwem. Mam wrażenie, że zespół stanął w rozkroku i nie wie, czy podążyć bardziej w stronę radiowej przebojowości, która przyniosłaby mu kolejne hity i podwyższyła sprzedaż, czy dalej rozwijać styl, coraz dalej odchodząc od estetyki nu metalu, lub nawet ciężkiego rocka. Z drugiej strony – nie miałbym nic przeciwko, gdyby panowie odreagowali, nagrywając torpedy w rodzaju „Victimized”. Tak czy siak, życzyłbym im więcej zdecydowania, bo drepcząc po własnych śladach, jak to ma miejsce na „Living Things”, donikąd nie dojdą.
Tytuł: Living Things Data wydania: 25 czerwca 2012 Nośnik: CD Czas trwania: 36:58 Gatunek: rock EAN: 9362495048 Utwory CD1 1) Lost in the Echo: 3:25 2) In My Remains: 3:20 3) Burn It Down: 3:50 4) Lies Greed Misery : 2:26 5) I'll Be Gone: 3:31 6) Castle of Glass: 3:25 7) Victimized: 1:46 8) Roads Untraveled: 3:49 9) Skin to Bone: 2:48 10) Until It Breaks: 3:43 11) Tinfoil [Instrumental]: 1:11 12) Powerless: 3:44 Ekstrakt: 50% |