W „Skyfall” nie ma ani jednej fałszywej nuty: to istna symfonia nowoczesności zgrabnie połączonej z tradycją. Pięćdziesięciolecie pierwszego filmu o agencie 007 przynosi dzieło różniące się od poprzednich, jednak w każdej niemal chwili znacząco o nich przypominające, dzieło będące wspaniałym hołdem dla całej serii.  |  | ‹Skyfall›
|
„Omówienie tej pozycji należy zacząć od sprawdzenia czy wszystko jest na swoim miejscu” – pisał o bondowskim tytule pewien znany polski krytyk. Otóż w najnowszej, dwudziestej trzeciej już odsłonie cyklu, niby większość elementów zdaje się być na swoim miejscu, naprawdę jednak wszystko jest zupełnie inne. Ta dwubiegunowość opowieści nie znaczy wcale, że Sam Mendes tworzy film rozlazły. Reżyser „American Beauty” harmonijnie splata ze sobą realistyczny styl znany z „Casino Royale” i „Quantum of Solace” – dwóch ostatnich odsłon z cyklu – oraz wspominkową konwencję hołdującą wysoce przecież umownym wcześniejszym filmom o angielskim szpiegu. Czasy się zmieniają. Zmienia się zatem to, co wydawało się stałe jak gwiazdy na niebie, czyli charakter słynnego szpiega. Agent Bond się starzeje. Gdy więc po raz pierwszy misja nie zostaje wykonana, nadchodzi czas na przemyślenia, podsumowania i trudne decyzje. Wierność Anglii, posłuszeństwo wobec MI6 i zaufanie do M zostają skonfrontowane z możliwościami stosunkowo wiekowego już agenta i ideałami prawdziwie na pierwszy rzut oka postępowymi. Konserwatywne wartości, którym (mimo ogromnej dozy improwizacji w zawodzie oraz pozornego braku dyscypliny wynikającego z uszanowania hedonistycznego modelu życia) Bond zawsze pozostaje wierny, tutaj zostają uwypuklone na różne sposoby. Najpierw w kontekście MI6, instytucji starej, ale w zamyśle idącej z duchem czasu, w nowym wieku pełniącej tę samą funkcję, jaką pełniła w XX stuleciu. Wreszcie w kontekście samego Bonda, Mrocznego Rycerza Londynu, który ma powstać, by ratować już nie świat, lecz najbliższą okolicę i swoich najbliższych, unieszkodliwiając złych i rujnując ich mordercze plany. W „Skyfall” drugą cechą opowieści, po tej przypominającej po trosze ostatniego Nolanowskiego Batmana, jest mimo wszystko typowo bondowska konwencjonalność. Wyrazisty czarny charakter to najjaśniejszy w moim przekonaniu składnik opowieści. I nie chodzi mi tutaj o blond fryzurę Javiera Bardem. Odtwórca Antona Chigurha tworzy tu szwarccharakter równie wyrazisty jak tamten, lecz diametralnie od niego odmienny. Jego Raoul Silva doskonale wpisuje się w model przeciwników Bonda: chorobliwie ambitnych, genialnych złoczyńców z tajemnicą. Równocześnie Bardem tworzy postać dziwaka, szaleńca, wzbudzającego: najpierw śmiech rewelacyjnymi bon motami (równie znakomitymi jak te Bonda – na wzór klasycznych filmów z Connerym), z których wprost emanuje jego sadystyczna natura; następnie podziw inteligencją (jest mistrzem cyberhackingu, któremu nieobce są tajemnice młodego Q), a równocześnie odrazę wyglądem i zachowaniem. W orkiestrze „Skyfall” wszystko gra zgodnie z ruchami batuty pana Mendesa: dopracowane estetycznie zdjęcia Rogera Deakinsa; piękna Berenice Malhore – dziewczyna Bonda, równie a nawet bardziej seksowna i pociągająca niż piękności z poprzednich części; wzbudzająca ciarki piosenka Adele, w tle otwierającej film czołówki brzmiąca o wiele lepiej niż poza nią; scenariusz – nie lekki jak dotychczasowe skrypty, lecz emocjonalny i doniosły – ukazujący legendę, którą stał się Bond na przestrzeni lat. Legendę inteligentną, rozrywkową i, co najważniejsze, niesamowicie wiarygodną i wciągającą.
Tytuł: Skyfall Data premiery: 26 października 2012 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Cykl: James Bond Gatunek: akcja, przygodowy, sensacja Ekstrakt: 90% |