powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXXII)
grudzień 2012

Piętno pamięci
Autor pisze o sobie:
Urodziłem się w 1979 roku w Katowicach. Z wykształcenia jestem ekonomistą, ale wolne chwile, których niestety jest coraz mniej, poświęcam swoim inicjatywom internetowym: jestem współzałożycielem portalu filmowego Opium oraz bloga traktującego o muzyce ambient/industrial Santa Sangre. Z tego powodu na pisanie opowiadań ciężko mi znaleźć choćby chwilę, ale sporadycznie udaje mi się coś stworzyć. Piszę głównie dla siebie, ale za namową pewnej osoby zdecydowałem się przedstawić jeden z tekstów szerszemu gronu.
Słyszałem jakieś plotki, przekazywane szeptem zniekształcone informacje dotyczące jej przeszłości i wydarzeń, które spowodowały, że zdecydowała się na ten krok. Ale wiem, że prawdę mógłbym usłyszeć wyłącznie z jej ust. A i to wcale nie jest takie pewne. Może kiedyś mi powie, może teraz…
Nawet nie przypuszczałem, że woda może mienić się tyloma kolorami. Naturalny ciemny błękit ustępuje miejsca intensywnej koralowej czerwieni, która z kolei poprzez grę światła i cienia przegrywa ze złocistymi słonecznymi refleksami. Kiedyś nigdy nie zwracałem na to szczególnej uwagi. Nie to zaprzątało mi/nam głowy. Teraz czasu mam aż nadto, mogę w końcu docenić takie drobiazgi. Kolory.
– Popatrz tylko na to biedne stworzenie. Wokół tyle wody, a ono nie może się napić. – Christine zbliża się do psa smutnym wzrokiem wpatrującego się w kałużę. Zwierzę skomle cicho i podbiega do mnie, widząc, że wyciągam manierkę. Wylewam trochę czystej wody na dłoń, którą zwierzę zaczyna gwałtownie oblizywać. Ani się spostrzegam, gdy manierka jest pusta.
– Nawet nie myśl, że dam ci się później napić – mówi Christine.
– Nie szkodzi, i tak mamy blisko.
Faktycznie, linia horyzontu w końcu zostaje w pewien sposób zniekształcona. Prosta linia, jak na elektrokardiogramie martwego człowieka, teraz jakby notuje pierwsze uderzenie serca. To wieża kościoła, najwyższego budynku w tym, do tej pory mitycznym, mieście.
– Więc to prawda – Christine także zauważa zmianę na horyzoncie. – Nie wierzyłam.
– Ja też nie. Ale od kiedy przypałętał się ten pies… Skądś musiał przyjść. To jedyne możliwe miejsce. Ciekawe, czemu się zapuścił tak daleko. Przecież musiał tam mieć dobrze.
– Poszukiwacz przygód. Jak my – słyszę lekką ironię w głosie kobiety.
Stoimy na wypalonej ziemi. Kiedyś tu chyba rosła trawa, teraz podłoże pokryte jest miękkim dywanem z popiołu. Nie licząc okazjonalnych kałuż wody, wody o intensywnym, metalicznym aromacie, wody, której nie można skosztować. Za to nad miastem, od którego z każdym uderzeniem serca dzieliła nas coraz mniejsza odległość, dominowała zielona aura – to dezorientowało moje oczy, choć jednocześnie urzekało swym kojącym pięknem. Nigdy nie widziałem tego koloru w jego naturalnej odmianie.
– Niezwykłe, prawda? – Christine chwyta mnie za rękę. – Kiedyś wszystko było takie, umiesz to sobie wyobrazić?
Nie odpowiadam, nie umiem odpowiedzieć, nie potrafię.
– Nie widać śladu ludzkiej bytności. To dziwne, zważywszy na fakt, że to prawdopodobnie jedyne takie miejsce, które ostało się po Tamtym Dniu. Przecież musiały tu dotrzeć inne ekspedycje, musieli pobrać próbki, próbować… zacząć wszystko od nowa.
– Może miasto po prostu potrafi zadbać o siebie, nie zależy mu na tym? – Christine nie patrzy na mnie, oczy wciąż ma skierowane ku temu niesamowitemu kłębowisku drzew, liści, pnączy, cegieł i betonu. – Ciekawe, czy reszta legendy okaże się prawdą.
Legenda mówi o świątyni, oazie spokoju, w której wnętrzu niezmiennie panuje cisza, nie licząc okazjonalnego szelestu ziaren piasku, sunących po kamiennej posadzce, spieszących ku centrum budowli, w którym stoi kamienna studnia. Później unoszą się, niesione podmuchami wiatru, wpadają do niej, jakby przyciągane przez naturalny odkurzacz, nurzają się w bezdennej otchłani, próżni, która wszystko zapomina. Aplikuje trwałe dziury w pamięci na życzenie odwiedzającego. Woda z niej wydobyta zawsze była ponoć czysta. Czysta jak kryształ, a mimo to aplikująca truciznę gorszą niż śmierć. Albo oferującą wybawienie, ukojenie… nowe życie. Wszystko zależy od punktu widzenia odwiedzającego.
– Jak tam może być woda, skoro studnia nie ma dna? – pyta moja towarzyszka, a ja po raz kolejny milczę, w żaden sposób nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi na wątpliwości Christine.
Im bliżej miasta się znajdujemy, tym więcej podbiega do nas zwierząt. Część rozpoznajemy, mamy przecież u nas, na dole, psy, koty, świnie. Część jednak widzimy po raz pierwszy w życiu, znając co poniektóre ze starych zapisów graficznych. Twarz Christine rozjaśnia zachwyt. Wiem, że fascynuje ją historia ziemskiej fauny z czasów sprzed Tamtego Dnia.
– Zebra – mówi, wskazując palcem na coś, co przypomina zdaje się konia w czarno-białe pasy. – Zebra stepowa, Equus quagga granti.
Dywan z popiołu stopniowo wydaje się zanikać, a kolor podłoża płynnie przechodzi z martwej szarości w zieleń. Trawa… biorę źdźbło do ręki, przyjemne w dotyku, przesuwam palcami w górę i w dół, wącham, biorę do ust.
– Tego się nie je – Christine patrzy na mnie, a na jej ustach błąka się lekki uśmiech.
Pojawiają się pierwsze drzewa, podchodzimy do nich, dotykamy chropowatej kory, oblepiamy sobie palce żywicą, wdychamy zapach liści i kwitnących owoców na niektórych z nich. Mówili u nas, na dole, że te syntetyczne surogaty właściwie w ogóle się nie różnią wyglądem, kolorem czy zapachem od oryginalnych, naturalnych odpowiedników. Teraz widzę, a zwłaszcza czuję, jak bardzo się mylili. Dziwnie tak… jakbyśmy znaleźli się w zupełnie innym świecie. Czy rzeczywiście kiedyś było tak wszędzie? Odruchowo cofam rękę, widząc, jak między gałęziami przemyka jakieś długie, łuskowate zwierzę bez odnóży ani żadnych innych wypustek na ciele. Wąż… jeśli mnie pamięć nie myli. Błogą ciszę rozdziera jazgot, jakby chichot jakiegoś demona. W powietrze wzbija się gromada pierzastych latających stworzeń. Pierwszy raz w życiu widzę ptaki.
– To odgłos małp – wyjaśnia Christine. – Zwierząt podobnych do ludzi, tak przynajmniej wynikałoby z zapisów.
Podnoszę wzrok i widzę kilka sprytnych małych stworzeń, błyskawicznie przeskakujących z drzewa na drzewo. Często mam wrażenie, że nie dadzą rady, nie chwycą odpowiednio kolejnej gałęzi i spadną, łamiąc sobie kark. Ale nic z tego. Zupełnie niezwykłe. Nie dostrzegam podobieństwa między tymi zwierzętami a mną. Zachwycam się ich gibkością i efektywnością. Żadnego zbędnego ruchu, żadnego ryzyka, czysta perfekcja. Zatrzymujemy się na chwilę. Christine obraca się do mnie. Znowu bierze mnie za rękę. Patrzy mi przez chwilę głęboko w oczy. Odwzajemniam spojrzenie, ale nie potrafię niczego wyczytać. Słyszałem jakieś plotki, przekazywane szeptem zniekształcone informacje dotyczące jej przeszłości i wydarzeń, które spowodowały, że zdecydowała się na ten krok. Ale wiem, że prawdę mógłbym usłyszeć wyłącznie z jej ust. A i to wcale nie jest takie pewne. Może kiedyś mi powie, może teraz…
Nie. Pustka na powierzchni i kotłująca się lawina uczuć gdzieś głębiej, uczuć tak ze sobą się zlewających i mieszających, że nie potrafię wyodrębnić żadnego. Po chwili Christine odwraca wzrok.
Ilustracja: <a href='http://virago89.deviantart.com' target='_blank'>Michał Kwiatkowski</a>
Ilustracja: Michał Kwiatkowski
– Chodźmy dalej – mówi.
Gałęzie pochylają się nad naszymi głowami, lecz drzewa na żadnym odcinku nie utrudniają nam drogi. Tworzą raczej powitalny szpaler na ścieżce prowadzącej do miasta.
– St Julien de la Riviere. Ciekawa jestem, kim był ów święty Julian – po raz kolejny słyszę cichy, łagodny głos Christine. I staram się sobie przypomnieć, czym kiedyś były rzeki. Oszałamiają mnie dochodzące zewsząd zapachy otaczającej mnie roślinności, zaczyna kręcić mi się w głowie, nigdy nie byłem świadom, jak czuły i podatny na bodźce może być ten właśnie zmysł, jak pięknych wrażeń może mi dostarczyć.
Pojawiają się pierwsze zabudowania, kilkupiętrowe domy stojące po obu stronach drogi. Nikt rzecz jasna od dawna tu nie mieszka, ale budynki zachowane są niemal w idealnym stanie. Gdyby nie brak szyb w oknach, z których wychylają się dzikie pnącza, można by stwierdzić, że miasto zostało opuszczone ledwie mgnienie oka temu. Że gdybyśmy weszli do środka, zastalibyśmy dymiące potrawy na stołach, tlące się papierosy w popielniczce, fotel bujany, który nie zdążył się zatrzymać, zapach perfum.
Z jednej z kamienic wybiega rude, podobne do psa stworzenie. Zatrzymuje się na środku porośniętej trawą drogi. Zerka na nas bez większego zainteresowania, może z lekką nutą nieufności, ale zaraz przebiega dalej, znikając w jednej z odbijających w bok uliczek.
Vulpes vulpes – szepcze moja towarzyszka.
Podróżuję z Christine kilka dni. Niewiele się do siebie odzywamy, ale mam wrażenie, jakbym znał ją od zawsze. Przyglądam się jej ukradkiem. Jest szczupła, drobnej postury. Eteryczna, jakby miała zaraz zniknąć, jeżeli nie chwycę jej za rękę i nie przytrzymam przy sobie. Włosy ciemnoblond, piękna szlachetna twarz, którą jednak znaczy ledwie dostrzegalna blizna idąca od nosa i kończąca się przy lewym kąciku wąskich ust. Spoglądając na nią, nachodzą mnie wątpliwości, czy na pewno chcę zrobić to, po co wyszedłem z dołu. A może spróbować ułożyć to wszystko inaczej, może sny same odejdą, a jeżeli nie, to może jednak warto cierpieć noc w noc tylko po to, żeby pobyć z nią kolejny dzień. I kolejny. I kolejny.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.