Budynek wewnątrz nie prezentował się dużo lepiej, niż widziany od ulicy. Lata obozowania tu na przemian Jankesów i Konfederatów przeobraziły to miejsce w mały fort, wykorzystywany od czasu do czasu jako złomowisko oraz strzelnica. Richard w ciemności widział tylko zarysy – czerniącą się, nieregularną stertę w jednym rogu pomieszczenia, pstrokate tarcze na przeciwległej ścianie czy niskie stołki, rozrzucone dookoła. Bez porównania więcej był w stanie zaobserwować homo mechanicus, który zaraz po zamknięciu za sobą drzwi odpalił noctowidzenie. Nieregularne pozostałości po cegłach sugerowały, że pomieszczenie, w którym mężczyźni się znaleźli, niegdyś było podzielone na kilka mniejszych. Teraz jednak zostały z tego sterczące kawałki ścian i oparte o nie, połamane skrzydła drzwi, które – sądząc po przytwierdzonych do nich prętach i widocznych gdzieniegdzie plamach krwi – w swoim czasie musiały służyć jako nosze. W oddali majaczyły wśród gruzów pozostałości schodów, ale Zed nawet nie musiał włączać aspektu skanera, by wiedzieć, że nic większego od kota nie zdoła wejść po nich na piętro. Linie pęknięć mówiły same za siebie. Co zaś mogło okazać się przydatne, to ciemna sterta, dostrzeżona przez Richarda. Po krótkich oględzinach homo mechanicus stwierdził, że mają w niej całkiem dużo najrozmaitszych elementów budowlanych, dzięki którym istniała możliwość zabarykadowania się w razie ataku z zewnątrz. To, co rudzielec zidentyfikował jako tarcze strzelnicze, w istocie było szeregiem uśmiechniętych piękności pin-up, choć rzeczywiście chyba żołnierze łączyli jedno z drugim, bo niektóre dziewczyny były boleśnie podziurawione. Nieopodal leżało nieco gruzu i zgruchotany brązowy dysk – nie wiedzieć czemu, zostało to oddzielone od reszty koślawym płotkiem z metalowych rurek, powiązanych ze sobą czerwoną taśmą. Zed dostrzegł połyskujące fragmenty liter, ale nie miał czasu przyglądać się temu dłużej. W tej samej chwili na zewnątrz rozległ się warkot silników i nerwowe krzyki. – Co my tu robimy? – jęknął słabo Richard, odchyliwszy głowę w tył i zamknąwszy oczy. – Musimy znaleźć maszynę szyfrującą, sir – wyjaśnił Zed. Rudzielec uniósł powieki, po czym wbił wzrok w towarzysza. – Maszynę? A po co nam ona? – zapytał. – Nam po nic, sir. – Homo mechanicus zaczął, jakby mimochodem, wybierać ze sterty złomu i cegieł co solidniejsze elementy i budować z nich barykadę przy drzwiach. – Zed… O co tu chodzi? – O to, żebyś pokazał maszynę, sir. – A skąd ja u licha mam wiedzieć, gdzie ona jest? – zdziwił się Richard. Bliznowaty towarzysz przerwał na chwilę pracę, wyprostował się, zastygł w bezruchu, po czym podjął nieswoim, zachrypniętym głosem: – Tak jest, generale. Jakaś gruba ryba. Jest duża szansa. Ambasador czy coś. Ma ze sobą „mechanika”. Tak. Stary model, najwyżej trzecia generacja. Nasi bez problemu go rozłożą na części i złożą z powrotem. Rozkaz, generale. Poczęstujemy drogich turystów kilkoma sztuczkami, generale. Aye. Richard gdyby mógł, uderzyłby w coś pięścią, jednak każdy ruch wywoływał falę rwącego bólu, ogarniającą cały tułów, więc opanował się i tylko po raz kolejny zaklął w duchu. – Co było dalej? – wyszeptał. – Co robimy, poruczniku? – Tym razem z ust Zeda wydobył się znajomy, niski alt. Odpowiedź jednak padła wypowiedziana tym samym głosem, co wcześniejsze urywki rozmowy, najpewniej telefonicznej: – Marshall liczy na to, że w Montgomery mówili o Enigmie. I że Angol wie. Trzeba przygotować ucieczkę. Dawajcie „mechanika” na stół. Ożeż! Kurwa – jęknął w duchu Richard, uświadomiwszy sobie, że Zed jednak naprawdę został przeprogramowany przez Jankesów. Rudzielcowi przemknęły przed oczami rozmaite wizje zakończenia tej przygody, ale za każdym razem nieodłącznym elementem były zmasakrowane angielskie zwłoki, wyrzucone na pożarcie zdziczałym psom. I ta perspektywa wcale mu się nie podobała. – Możesz mnie zaszyć? – zapytał słabo, delikatnie zdejmując dłoń z rany. Może i skończę jako karma dla ptaków, myślał, ale nie zacznę niczego, zanim mnie nie zaceruje. Nie ma powodów mnie zabijać. Jeszcze nie. Oby jeszcze nie uaktywnił trybu gniewu… Zed skończył barykadowanie wejścia i podszedł do Richarda. – Może nieco zakłuć, sir – oznajmił, wyjmując z kieszeni marynarki płaskie pudełko, z którego następnie wydobył igłę i grubą nić chirurgiczną. – Dajesz, przyjacielu – westchnął rudzielec, odchylił się do tyłu i zamknął oczy w oczekiwaniu na nową falę bólu. – Sir. Sir? Głos hominis mechanici dochodził jakby z oddali, z głębokiej studni. Richard chciał odpowiedzieć, ale z jakiegoś powodu nie potrafił wydusić słowa. Nie wiedział, ile czasu był nieprzytomny, przypomniawszy sobie jednak ostatnie zdarzenia uznał, że z najwyższą chęcią pozostałby w tym stanie. Mróz przenikał go do szpiku kości. – Sir, pora brać się do pracy – przypomniał tymczasem Zed, stojący nad pacjentem. W końcu rudzielec stęknął i spróbował się poruszyć – nie wiedział, co w międzyczasie zrobił jego bliznowaty towarzysz, ale nie bolało tak bardzo. Ułożył się więc wygodniej w wózku i wreszcie otworzył oczy. Wokół panowała głęboka ciemność. Zielony błysk w oku Zeda sugerował, że homo mechanicus ma aktywne noctowidzenie. Na zewnątrz rozbrzmiewały rozmowy i od czasu do czasu warkot silników, ale rudzielec wciąż nie wiedział, kim są tamci ludzie. Przez wyrwy w podłodze drugiego piętra od czasu do czasu połyskiwały gwiazdy. – Która godzina? – zapytał odruchowo Richard. Zawsze, kiedy się budził, pytał o godzinę. – Szósta dwadzieścia trzy, sir. – Wieczorem? – Rano. – To by wyjaśniało, dlaczego tak bardzo muszę się odlać – mruknął rudzielec raczej do siebie niż do hominem mechanicum. – Sir? – O co chodzi? – Maszyna. – Tak, tak. Maszyna. Zaraz… – Richard powoli składał w myślach zdarzenia ostatnich dni. W końcu przypomniał sobie, czego tak naprawdę oczekiwał od niego bliznowaty. – Już mówiłem… Dobra, może nie mówiłem, ale na pewno chciałem powiedzieć: nie mam bladego pojęcia, gdzie ona jest. Przecież wiesz, że w Montgomery się o tym nie mówiło. – Wiem, sir. – Więc czego chcesz?! – Rudzielec zmarszczył czoło w wyrazie zadumy, prostując się w wózku. – Maszyny. – Obaj wiemy, że wiem o niej tylko tyle, co usłyszałem z plotek na mieście. – Aye, sir. – No więc…? – Jankesi o tym nie wiedzieli. – Co z tego? – Mam polecenie wydobyć z ciebie położenie maszyny, sir. Richard znów opadł bezwładnie na siedzenie. Rozmowa z Zedem zmęczyła go szybciej, niż przypuszczał. Homo mechanicus zaś stał przy harleyu, ćmiąc papierosa i cierpliwie czekając, aż towarzysz zacznie współpracować. – Wiesz, że ci nie pomogę, tak? – upewnił się rudzielec. – Aye, sir. – A mimo to będziesz ode mnie tego wymagał? – Tak jest, sir. – Nie widzisz, że to bez sensu? – Richarda powoli ogarniała rozpacz. Widząc to, zawsze niezawodny Zed poczęstował go Pall Mallem. Anglik drżącą dłonią wsadził papierosa do ust i zaciągnął się, gdy homo mechanicus podstawił mu ogień. – Widzę, sir. Ale Jankesi przewidywali, że będziesz się wypierał, więc kazali mi to ignorować. – A ty tak wszystkie ich polecenia musisz wykonywać, co? – prychnął z irytacją Richard. Kątem oka dostrzegł, że knykcie towarzysza pobielały, gdy ten zacisnął pięści. – Czuję się w obowiązku poinformować, sir, że zaczynam odczuwać złość – oznajmił bliznowaty. – Nie dziwię się. Też bym się wkurwił, gdyby ktoś mnie zmuszał do takich bzdur – parsknął rudzielec, który sam już nie wiedział, czy powinien się bać, czy traktować to wszystko jako kiepski żart. – Wolałbym, sir, żebyś nie wspominał więcej o moim Kodzie – odparł Zed, mimo narastającej złości jednak bardzo spokojnie. Richard westchnął. |