Montgomery. Siedzieli wtedy przy fontannie. Mimo że zima dopiero się skończyła, był ciepły, słoneczny dzień, jeden z tych, które Richard uwielbiał spędzać na długich rozmowach na świeżym powietrzu, od czasu do czasu wypalając Pall Malla, wpatrując się w dumny, biały gmach Kapitolu, na którego kopule powiewała flaga CSA. Mimo że rudzielca i budynek dzieliła cała Dexter Avenue, Anglik widział nawet zegar nad portykiem. Zed z całą pewnością był w stanie odczytać z niego godzinę. Ludzie zatrzymywali się przy witrynie jubilera, panowie od czasu do czasu zaglądali do Kaufmana, ale największy tłumek zawsze gromadził się na rogu, pod kancelarią Martin & Martin. Nie chodziło o to, że wszyscy potrzebowali prawnika – to po prostu była dobra miejscówka: z jednej strony można było obserwować ulicę, z drugiej zaś Zeda i brytyjskiego ambasadora, dwóch obcych, którzy najwyraźniej mieli dużo do powiedzenia rządowi. – Franciszek nie jest heretykiem, prawda? – podjął Richard, kiedy ucichł dzwonek przejeżdżającego tramwaju. – Nie, sir. – Homo mechanicus starannie złożył gazetę i wetknął sobie pod pachę. Zapalił papierosa, po czym wypuścił idealne kółko z dymu. – No właśnie. I ten święty Franciszek, o ile się orientuję, był zdania, że wszystko, ale dosłownie wszystko jest naszym rodzeństwem. Siostry turkawki, brat Słońce, siostra Woda. Nawet Śmierć. Gościa przepełniała miłość do świata, każdy byt był dzieckiem Boga. – Tak jest, sir. – A więc masz z jednej strony tego świętego Franciszka. A z drugiej – Absolut, który dał światu potop. – Ocalił po parze stworzeń każdego gatunku i grupę ludzi, sir – przypomniał Zed. – Jasne. Ludzi zostawmy, optymistycznie przyjmujemy, że ludzie sobie na to zasłużyli. Ale zwierzęta? Ocalił po parze. Ile obecnie mamy takich, dajmy na to, jelonków jawajskich? – Około siedemset sztuk, sir. – No właśnie. Wyobrażasz sobie, ile mogłoby ich być, gdyby nie potop? Tych naszych braci jelonków? A co te biedne stworzenia, dzieci Boże wedle Franciszka, zrobiły? Przecież to nie one zawiniły, tylko ludzie. To nawet przekracza granice odpowiedzialności zbiorowej. To międzygatunkowa odpowiedzialność zbiorowa, Zed. Nawet gdyby założyć, że populacja jelonków była zawsze tak mała, wciąż są to dwa ocalone egzemplarze na – a co tam! Naciągnę to jeszcze bardziej na korzyść Boga, żeby mi było łatwiej liczyć! – na pięćset. Wyobrażasz sobie sędziego, który skazuje na śmierć niemal całe miasto, bo miał w swojej jurysdykcji jedną kamienicę, w której ktoś nie płacił czynszu? Powiesz o takim typie, że jest sprawiedliwy? – Ale Bóg obiecał, że więcej tego nie zrobi. – Tak, i dał tęczę. To piękny gest. Nie zmienia to faktu, że jako wszechmogący Absolut mógł przecież wytłuc grzeszników selektywnie. Za pomocą wizji, dotyku Bożego czy czegokolwiek innego. Cały ten potop… To tylko tanie efekciarstwo, ale sprawiedliwości w tym nie ma za grosz. Dziwi mnie, że właśnie święty Franciszek tego nie widział. Richard umilkł na chwilę i westchnął. Zauważył, że, pochylając się w stronę fontanny i wyciągając ręce do wody, przygląda mu się staruszek w starannie połatanym, brązowym garniturze. Rudzielec odchrząknął nieco speszony. Najpewniej znów go poniosło i zaczął z lekka pokrzykiwać. – W ogóle system kar i nagród jest nieco dziwny. Rozmawialiśmy już o Hiobie? – podjął po chwili Richard. – Rozmawialiśmy. Nagrodą jest wieczne szczęście, sir. – Też jakieś szemrane, bo przecież mamy tylko obietnicę, a zero dowodów. – Na tym to wszystko polega. – I w tym sęk! Kiedy wierni odejmują sobie od ust, żeby zrobić zrzutkę na budowę nowej świątyni, skrzącej się od złota i marmurów, dają swojemu Absolutowi pewne konkrety. Ponoszą bardzo konkretne koszty. Jeśli Absolut każe mi wierzyć w życie wieczne bez dowodów, ja się domagam, żeby on również na wiarę przyjął to, że chciałbym wydać całe swoje pieniądze na kult, ale żebym nie musiał tego namacalnie robić. Skoro ja mogę podporządkować swoje życie jakiejś mętnej obietnicy, czemu nie Absolut? Strzały padły bez ostrzeżenia. Zed pochylił się nad kierownicą i przyspieszył, podskakując na wyboistej drodze. – Co to?! – przestraszył się Richard, starając się jak najmocniej skulić w bocznym wózku. – Nie można tego stwierdzić na podstawie huku karabinów, sir – odparł homo mechanicus. – Strzelają z dzwonnicy katedry i gdzieś z parku. To może być każdy, ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to Jankesi. Rudzielec spojrzał przed siebie. Określenie „park” wydawało mu się pewnym nadużyciem w stosunku do nieprzeniknionych chaszczy, rozciągających się na końcu ulicy. Upiornie poskręcane, bezlistne badyle tworzyły plątaninę, w której nie sposób było dojrzeć przeciwnika. To, co martwiło Richarda nie mniej od faktu, że nie widzi snajperów, to wątpliwość, czy tamci na pewno wiedzą, do kogo strzelają. Jeśli w tym… parku skrywali się lojalni Konfederaci, Anglik powinien dać im znać, że jest po ich stronie, bo najwyraźniej go nie rozpoznawali. Ale jeśli to Jankesi, to w ten sposób mógł się najwyżej jeszcze bardziej pogrążyć. Szlag by trafił cały ten kontynent! – krzyczał w myślach Richard, osłaniając głowę rękoma. Strzały nie były celne, co pozwalało przypuszczać, że do broni dorwał się oddział jakichś przerażonych dzieciaków. Może kawalerzyści urządzali w Richmond szkolenia dla swoich pociech? Homo mechanicus, minąwszy katedrę, skręcił gwałtownie w North Laurel Street, tam jednak spotkała go niemiła niespodzianka w postaci sterty gruzu, rozoranego asfaltu i pajęczyny drutu kolczastego. Zed, nie mogąc pozwolić sobie na zatrzymanie maszyny, zawrócił, klnąc pod nosem, po czym wjechał wprost w cienistą South Cathedral Place, biegnącą przez park. – Co wyprawiasz?! – zawołał rudzielec, uchylając się przed smagającymi go po twarzy gałęziami. – Zablokowali drogę, sir – wyjaśnił zwięźle bliznowaty towarzysz. – Dlatego postanowiłeś na nich zaszarżować?! – Uważaj, sir. – Trochę za póź… Richard nie dokończył, bo nagle harley podskoczył i nieprzygotowanym pasażerem miotnęło w wózku. Brytyjski wysłannik poczuł dojmujący ból, jakby ktoś mu rozrywał skórę na brzuchu – i tak w istocie się działo. Kilka szwów pękło, a rana rwała i paliła z każdym oddechem bardziej. – Zatrzymaj się, do licha! – zawył rudzielec. – Nie ma takiej możliwości, sir – uciął kategorycznie Zed. Teraz dopiero Richard w pełni zrozumiał, jak komfortowa była jazda Monument Avenue. Niewielkie wyboje i pęknięcia nawierzchni ledwo łaskotały pokiereszowanego pasażera, podczas gdy przeprawa przez te cholerne chaszcze zdawała mu się horrorem. Strzały jednak ucichły, co mogło sugerować, że snajperzy nie mieli tej części parku w polu widzenia. Kiedy tylko motocykl wyrwał się z objęć chorych, powykręcanych drzew, pomknął na zachód wąską, odsłoniętą Franklin Street. Anglik z jednej strony obawiał się, że są tu wystawieni właściwie jak kaczki na strzelnicy. Z drugiej jednak – miał nadzieję, że strzelcy nie mieli gdzie się przyczaić. Po obu stronach ulicy rozciągało się bezkresne rumowisko, równina cegieł, kamieni i betonu, z której tu i ówdzie sterczał zwęglony kawałek framugi albo jakiś powyginany, poszarzały szyld. W pomarańczowym świetle chylącego się ku horyzontowi słońca krajobraz sprawiał wrażenie niemal postapokaliptycznego. Z oddali dało się już dostrzec Kapitol. W przeciwieństwie do otaczających go budynków był w całkiem niezłym stanie – co prawda po bocznych skrzydłach zostały już tylko sterty gruzu, ale centralna część, wyjąwszy dach, dwa górne piętra i część otaczającej gmach kolumnady, pozostała nietknięta. Harley zahamował tuż przy frontowym wejściu do budynku. Kiedy silnik wreszcie umilkł, zapanowała niemal upiorna cisza, która wwiercała się w umysł Richarda obietnicą nadchodzącej burzy. – Idziemy, sir – polecił Zed. Rudzielec tylko prychnął, choć nawet to spowodowało nową falę bólu. – Sir? – Zedzie, mój miły… Spierdalaj – jęknął Anglik, zaciskając zęby. Homo mechanicus, nie zważywszy na protesty towarzysza, chwycił motocykl za kierownicę i zaczął wciągać po spękanych schodach w stronę drzwi. – Co ty wyprawiasz?! – zawołał Richard z przerażeniem. Jego głos rozszedł się echem po okolicy. – Pomagam ci wejść, sir – wyjaśnił Zed. Po chwili bliznowaty kopniakiem otworzył podwoje Kapitolu i wciągnął do środka motocykl. Następnie zatrzasnął drzwi, po czym rozejrzał się. |