powrót; do indeksunastwpna strona

nr 8 (CXX)
październik 2012

Zawiedziona miłość Adolfa H.
Piotr Zychowicz ‹Pakt Ribbentrop-Beck›
Historię alternatywną zwykle traktuje się jako niezobowiązującą umysłową gimnastykę oraz domenę publicystów, którą zawodowcy powinni traktować z przymrużeniem oka. Piotr Zychowicz nie żartuje. Z lektury książki „Pakt Ribbetrop-Beck”, można odnieść wrażenie, że druga wojna światowa wybuchła z winy Polaków.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zapomnijcie, o czym uczyli was w szkole. Obrona Westerplatte i poczty gdańskiej , bitwa nad Bzurą, partyzantka majora Hubala – wszystko to było bez sensu. Polscy lotnicy niepotrzebnie ratowali Wielką Brytanię, generał Anders powinien sobie darować zdobywanie Monte Cassino. Wystarczyło pójść po rozum do głowy, honor o którym mówił minister Beck w słynnym przemówieniu z maja 1939 roku, schować do kieszeni i przyjąć ofertę III Rzeszy. Wspólnie z Hitlerem roznieślibyśmy na lancach Związek Radziecki i komunizm – tę największą plagę XX wieku. Przy okazji ocalilibyśmy sporą część wschodnioeuropejskich Żydów. Dalej poszłoby już z górki. Po nieuniknionej klęsce nazistów na zachodzie, Polska wbiłaby słaniającemu się sojusznikowi nóż w plecy, zaś Rydz Śmigły na konferencji pokojowej w Juracie pozowałby do zdjęć z Churchillem i Trumanem. Tylko żelazne krzyże i fotki z polsko-niemieckiej parady zwycięstwa w Moskwie trzeba by na jakiś czas schować do szuflady.
Koncepcja nie jest nowa. W swoim czasie lansowały ją takie tuzy jak Władysław Studnicki, Stanisław Swianiewicz, Adolf Bocheński, Kazimierz Okulicz, bracia Stanisław i Józef Mackiewiczowie. Wszyscy ci panowie pochodzili z Kresów, najmniej zagrożonych niemiecką ekspansją, za to najmocniej doświadczonych przez szaleństwa wschodniego sąsiada. Filogermanizm nie był postawą zbyt mile widzianą w przedwojennej Polsce, ani na emigracji, stąd spotkały ich z tego tytułu różne nieprzyjemności. W PRL ze zrozumiałych powodów kontestowanie decyzji z 1939 roku nie wchodziło w grę. Obowiązywała jedynie słuszna linia sojuszu z radzieckim niedźwiedziem. Odmienne sygnały wysyłali jedynie nieortodoksyjni historycy: Jerzy Łojek i Paweł Wieczorkiewicz. Zychowicz na blisko 350 stronach powtarza argumenty poprzedników i często gęsto cytuje ich twórczość.
Gdyby chodziło tylko o prowokowanie skandalu, nie byłoby o co kopii kruszyć. „Paktu…” nie można jednak postawić w jednym rzędzie z książkami o zamachu na Sikorskiego i Jezusie, który nie umarł na krzyżu tylko wyemigrował do Indii. Zychowicz zdaje się mocno wierzyć, w to co pisze. Niby rozpatruje odmienne scenariusze, ale z każdym wypadku dochodzi do identycznej konluzji: sprawy nie mogły się potoczyć gorzej, niż się w 1939 roku potoczyły. Otóż, obawiam się, że mogły.
Po pierwsze: skąd pewność, że niemiecki apetyt skończyłoby się na Gdańsku i eksterytorialnej autostradzie, przecinającej polskie Pomorze? Czy zwasalizowana Rzeczpospolita odważyłaby się odrzucić propozycje kolejnych korekt granicznych (Górny Śląsk, „korytarz”, zachodnia Wielkopolska)? Zwłaszcza, że na jej terytorium, gościłyby tysiące żołnierzy Wermachtu, szykujących się do wojny z ZSRR. Wbrew temu, co twierdzi publicysta „Uważam Rze”, polsko-niemiecki konkubinat nie byłby związkiem partnerskim. Zbyt jaskrawa była różnica gospodarczego i militarnego potencjału. Wyolbrzymione przez Zychowicza „polonofilstwo” Hitlera niewiele by tu pomogło. Wiadomo przecież, że III Rzesza traktowała armie swoich aliantów jak mięso armatnie. Wyjście z takiego sojuszu, nawet w obliczu klęski hitlerowców, też nie było sprawą łatwą i bezbolesną, o czym na własnej skórze przekonali się Włosi, Węgrzy czy Słowacy. Podczas pierwszej wojny światowej nawet Austro-Węgry, państwo mające status mocarstwa, nie zdołały się – mimo prób – wyzwolić od kurateli niemieckiego partnera i razem z nim spadło w przepaść.
W nagrodą za potulność otrzymalibyśmy pewnie terytorialne odszkodowanie na południowym wschodzie, zgodnie ze słowami Goeringa „morze Czarne to też jest morze”. Zychowicz idzie jednak znacznie dalej: w jego książce powstaje z martwych federacyjna idea Piłsudskiego, Niemcy „przestrzeni życiowej” szukają w państwach bałtyckich i Rosji, wspaniałomyślnie pozostawiając Polakom Białoruś i Ukrainę. Czy w Kijowie i Mińsku entuzjastycznie przywitano by powrót Rzeczpospolitej? Śmiem wątpić. Ukraińcy z pewnością skorzystaliby z okazji, by spróbować wybić się na niepodległość. Nie dogadaliśmy się z nimi ani w wieku XVII, ani po 1918 roku. Jakim cudem zdołalibyśmy się dogadać w sytuacji, gdy narody Europy wpadły w amok i chciały się nawzajem pozabijać? U Zychowicza nacjonaliści rozpływają się w powietrzu, bo nie pasują do układanki. W tej sprawie autor „Paktu…”, który deklaruje się jako wyznawca Realpolitik, a nawet politycznego cynizmu, jawi się stuprocentowym idealistą.
Po drugie: czy polsko-niemiecki marsz na wschód na pewno zakończyłby się szybkim upadkiem ZSRR? Miło przebywać w wirtualnym świecie, w którym generał Maczek jest szybszy od Guderiana, eskadry Łosiów panują na rosyjskim niebie, a głowa mumii Lenina zostaje odcięta szablą polskiego ułana. Śmiem jednak podejrzewać, że rzeczywistość nie byłaby tak słodka. Trzeba naprawdę wielkiego optymizmu, by wierzyć że marszałek Rydz-Śmigły, który skompromitował się we wrześniu 1939, poprowadziłby naszą armię do blitzkriegu. W dodatku odpadłby czynnika zaskoczenia – Stalin musiałby zamienić się na głowy syberyjskim łosiem, by nie domyślić się, co oznacza pakt Ribbetrop-Beck i przeciw komu jest skierowany. Czy czekałby bezczynnie aż Niemcy zdobędą Paryż i przyjdzie kolej na niego? Raczej nie zwlekając zawarłby sojusz z Francją i Wielką Brytanią, do którego wkrótce dołączyłaby Ameryka. Może nawet zaatakowałby Polskę, w której obronie nie powstałaby (jak chce Zychowicz) wielka koalicja od Estonii po Rumunię. Tak się bowiem składa, że narody, znajdujące się w strefie rosyjsko-niemieckiego rażenia nigdy nie chciały i nie potrafiły działać wspólnie.
„Związek Radziecki to państwo, które funkcjonowało tylko na papierze” – twierdzi publicysta „Uważam Rze”. A jednak to państwo, w odróżnieniu od Francji i Polski, zdołało wytrzymać teutoński napór i przejść do zwycięskiej kontrofensywy. Może nawet, jak w 1812, przeżyłoby nawet utratę Moskwy. Zakładając, że wojna skończyłaby się tak jak się skończyła, czyli klęską Hitlera, nasz los byłby marny. Gdańsk, lekką ręką oddany III Rzeszy, po 1945 roku nie stałby się raczej polskim miastem. Stalin, ustalając granice i strefy wpływów w Europie, mógłby zajrzeć do memoriału Sazonowa. Ten carski minister, przewidując zwycięstwo Rosji w pierwszej wojnie światowej, domagał się wówczas od zachodnich aliantów zgody na aneksję całych Prus Wschodnich, Gdańska i Torunia. Autonomiczną Polskę chciał uszczęśliwić granicą na Odrze, ale bez wysiedlenia mieszkających tam Niemców, co pozwoliłoby w przyszłości prowadzić politykę spod znaku „dziel i rządź”. Nasza wschodnia granica przebiegałaby zaś tak, jak lina Mołotowa , z poprawkami na korzyść Ukrainy i Białorusi. Polskie kresy zaczynałyby się i kończyły w Lublinie i Rzeszowie. No i jeszcze coś: III Rzeczpospolita, która wyłoniłaby się z tego bagna, byłaby pariasem Europy. Nie wykręcilibyśmy się od współodpowiedzialności za wywołanie wojny i wspólnictwo w Holokauście.
Po trzecie, sądzę że ewentualny pakt Ribbetrop-Beck nigdy nie zostałby skonsumowany. W 1939 roku polska opinia publiczna i klasa polityczna były wyjątkowo zgodne w swej antyniemieckości. Zychowicz uważa, że rząd mocno trzymał cugle i skończyłoby się tylko demonstracjach i pomstowaniu kawiarnianych polityków. Zapomina jednak, że sanacja nie była monolitem. Polskim Petainem mógłby zostać tylko jeden człowiek: Piłsudski. Ani Rydz-Śmigły, ani tym bardziej Beck nie mieli wystarczającego autorytetu, by takich ruchów bezkarnie dokonywać. Ich wielkość była nadmuchanym przez propagandę balonem, o czym większość piłsudczyków świetnie wiedziała. Przyjmując niemiecki dyktat, ta ekipa skazałaby się na upadek. Podobnie jak w Belgradzie w marcu 1941 roku , w Warszawie doszłoby do wojskowego przewrotu, przy błogosławieństwie a może nawet aktywnym wsparciu francuskiej ambasady. Historia wróciłaby w koleiny, w których nie znalazła się przypadkiem. Jest w tym jakiś fatalizm, nieobcy również, jak mniemam, autorowi „Paktu…”. Zychowicz daje bowiem do zrozumienia, że w 1939 roku zawiedli nie tylko przywódcy państwa i polityczne elity. Zawiódł cały naród, który opanowany antyniemiecką fobią cieszył się z wyboru drogi ku zatraceniu.
Tak to historyczny rewizjonizm doprowadził publicystę „Uważam Rze” pod ścianę. Polacy nie dość, że oblali historyczny egzamin, odrzucając zaloty zakochanego w naszym kraju Hitlera, to uparcie tkwią w błędzie. Tylko czekać, aż postawią pomnik głównemu sprawcy nieszczęścia – ministrowi Józefowi Beckowi, za to że od Niemca wolał chytrego Anglika. Nasz naród cechuje bowiem „chorobliwa niechęć do wszelkiej oryginalnej myśli”. No, tutaj Zychowicz już się za bardzo zagalopował. „Pakt Ribbentrop-Beck” to publicystyka najwyższej próby, napisana z werwą, znajomością rzeczy i niewątpliwym literackim talentem. Wywołała hałas w mediach, odzew u czytelników i ponoć całkiem dobrze się sprzedaje. Może więc z Polakami nie jest aż tak źle?



Tytuł: Pakt Ribbentrop-Beck
Data wydania: 21 sierpnia 2012
Wydawca: Rebis
ISBN: 978-83-7510-921-4
Format: 360s. 150×225mm
Cena: 39,90
Gatunek: non-fiction
Wyszukaj w: Selkar.pl
Wyszukaj w: Wysylkowa.pl
Wyszukaj w: Bookiatryk.pl
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.