Trupa, nagrodzona brawami, zakończyła swój występ. Kedrin przypomniał sobie, że korzystając z kanclerskiej kiesy, ma uchodzić za rozrzutnika, zatem zamówił napitek dla wszystkich. Dzięki temu natychmiast zyskał towarzystwo, lecz byli to zwyczajni ludzie, żadna tajemnicza panna nie próbowała go też namówić na schadzkę w ustronnym miejscu, więc po jakiejś godzinie wyszedł. Czas był poszukać następnego zajazdu, choć ten był już czwartym, jaki odwiedził tego wieczoru. Podobnie zresztą było wczoraj, dzień wcześniej oraz w poprzedni. Za każdym razem zamawiał wino, w którym ledwie ważył się zamoczyć usta, niekiedy coś do jedzenia, czasem wdał się z kimś w pogawędkę, zagrał w kości lub na tablicy, poprzekomarzał z jakąś dziewczyną. Później opuszczał lokal i wybierał następny. A było w czym wybierać, bo w Dolnym Mieście oberży i zajazdów było bodaj więcej niźli zwykłych mieszkalnych domów. Część, oczywista, miała raczej gminny charakter i tych unikał, jak też zapewne unikali ich Leszczynowa Panna i jej towarzysz. Pierwszego dnia niemal cały czas się za nimi rozglądał, aż pan Ean zwrócił mu później uwagę, by przestał, bo się w ten sposób zdradzi. Starał się więc zachowywać jak najzwyczajniej, ale skutek pozostał ten sam, czyli żaden. Przez cały czas męczyła go myśl, że czarodziejka być może właśnie zarzuca swe sidła na jakiegoś niczego nieświadomego nieszczęśnika gdzie indziej. W końcu zadanie, którego się podjął, zaczęło mu się wydawać beznadziejne. Poza tym nigdy by nie przypuszczał, że okaże się aż tak nużące. Do tej pory, jeśli szedł do karczmy, to zazwyczaj w gronie przyjaciół, mając na myśli jedynie beztroską zabawę, teraz zaś przekonał się, jak źle jest być w takim miejscu samemu. Co prawda pan Ean towarzyszył mu nieustannie, lecz umówili się, że będą udawać nieznajomych, więc przez większość czasu nie mogli nawet zamienić słowa. Saldarczyk zresztą znalazł sobie doskonały sposób, by nie zwracać na siebie uwagi, z pozoru wręcz zabiegając o nią. Odziany taniej, choć też i z o wiele większą ostentacją, niźli miał to w zwyczaju na co dzień, zadręczał kolejnych oberżystów, a także każdego, kto zechciał go słuchać, wypytując o wolną kwaterę. Niełatwa rzecz tuż przed zbliżającym się świętem, a on w dodatku okazywał niespotykaną wręcz wybredność, opowiadając przy tym rozwlekle o swojej pani siostrze mającej wkrótce zjechać do miasta. Łatwo zgadnąć, że bardzo szybko wszyscy mieli dość zarówno jego, jak i owej nieznanej im, acz nadmiernie wymagającej damy i unikali dalszej rozmowy. Mając wciąż nadzieję, że ich misja jednak zakończy się powodzeniem, Kedrin jednocześnie żywił pewną obawę przed tym, w jaki sposób ma się to zdarzyć. Już raz poczuł na sobie działanie czarów i było to nad wyraz przykre wspomnienie. Wówczas jednak przynajmniej częściowo ochronił go amulet otrzymany od mistrza Cyneda. A jak to będzie tym razem? Musiał przyznać, że boi się doznać ponownie owego nagięcia woli, przez które na czas pewien przestał być sobą. Z pewnym zdumieniem odkrył, że jest to strach dalece większy niż przed jakimkolwiek cielesnym uszczerbkiem. Nie umiał całkiem go zwalczyć, starał się więc zająć myśli czymkolwiek, niekiedy po prostu przyglądając się ludziom, a nawet układając o nich na własny użytek rozmaite, najpewniej dalekie od prawdy historie. Oto dwoje ludzi przy stole pod oknem pochyla ku sobie głowy, rozmawiają szeptem. Czy to para sekretnych kochanków? Może planują wspólną ucieczkę, bo rodziny nie godzą się na ich związek. A tamten mężczyzna o ponurym wyglądzie, który tkwi samotnie nad kuflem piwa? Na kogo czeka? Też na kobietę? Ma na sobie kamizelę dziwnego kroju. Zatem przyjezdny. A jeśli to peruński szpieg, który przekupił jednego ze służących pana kanclerza i teraz czeka, aż ten mu przyniesie wykradzione podstępnie listy? Mało prawdopodobne. Tak samo jak to, że tamten wysoki jegomość o twarzy ukrytej pod głębokim kapturem, z którym minął się w drzwiach, to zaginiony król Randthorn ponownie nawiedzający swoje królestwo. Kedrin zaśmiał się w duchu, że tak łatwo przychodzi mu wymyślać podobne brednie. Tymczasem w izbie trochę się rozluźniło, więc uznał, że teraz łatwo mu już będzie przecisnąć się do wyjścia. Ledwie wstał z ławy, gdy ktoś niespodziewanie go chwycił za rękę. – Panie? Mój piękny panie, zechcesz pójść ze mną? Odwracając się pośpiesznie, wstąpił w chmurę zapachu. Piżmo i róże, a do tego odrobina jaśminu? Można było dostać zawrotu głowy od pomieszanych woni. Przystanęła w półcieniu, tuż przy jednym z filarów podtrzymujących strop. Kedrin dostrzegł burzę miedzianych włosów okalających twarz, która po prostu musiała być piękna, zadziwiająco pełne usta, rozchylone w zachęcającym uśmiechu. Poczuł ukłucie paniki i ledwie zdołał zapanować nad sobą, by nie uwolnić dłoni, którą ujęła długimi, delikatnymi palcami. – Chodź. Podążył za nią posłusznie, nie ważąc się spojrzeć za siebie, mając tylko nadzieję, że pan Ean nie przegapi ich wyjścia. Dokąd zmierzają, zauważył dopiero, gdy jeden ze schodków prowadzących na piętro głośno mu skrzypnął pod butem. Kedrin przystanął, zdumiony. – Pani? Przysunęła się bliżej. Dość blisko, by poczuł ciepło jej ciała i znowu ten zapach, ostry, już nie taki przyjemny. Prosto do ucha wyszeptała mu cenę. Kedrin na chwilę zaniemówił z wrażenia. Doprawdy nie mógł wyglądać mądrze, kiedy tam stał i wytrzeszczał oczy, jakby na dziwo nie z tego świata, jednocześnie klnąc w duchu własną głupotę. Wreszcie oprzytomniał na tyle, by obrócić nieporozumienie w żart, lecz wtedy kobieta dotknęła go poufale, sugerując pieszczotę, a w istocie sięgając do jego sakiewki. Złapał ją za nadgarstek i odepchnął bardziej stanowczo, niż z początku zamierzał. Oparła się plecami o ścianę i syknęła ze złości. Kedrin zszedł na dół, nieco zakłopotany, mając nadzieję, że nikt nie zwrócił na całe zajście uwagi. Cóż, może nawet tak było, dopóki dziewczyna nie wychyliła się za nim z pięterka. – Życzę wam wszystkiego dobrego – krzyknęła. – Coście na mnie zaoszczędzili, złóżcie w świątyni. Może w dniu swego święta dobra Bogini zechce wrócić wam siły. – Zachichotała i umknęła na górę. Nie było się co łudzić. Owego wątpliwego błogosławieństwa wysłuchali wszyscy, którzy byli akurat obecni w izbie. Ktoś mruknął: „Bezczelna dziewka”, jego kompan wybuchnął śmiechem i zaraz zawtórowali mu inni. Paru przepiło do Kedrina, unosząc wysoko kufle i głośno wypowiadając rozmaite, najczęściej niezbyt przystojne porady. Wyjść w owej chwili było gorzej, niż zostać, albo tak mu się tylko wydawało z przekory. Kedrin skinął na karczmarza, został obsłużony nadspodziewanie szybko, wychylił duszkiem kubek wina, który mu przyniesiono i nawet zdołał się krzywo uśmiechnąć. Pocieszał się tylko nadzieją, że gdy już zrzuci to przeklęte przebranie fircyka, nikt z tych ludzi go nie rozpozna. Ale kiedy to będzie możliwe? Pan Ean śmiał się razem z innymi i zapewne nawet mu nie przyszło do głowy, jak to wszystko jest uciążliwe. Czemu zresztą miałby się przejąć? Zależało mu tylko na tym, by jego świetny plan się powiódł. A on sam? Czemu w ogóle dał się namówić na udział w podobnym szaleństwie? Lecz, skoro już się zgodził, wypadało wytrwać do końca. Zatem, jak było umówione, pójdzie zakończyć ten wieczór w jeszcze innej oberży. I doprawdy, trudno go będzie winić, jeśli wypije przy tym o jeden czy dwa puchary za dużo. Ruszył do drzwi, ignorując docinki, jakich nadal mu nie szczędzono. Na zewnątrz ciaśniej owinął się płaszczem, konstatując zgryźliwie, że to kosztowne okrycie bynajmniej nie chroni lepiej przed chłodem, niźli zwykła żołnierska opończa. Wypogodziło się i znowu brał mróz. Za to noc była jasna, z gwiazdami i księżycem srebrzącym bruki. Zostawiwszy za sobą światła karczmy, Kedrin i tak widział wyraźnie. Ulice prawie opustoszały, dlatego od razu dostrzegł drobną sylwetkę skuloną pod murem. Chwilowo mocno zniechęcony do kobiet, przyspieszył kroku i byłby ją minął, nie zaszczycając drugim spojrzeniem, ale naraz wpadły mu w oko jasne loki wymykające się spod kapturka. Przypomniał sobie, jak wdzięcznym ruchem odgarniała je z czoła, nachylając się w stronę młodzieńca, który jej towarzyszył. Lecz cóż się stało? Dlaczego była tu sama? Czyżby ów mężczyzna tak po prostu porzucił ją na środku ulicy? Byłby to wielce naganny postępek. Kedrin przystanął. Nagle z całego serca pożałował nieszczęsnej dziewczyny. – Panienko? – Postąpił bliżej, powoli, aby jej nie przestraszyć. – Pozwólcie, że was odprowadzę do domu. Usłyszał dźwięk dzwonu wyznaczającego połowę nocy, odległy i nierzeczywisty, jakby docierał w to miejsce z innego świata. I chyba naprawdę tak było, bo tymczasem trafił do baśniowego ogrodu pełnego szklanych liści i kwiatów. Pod stopami miał diamentowy pył, a u boku – miłość swojego życia. Wiedział, że przyszli tu w jakiejś ważnej sprawie, ale na razie po prostu napawał się jej bliskością. |