powrót; do indeksunastwpna strona

nr 8 (CXX)
październik 2012

Drugie XX-lecie: Ciekawe czasy
Trudno ocenić dorobek ostatnich dwudziestu lat w polskim kinie. Trzeba na to jeszcze czasu. Jedno jest pewne: To były ciekawe czasy.
Marcin Maciejowski, „Jak tu teraz żyć?”, 2002, plakat, fot. Galeria Zewnętrzna AMS
Marcin Maciejowski, „Jak tu teraz żyć?”, 2002, plakat, fot. Galeria Zewnętrzna AMS
W 2002 w całej Polsce pojawiły się billboardy z obrazem typowej polskiej rodziny pogrążonej w zamyśleniu. - Jak tu teraz żyć? - brzmiał napis widniejący na billboardach. Była to część akcji zainicjowanej przez Galerię Zewnętrzną AMS. Do udziału zaproszony polskich artystów m.in. Katarzynę Kozyrę, Paulinę Ołowską i Marcina Maciejowskiego, którego praca „Jak tu teraz żyć” zawisła na czterystu billboardach w całej Polsce. Artyście za wzór posłużyło zdjęcie z gazety plotkarskiej. Rodzina z billboardu jest do bólu przeciętna, uwagę zwraca dopiero napis: „Jak tu teraz żyć?” No właśnie, jak? Praca Maciejowskiego była summą doświadczeń społeczeństwa, które dziesięć lat wcześniej przeżyło transformację państwa komunistycznego w demokratyczne. Zagubieni i zdezorientowani Polacy nie wiedzieli jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Kino powinno udzielić im wsparcia, zareagować, szukać odpowiedzi na własną rękę, ale zawiodło.
Przez ostatnie dwadzieścia lat Polacy wykształcili w sobie głęboką awersję do polskiego kina. Polskie filmy nie były złe, były gorsze i to pod każdym względem – gorsze od produkcji zagranicznych, gorsze od wcześniejszych dokonań polskiego kina. Lista zarzutów, jakie stawiano rodzimej kinematografii była długa. Publiczność domagała się zmian. Polskie kino miało być żywe, reagować na przemiany, wychodzić naprzeciw potrzebom widza. Zamiast tego zataczało się jak kolos na glinianych nogach. Lata 90. zapiszą się w historii polskiej kinematografii jako okres permanentnego niespełnienia. W obrazach z tamtych lat żywe jest pragnienie wzbicia się ponad własne ograniczenia. Ile w tych filmach ambicji, ile dobrych chęci! Z każdego spoziera jednak widmo porażki. Nie udało się i już nigdy się nie uda. Już nigdy nie będzie takich filmów, takiego kina jakie sobie wymarzyliśmy.
Rok ′89 tylko z pozoru otworzył przed polskimi reżyserami szereg możliwości. Zniknęła groźba cenzury, ale w jej miejsce pojawiło się niemniej niebezpieczne widmo wolności. Nikt nie mógł nikomu wprost zakazać kręcenia filmu, sęk w tym, że nie było co kręcić. A mimo to powstawały wciąż nowe filmy – oto paradoks tych czasów. Kręcili i starzy i młodzi, uznani i nieuznani, mistrzowie i amatorzy. Kręcili, kręcili, kręcili i co z tego wyszło?
Wielka wyprzedaż
Pogrobowiec w kurzu
Pogrobowiec w kurzu
Reżyserzy, którzy w PRL-u wojowali z cenzurą, po ′89 roku mogli sięgnąć po tematy wcześniej dla nich zakazane. Co też skwapliwie uczynili. Rozliczenie z przeszłością nie przyniosło jednak spodziewanych efektów, ponieważ w istocie nie było z czego się rozliczać. Po 1989 roku Polska żyła wyłącznie w czasie teraźniejszym, bez przeszłości – wojny, komunizmu, okupacji. Kraj znalazł się w próżni. Życie toczyło się z dnia na dzień, tak jakby i ten ustrój miał się rozpaść jak domek z kart. Panowało jednak przekonanie, że rok ′89 jest momentem przełomu – Polska miała wreszcie zrzucić jarzmo paradygmatu romantycznego. Wywołało to euforię, która najpełniej objawiła się w „Pierścionku z orłem w koronie” Andrzeja Wajdy. Film miał być symbolicznym rozliczeniem z Polską Szkołą Filmową. Wajda chciał w ten sposób zamknąć nie tylko rozdział w swojej twórczości, ale również pewien etap w historii polskiego kina.
Sierota na torach
Sierota na torach
„Pierścionek z orłem w koronie” przywodzi na myśl „Wszystko na sprzedaż”. Tam reżyser filmowy, alter ego samego Wajdy, musi skonfrontować się ze śmiercią swojego aktora. Mimo zaistniałej sytuacji postanawia dokończyć film, który obaj wspólnie zaczęli realizować. Nie potrafi jednak okiełznać pustki po Aktorze. W akcie desperacji decyduje się zaangażować w jego miejsce kogoś innego, ale przedsięwzięcie kończy się fiaskiem – film pozostaje nieukończony. We „Wszystko na sprzedaż” należy doszukiwać się reminiscencji tragicznej śmierci Zbigniewa Cybulskiego. Wajda miał świadomość, że bez niego polskie kino nie będzie już takie samo. W „Pierścionku z orłem w koronie” Wajda ożywia Cybulskiego, powtarza słynną scenę z „Popiołu i diamentu” z podpalaniem „zniczy”. Cybulski, którego „zabrakło” we „Wszystko na sprzedaż” tym razem ożywa na ekranie. Dlaczego? Wajda zdawałoby się pogodził się już z myślą, że projekt „szkoły polskiej” pozostanie nieukończony. Niesiony euforią roku ′89 uwierzył jednak, że powrót do przeszłości jest możliwy. Niesłusznie. „Pierścionek z orłem w koronie” to film będący śmiałą, ale nieudaną próbą ożywienia martwego dyskursu.
Wajda po „Pierścionku z orłem w koronie” nakręcił „Wielki tydzień” na podstawie opowiadania Jerzego Andrzejewskiego, które podobnie jak pierwowzór literacki „Pierścionka...” w PRL-u było na cenzurowanym. Wielokrotnie noszono się z zamiarem jego realizacji, jednak w ostatniej chwili reagowała cenzura posyłając projekt do kosza. Reżyser po rozliczeniu się z przeszłością zapragnął zasmakować nowości i przeniósł na ekran głośną wówczas powieść Tomka Tryzny „Pannę Nikt”. Po tym flircie ze współczesnością reżyser wrócił do klasyki literatury i nakręcił „Pana Tadeusza”. Przeniesienie na ekran polskiej epopei narodowej i Oscar za całokształt twórczości ugruntowały jego pozycję w polskim kinie. O Wajdzie mówiło się w środowisku, że może wszystko, ale nawet on dał się omamić złudnej nadziei, którą obudził w społeczeństwie rok ′89.
Czuwaj!
Czuwaj!
O tym, że o historii, i to wcale nie tak odległej, można opowiadać w inny sposób, przekonał widzów Kazimierz Kutz. „Zawrócony” to opowieść o górniku, który zgadza się szpiegować swoich kolegów z kopalni na manifestacji Solidarności. Tomasz jest prostaczkiem, który trzyma się spódnicy żony i nie chce mieć nic wspólnego z polityką. Zgadza się pójść na manifestację nie podejrzewając, jakie to może mieć dla niego konsekwencje. Uniesiony atmosferą panującą wśród zgromadzonych przyłącza się do nich, czym bynajmniej nie zdobywa sobie sympatii ani kolegów, ani przełożonych. Jedni widzą w nim kapusia, drudzy opozycjonistę. On jednak nie rozumie powagi sytuacji. Przyłącza się do manifestujących z potrzeby serca, wzrusza go podniosłość chwili, gdy na ulice wkracza ZOMO, zdezorientowany ucieka, choć właściwie nie wie, przed kim i dlaczego. Przez przypadek trafia na żydowski cmentarz ukryty gdzieś między kamienicami. Żeby uniknąć pałowania ukrywa się w zaroślach. Kutz w odróżnieniu od Tomasza nie ucieka od historii i potrafi oddać całą jej złożoność w jednej celnej metaforze. Reżyser „Soli ziemi czarnej” zawsze patrzył na rzeczywistość trzeźwym okiem. On jeden nie dał się nabrać na cud transformacji.
Starzy mistrzowie z trudem odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Chyba tylko jeden Kieślowski wyszedł z tego wszystkiego nietknięty, ale jego kino już dawno nie miało nic wspólnego z polską rzeczywistością. W latach 90. reżyser kręcił filmy w Europie - „Podwójne życie Weroniki”, trylogia trzech kolorów powstawały we Francji. Jednak to właśnie jego śmierć należy uznać za największy cios dla polskiego kina po ′89 roku. Kieślowski był ostatnim reżyserem tej klasy, któremu udało przebić się na Zachodzie. Polskie kino straciło nie tylko „mędrca”, ale przede wszystkim autentycznego artystę, którego stać było na to, żeby powiedzieć, że wolałby być stolarzem niż reżyserem, ponieważ krzesło w odróżnieniu od filmu jest chociaż użyteczne. Kino miało umrzeć w 2007 roku wraz ze śmiercią Bergmana i Antonioniego. W Polsce umarło trochę wcześniej.
Jest super
Na bogato
Na bogato
Polskie superprodukcje to fascynujący dokument swoich czasów. Trzeba było jednak lat, żeby ich „walory” w pełni się unaoczniły. Porażki mówią nierzadko więcej o człowieku niż jego sukcesy, w przypadku kina jest podobnie. „Quo Vadis” miało być produkcją na światowym poziomie, tymczasem w historii zapisało się dzięki aferze z domniemanym finansowaniem kampanii SLD z budżetu filmu. „Wiedźminowi” wróżono wielką karierę za oceanem, a skończyło się klapą artystyczną i finansową. „Ogniem i mieczem” zgromadziło ogromną publiczność, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że ten film „należał” się Hoffmanowi. Miało to być długo wyczekiwane zwieńczenie Sienkiewiczowskiej trylogii. Hoffman czekał na realizacji filmu 11 lat – na drodze stały problemy finansowe i względy polityczne („antyukraińska”, a więc i „antyradziecka” wymowa książki). W 1997 r. zamknięto wreszcie budżet, jak na polskie warunki gigantyczny (8 milionów dolarów). Sukces filmu zachęcił producentów do inwestowania w ogromne superprodukcje, co obróciło się na ich niekorzyść, gdy publiczność znudziła się ekranizacjami literatury. Ale nawet wtedy mogli liczyć na zysk, dzięki wycieczkom szkolnym, które podbijały kilkukrotnie frekwencje.
Superprodukcje przyciągały do kin setki tysięcy widzów. Nie wypadało nie obejrzeć „Przedwiośnia”, „Ogniem i mieczem”, czy „Pana Tadeusza”. Byliśmy to winni reżyserom, którzy podejmowali ogromny trud wyreżyserowania takiego kolosa i autorom pierwowzorów literackich, przez szacunek dla ich dorobku. Nikt nie mówił tego wprost, ale łatwo było wyczuć presję, która ciążyła na polskim widzu. Na superprodukcje trzeba było iść, choć mało kto miał na to ochotę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

73
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.