powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXXII)
grudzień 2012

Pod wulkanem, czyli potworne kino Wesa Andersona
Kino Wesa Anderson już od dawna nie jest dla nikogo tajemnicą. Wszyscy wiemy, czego się po nim spodziewać. „Moonrise Kingdom” nie jest w tym względzie żadnym zaskoczeniem. To film na wskroś Andersonowski: gorzki, brutalny, momentami przerażający.
Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl o kinie Wesa Andersona to „Fistaszki” – kultowy komiks Charlesa Schulza. Perypetie Charliego Browna i paczki jego przyjaciół przez lata służyły Amerykanom za zwierciadło, w którym odbijały się ich własne lęki. Dziś tę funkcję spełniają filmy Andersona.
Bohaterowie „Fistaszków” mimo młodego wieku mierzą się z problemami, które niejeden dorosły zna z autopsji – brakiem pewności siebie, strachem przed porażką, depresją. Człowiek według Schulza to istota krucha, samotna i lękliwa. Nie potrafi poradzić sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nim rzeczywistość. Życie jest zatem nieustanną walką, w której człowiek zwykle przegrywa. Podobną diagnozę stawia w swoich filmach Wes Anderson.
– Jesteśmy biedni, ale szczęśliwi – mówi Pani Lis do swojego męża. Szczęście to jednak za mało dla kogoś takiego jak Pan Lis. On pragnie euforii, przygód, dlatego zaryzykuje bezpieczeństwo swojej rodziny dla dreszczyku emocji: kupi nowy dom, w wyjątkowo niebezpiecznej dla lisów okolicy. – Czy wciąż czujesz się biedny? – zapyta żona. – Czuję się mniej biedny – odpowie Lis. Tylko tyle i aż tyle. Dla bohaterów Andersona nie istnieje bowiem pełnia szczęścia. Zawsze będzie im czegoś brakować i nie spoczną, dopóki tego nie zdobędą. Aby osiągnąć wymarzony cel popełnią każdą możliwą głupotę. Sęk w tym, że nie bardzo wiedzą czego w istocie im brakuje. Usiłują dojść do ładu ze swoim życiem, ale ich próby kończą się zwykle fatalnie. Wes Anderson ma jednak dla swoich bohaterów dużo cierpliwości i sympatii, dzięki czemu jego filmy budzą w nas nadzieję, że ten cały bałagan da się jednak uporządkować.
Wymazywanie
Ślub Etheline Tenenbaum z „Genialnego klanu” mimo starań organizatorów zamienia się w jedną wielką awanturę. Na jaw wychodzą długo skrywane żale i frustracje. Prawda ma jednak moc oczyszczającą i zamiast pogrążyć bohaterów, ratuje ich przed samozagładą. Przynajmniej na jakiś czas. Nad wyspą zamieszkaną przez bohaterów „Moonrise Kingdom” od samego początku zbierają się czarne chmury. Wkrótce uderzy w nią sztorm, który wyrządzi wiele szkód, ale dla bohaterów będzie miał zbawienne konsekwencje: przy akompaniamencie burzy znajdą rozwiązanie swoich problemów, a nie bolesną śmierć. Anderson pokazuje w swoich filmach świat na granicy katastrofy i nie oszczędza jej swoim bohaterom. W zamian oferuje względną stabilizację i równowagę, aż do momentu, gdy nie wydarzy się kolejny kataklizm.
Katastrofa jest u Andersona rodzajem katalizatora. Biblijny potop, który Anderson funduje bohaterom „Moonrise Kingdom” ma równie oczyszczającą moc, co deszcz żab z „Magnolii” Paula Thomasa Andersona To moment epifanii. Bohaterowie uzmysławiają sobie wtedy rozmiary własnego nieszczęścia. Dociera do nich, że ścieżka, którą podążali prowadzi donikąd. Wracają więc do punktu wyjścia i na nowo próbują poskładać swoje życie do kupy. Prędzej czy później będzie musiała się jednak zdarzyć kolejna katastrofa. Ludzie są tylko ludźmi, popełniają błędy i rzadko się na nich uczą, a nawet jeśli, to bardzo powoli.
Andersonianie podskórnie wyczuwają nadchodzący kataklizm. Na obrazach Pani Lis przewija się wciąż ten sam motyw – burza z piorunami. W „Moonrise Kingdom” już na samym początku dowiadujemy się, że za trzy dni wyspę zamieszkaną przez bohaterów nawiedzi sztorm. Nie jest to jednak powód do obaw. Andersonianie wyczekują katastrofy z nadzieją. Liczą, że to rozwiąże wszystkie ich problemy. – Marzę o tym, aby dach odleciał i wiatr wyssał mnie ze sobą – mówi w pewnym momencie ojciec Suzy. Sam nie jest w stanie podjąć żadnego wysiłku, aby zmienić swoje położenie. Zamiast działać, tylko użala się na sobą. Podobnie jak reszta Andersonian nie potrafi przełamać własnej niemocy.
Ostrożni straceńcy
Na początku „Moonrise Kingdom” wysłuchujemy fragmentów orkiestry z utworu Benjamina Brittena. W finale możemy go usłyszeć już w całości – poszczególnie partie zostały złożone w jedno. Anderson postępuje tak samo. Rozkłada i składa świat wciąż na nowo. Rzeczywistość, w którą reżyser wprowadza widzów jest zastała; jej forma jest zbyt skostniała, aby pomieścić cała gamę ludzkich emocji. Aby ją ożywić należy doprowadzić do katastrofy, która wstrząśnie światem i obudzi jego mieszkańców ze śpiączki.
Margot Tenenbaum romansuje na lewo i prawo, pali nałogowo, ale każdą z tych rzeczy ukrywa przed bliskimi. Jej bracia również duszą w sobie emocje: Richie wyrusza w rejs dookoła świata, aby uciec przed uczuciem do przyrodniej siostry; Chas pielęgnuje obsesję na punkcie bezpieczeństwa, byle tylko zagłuszyć poczucie straty z powodu śmierci żony. Trójka bohaterów „Pociągu do Darjeeling” decyduje się na podróż w nieznane, ale planują ją w najdrobniejszych szczegółach. Dopiero, gdy cały plan bierze w łeb, zaczyna się ich prawdziwa przygoda. Andersonianie są rozdarci między dążeniem do samozniszczenia, a pielęgnowaniem wątłego poczucia bezpieczeństwa.
Anderson jest realistą i wie, że nie sposób zmienić ludzkiej natury: ludzie będą popełniać błędy. Dlatego każde zakończenie choć na pozór szczęśliwe zabarwione jest nutką goryczy. Po wielu perypetiach młodzi bohaterowie „Moonrise Kingdom” nie muszą więcej uciekać. Sęk w tym, że cała ich eskapada niosła ze sobą tyle emocji, że codzienność przy tym wydaje się być szara i nudna. Anderson serwuje na koniec swoim bohaterom Gombrowiczowską potrawkę z kury. Sam się nią delektuje, ale Suzy staje w gardle. Do zobaczenia jutro – mówi chłopiec do ukochanej. Nie rozumie, że w ten sposób tworzy się między nimi przepaść nie do pokonania.
Dla Suzy wyprawa z Samem była spełnieniem marzeń. Mogła na chwilę poczuć się sierotą jak bohaterowie jej ulubionych książek. W przeciwieństwie do chłopca nie odnajduje się w świecie i pragnienie ucieczki zawsze będzie w niej żywe. Gdyby to było możliwe rzuciłaby się z Samem z wieży, aby nie musieć wracać do codzienności. Ku jej rozczarowaniu wszystko kończy się szczęśliwie – Sam znajduje nowy dom, ona zostaje z powrotem przyjęta na łono rodziny. Światu została przywrócona równowaga, ale ona wciąż jest elementem, który nie pasuje do reszty. W finale znów sięga po swoje atrybuty: książkę i lornetkę, które odgradzają ją od świata. Sam tymczasem odnajduje się w nowej rzeczywistości. Cena za spokój i stabilizację była jednak wysoka. Dla Suzy jest już kimś obcym.
Choroba sieroca
Andersonianie nigdy nie czują się spełnieni. Genialne rodzeństwo Tenenbaumów nie potrafi w dorosłym życiu powtórzyć sukcesów z dzieciństwa. Eli Cash, który zawsze chciał być Tenenbaumem osiągnął sukces, ale przypłacił to uzależnieniem od narkotyków. Max Fischer spełnia się na wielu polach, ma niezaprzeczalny talent dramaturgiczny, ale nie przeszkadza mu to być najgorszym uczniem w szkole. Opowiada niestworzone historie o swojej rodzinie, choć w istocie jego ojciec jest prostym fryzjerem. Żadne z nich nie potrafi cieszyć się szczęściem, ponieważ jest to uczucie bliżej im nieznane.
Dla Andersonian brak jest stanem naturalnym. Większość z nich przeżyła stratę kogoś bliskiego. Bracia Whitmanowie z „Pociągu do Darjeeling” wciąż nie mogą pozbierać się po wstrząsie spowodowanym śmiercią ojca. Podobnie jak bohaterowie „Mężów” Cassavetesa wyruszają w podróż, aby oszukać śmierć. Sam Shakusky stracił oboje rodziców, Chas Tenenbaum żonę, Steve Zissou przyjaciela. Śmierć depcze Andersonianom po piętach, a ich zabiegi mające na celu ją oszukać nie przynoszą spodziewanych skutków. Gdyby bowiem tylko o śmierć chodziło… Bohaterowie Andersona boją się życia, którego śmierć jest tylko następstwem.
Andersonianie wciąż czują, że coś ich omija; są wyalienowani i samotni. Spoglądają na świat przez szkła lornetki jak Suzy. Rzeczywistość, która ich otacza wydaje się być oddalona o setki kilometrów i aby przyjrzeć się jej bliżej potrzebują jakiegoś narzędzia. Otępiali od leków na uspokojenie i pogrążeni w swoich rojeniach zwykle nie mają żadnego kontaktu z rzeczywistością.
Czekając na Andersona
Życie to chaos. Jak sobie z nim poradzić ? Trzeba mieć plan. Dignam z „Bottle Rocket” ma zaplanowane życie rok po roku aż do śmierci. Francis z „Pociągu do Darjeeling” obsesyjnie przestrzega planu podróży. Drużynowy Ward z „Moonrise Kingdom” zaczyna ranek od obchodu obozowiska, a wieczorem sporządza skrupulatne sprawozdanie z całego dnia. Ucieczka Shakusky’ego burzy jego uporządkowany obraz świata. Przez dziurę wyciętą w namiocie przez Sama w serce drużynowego wlewa się niepewność i lęk. Każdy plan ma jakiś słaby punkt, ale nie plany Andersonian i w tym cały problem. Nie biorą pod uwagę tego, co może przynieść życie. Ignorują wszystko, co przypadkowe. Dlatego każda, nawet najdrobniejsza, zmiana jest dla nich ciosem, niemalże śmiertelnym.
Bohaterowie Andersona noszą już w sobie wystarczająco wiele niezaleczonych ran. Część z nich zadali im inni, ale znakomitą większość zawdzięczają samym sobie. Są kapryśni, egoistyczni, pyszni, samolubni, trudno znaleźć z nimi wspólny język, ale mimo wszystko budzą sympatię. Plączą się po świecie, nieporadni w swoich próbach uporządkowania życia. Wes Andersona to najlepsze, co mogło im się przydarzyć. Każdy z nas marzy, żeby mieć kogoś takiego, kto w odpowiednim momencie wyleje nam na głowę kubeł zimnej wody. Gdyby nie Anderson, Andersonianie byliby ludem beznadziejnie nieszczęśliwym. Mówiąc krótko: byliby nami.
W jednym z odcinków „Fistaszków” Snoopy mówi do ptaszka Woodstocka: – Wszyscy jesteśmy emocjonalnymi bankrutami. Mam wrażenie, że Wes Anderson uznał to za motto swojej twórczości. Czy nie tak, panie Anderson?
powrót; do indeksunastwpna strona

91
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.