Włoska sensacja z wątkiem fantastycznym? Z końca XX wieku? Z Terencem Hillem? W dodatku z polskim lektorem? Otóż właśnie że tak. Przy więcej niż odrobinie szczęścia można gdzieniegdzie trafić na wydaną u nas na DVD „Wirtualną broń”. Aczkolwiek zawartość płyty może mieć problemy ze zrekompensowaniem włożonego w jej zdobycie wysiłku.  |  | ‹Wirtualna broń›
|
Zdumiewające rzeczy plączą się po naszym rynku. Tak na dobrą sprawę chyba nikt nie wie, co u nas rzeczywiście wychodzi. Trudno o jakąkolwiek informację, katalogów (ogólnych, a nie tych wydawanych przez jedną firmę) brakuje, a sytuację gmatwa oferowanie przez sklepy niepełnego asortymentu oraz pokątne edycje kioskowe i przypadkowe załączniki do najprzeróżniejszych pism, skutkiem czego niektóre filmy w ogóle znikają z zasięgu wzroku. Jak choćby właśnie „Wirtualna broń”. Naturalnie, w wielu przypadkach niewielka to strata, ale od czasu do czasu prześlizgują się też filmy całkiem wartościowe czy przynajmniej takie, które potrafią ubawić po pachy swoją nieporadną realizacją. „Wirtualna broń” to taki średniaczek. Ani nie jest na tyle dobrze zrobiony, żeby akcja trzymała w napięciu do samych napisów końcowych, ani na tyle spartaczony, żeby budzić wesołość. Ot, przeciętna, choć sympatyczna sensacyjka, do jakich przyzwyczaili nas włoscy reżyserzy, proponujący swego czasu na przykład całą serię filmów z Budem Spencerem. Nieodłącznym towarzyszem dobrodusznego, brodatego Buda bywał częstokroć Terence Hill, aktor, który po szeregu sukcesów popadł praktycznie w zapomnienie. Ostatnim filmem, w którym zagrał, nim w roku 2000 dostał angaż do bardzo dlań szczęśliwego serialu „Don Matteo”, była właśnie „Wirtualna broń”. Do Miami wraca po paru latach pobytu w Waszyngtonie pracujący tu kiedyś policjant, Skims (właśnie Terence Hill). Nim nadejdzie noc, zostają dokonane na niego dwa zamachy, co uświadamia jego dawnemu przyjacielowi z policji, który dostał go pod opiekę, że nie jest to bynajmniej wizyta towarzyska. Z biegiem czasu okazuje się, że Skims ma za zadanie wytropić szefa organizacji przestępczej, który planuje wprowadzić na rynek – oczywiście ten nielegalny – nowy, niemal niewykrywalny środek wybuchowy. Swoistą wizytówką jego możliwości ma być wysadzenie opuszczonego wieżowca, stojącego w centrum miasta. Obaj policjanci wkręcają się więc najpierw na przyjęcie bossa, gdzie udaje im się zobaczyć na własne oczy fiolkę z tym środkiem, a potem trafiają do jego magazynu, gdzie nie idzie już im tak gładko, bowiem w trakcie wybuchu ginie główny bohater. Co nie znaczy, że film się kończy. Co to, to nie. Oto bowiem nasz dziarski policjant wraca jako… ni to hologram, ni to duch. Oczywiście, żeby dokończyć robotę. Jako że jest to lichutka włoska sensacja, w dodatku marnie zdubbingowana na angielski, wszystko jest tutaj bardzo umowne. Rzuca się to w oczy już na samym początku, kiedy bohaterowie ścigają sportowym autem furgonetkę, z której ostrzelano ich na lotnisku. W sporej części pościg odbywa się bowiem plastikowymi samochodzikami, bo tak w końcu jest taniej, no i nie trzeba płacić miastu za zamykanie ulic. Autka pędzą więc po tekturowych estakadach, skacząc z jednej na drugą i unikając różnych zabawkowych przeszkód, jak choćby kanciastej, plastikowej betoniarki. Gdy w pewnym momencie, podczas brania zakrętu, jeden z trzech niegodziwców ostrzeliwujących bohaterów… wypada z furgonetki i zostaje złapany, pościg automatycznie się kończy (innymi słowy – wóz z pozostałymi dwoma zbirami spokojnie odjeżdża w siną dal). Równie szemrane są sceny na policyjnym parkingu, na który to ekipa najprawdopodobniej cichcem podstawiła auto bohaterów, żeby nakręcić scenę wyboru nowego wozu, albo z komisariatem, który zdaje się składać z góra dwóch pomieszczeń, i to malutkich. Pośmiać się też można z „magazynu broni van Axela”, który nie wiadomo, jakim cudem został przez naszych milusińskich namierzony, a już w ogóle wielką zagadką pozostaje, do czego tak naprawdę służył, skoro ładunek wybuchowy, którego na razie udało się wytworzyć bardzo niewielką ilość, wcale nie wymagał specjalnego sposobu składowania. Że już nie wspomnę o tym, że najlepszą receptą na niedopuszczenie do wpadnięcia niebezpiecznej substancji w ręce policjantów jest… wysadzenie magazynu z całą jego zawartością. Jednak prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero wraz z powrotem Skimsa z zaświatów. Pojawia się on bowiem najpierw w… komputerze, jako tandetna kreskówka, coś w rodzaju postaci z gry. Dopiero potem staje się czymś pośrednim między hologramem a duchem. Jakim cudem – nie wie nikt. Zresztą to i tak nie ma znaczenia, bo to przecież licha, włoska sensacja. „Odpowiednio zaprogramował się i wrócił do pracy”. Więcej nie trzeba nam wiedzieć. Odtąd bohatera nie widać i jest bezcielesny, choć bez problemu może posługiwać się komputerową klawiaturą, dotykać czy przenosić różne drobne rzeczy, otwierać drzwi, może też wskakiwać w słuchawkę i przemieszczać się linią telefoniczną, choć tylko wtedy, kiedy scenarzyście jest to na rękę. Potrafi też przechodzić przez ściany. A jak ktoś go kocha, i to tak naprawdę, to dla takiej osoby staje się widzialny. Pewnie tak jak UFO dla pasjonatów latających talerzy. Ale, jak już podkreśliłem, to prościutka, głupiutka historyjka, oparta po trochu na fajerwerkach, po trochu na przymrużeniu oka, więc nie ma się co czepiać, że miejscami wieje tu absurdem. „Wirtualna broń” ma się po prostu dobrze oglądać, i tak jest w istocie, zwłaszcza że na reżyserskim stołku siedział Antonio Margheriti, wyjadacz europejskiego kina klasy B. Akcja biegnie więc wartko do przodu, humor – przaśny, bo przaśny – od czasu do czasu potrafi wywołać uśmiech na twarzy, a bohaterowie są może i trochę ciapowaci, ale mimo wszystko bardzo sympatyczni. Daj Bóg, żeby można było takie komplementy prawić na temat filmów z naszego grajdołka.
Tytuł: Wirtualna broń Tytuł oryginalny: Cyberflic Rok produkcji: 1997 Kraj produkcji: Francja, Włochy Czas projekcji: 90 min. Gatunek: komedia, kryminał, SF Ekstrakt: 40% |