Emanuel Svanson, dyrektor szpitala, wzbudzał zaufanie swym wyglądem, choć zdaniem Brugge’a był na to stanowisko zbyt młody. Patrzył na nich znad kwadratowych okularów, lekko skubiąc ciemne bokobrody, które miały – zapewne – dodawać mu powagi. Okna gabinetu wychodziły na zachód i popołudniowe słońce wpadało teraz przez nie, kreśląc prostokąty na wypolerowanym blacie biurka i sprawiając, że musieli mrużyć oczy. Brugge’owi przyszło do głowy, że w tym oświetleniu doktor może studiować najdrobniejszy przejaw mimiki swych rozmówców, sam nie poddając się obserwacji – i w myślach wyraził mu uznanie. – To nie jest dobry pomysł, panie Hauke – stwierdził Svanson, wysłuchawszy ich. – Pan Charpentier jest naszym pacjentem, nie zaprzeczam. Ale kontakt z nim… cóż, czasami, kiedy ma lepszy dzień, można próbować. Ale zazwyczaj te próby są daremne. – Nalegamy – powiedział z naciskiem Otto. – To niezwykle ważne, bym mógł porozmawiać z profesorem. Od tego zależą… – Sprawy najwyższej państwowej wagi – wszedł mu w słowo Brugge. Doktor przypatrywał im się dłuższą chwilę w milczeniu, po czym wzruszył ramionami. – Skoro panom tak zależy… Ale proszę pamiętać, że uprzedzałem i nie mieć do mnie pretensji, jeśli rozmowa okaże się niemożliwa. – Sięgnął po stojący na biurku mosiężny dzwonek; po chwili do pokoju wszedł pielęgniarz. – Zaprowadź panów do profesora Charpentiera; gdzie on teraz jest? – W pokoju dziennym, proszę pana – zameldował pielęgniarz. – Dobrze. Jeśli rozmowa miałaby odbyć się bez świadków, mogą panowie skorzystać z którejś z izolatek, Tom ma klucze. Ale tak jak mówiłem… W jakim stanie jest teraz Charpentier? – spytał pielęgniarza. – Spokojny. Ale nie kontaktuje. – Proszę próbować, może będziecie mieli panowie szczęście. Może przy was się nieco ożywi. Opisał już wszystko, co pamiętał; dużo tego nie było – ot, ulotne wrażenia, strzępki mgły. Pozwalał teraz myślom krążyć swobodnie, licząc na to, że uda mu się uchwycić jeszcze coś, co umykało, gdy próbował się skupić. Przypominało to wypatrywanie kota w ciemnym pokoju, gdy kątem oka zauważasz błysk jego ślepi, lecz kiedy skierujesz wzrok w tę stronę, nie widzisz nic. Zastanowił się i zapisał tę myśl. Czy miał kiedyś kota? Pewnie tak. Coś zasłoniło mu światło. Podniósł głowę. – Oddaj! – powiedział starzec w szarym, szpitalnym ubraniu, takim samym, jak i jego. – Oddaj! – Kościste ręce wyciągnęły się ku jego zeszytowi. Obronnym ruchem przycisnął go do piersi, to przecież było wszystko, co tutaj miał. – Myślisz, że stąd wyjdziesz? – Starzec nachylił się ku niemu, kropelki śliny pryskały z bezzębnych ust. – Myślisz, że jak napiszesz wszystko, co chcą, to cię wypuszczą? Stąd się nie wychodzi… – Zaniósł się suchym, urywanym śmiechem. – Jak się nazywasz? – Ja… ja… nie wiem. – Zapomniałeś… Nie wyjdziesz stąd. Każdy, kto tu przychodzi, myśli, że wyjdzie… że rodzina się o niego upomni, zabierze… Nie wyjdziesz! A wiesz dlaczego? Nie był w stanie odpowiedzieć, pokręcił tylko głową. – Bo jesteś wariat! – W oczach starca zabłysły złośliwe ogniki. – Jesteś opętany, widzę to w tobie, tu… – Sękaty paluch dotknął jego czoła. Adam (czy naprawdę Adam?) wzdrygnął się jak od lodowatej wody. – Nie jestem… – zaprotestował słabo. Starzec prychnął pogardliwie. – On niedługo zacznie krzyczeć – powiedział szeptem, przysuwając twarz do twarzy Adama; mężczyzna z trudem powstrzymał grymas obrzydzenia. – Będzie krzyczał, będzie chciał na wolność. On też chce wrócić. – Kto? – jęknął Adam, przerażony. – Nie wiem. Ten w tobie. Tamten też krzyczy. – Staruch wskazał palcem na innego z pacjentów, siedzącego nieruchomo w kącie. – Wrzeszczy i wyje nocami, mówi „wypuśćcie mnie”, czasem płacze kobiecym głosem… Ty też tak będziesz! Ja tu już jestem dwadzieścia lat, ja was rozpoznaję! – Nie, ja… nie… – Oddaj! – Starzec znów sięgnął po zeszyt, Adam skulił się. – Chcę wiedzieć, co tam piszesz, bo piszesz o mnie! Wszyscy piszecie o mnie, patrzycie na mnie, mówicie za plecami! Dawaj! Nagle wokół zaroiło się od ludzi, a może tylko przedtem, skupiony na rozmowie, nie zauważył, jak się schodzą? Blade, obrzękłe twarze przyglądały mu się tępo, szare stroje i krótko ostrzyżone głowy upodabniały ich do armii identycznych manekinów. W nagłym skurczu przerażenia uświadomił sobie, że też będzie taki jak oni – jeśli nie przypomni sobie, jeśli nie udowodni, że jest normalny… A jeśli nie jestem? – pomyślał i podniósł dłonie do ust, by nie wybuchnąć wrzaskiem. Czekali w izolatce; Hauke, podniecony i zniecierpliwiony, przechadzał się tam i z powrotem po wąskim pokoju, jego okrągła twarz przybrała wyraz skupienia, małe oczy błyszczały. Wciąż nie chciał powiedzieć Brugge’owi, na czym polegała jego koncepcja. – Sam pan zobaczy – zbywał go. – I proszę pamiętać, że to wszystko czysta chemia! Wreszcie skrzypnęły drzwi; pielęgniarz, posapując, wtoczył fotel na kółkach. Siedzący na nim mężczyzna miał nisko opuszczoną głowę, wychudzone, pokryte plamami ręce spoczywały nieruchomo na poręczach. – Profesorze Charpentier! – podskoczył do niego Hauke. Żadnej reakcji. – Chwileczkę! – Pielęgniarz pomajstrował coś przy oparciu fotela; goście ze zdumieniem patrzyli, jak przypina do niego instalację z pasków i drutu, i uniósłszy delikatnie głowę pacjenta, umieszcza ją w tym stelażu. Charpentier patrzył teraz przed siebie, prosto na pochylającego się nad nim Haukego. Otto zamarł. Oczy Charpentiera były puste i martwe, bezrzęse powieki nie drgnęły nawet. Nic nie wskazywało na to, że profesor w ogóle ich zauważył. Z kącika półotwartych ust ściekała ślina, którą pielęgniarz natychmiast wytarł. Próbowali nawiązać kontakt jeszcze przez dobrą godzinę, lecz w końcu nawet Hauke się poddał. Nie pozostało nic innego, jak wracać – w poczuciu klęski. Musieli przyjąć do wiadomości, że Svanson miał rację – wielki niegdyś umysł został całkowicie zniszczony.
Otto był wściekły. Jego koncepcja była przecież tak jasna, tak klarowna, i tak doskonale wszystko tłumaczyła! Brakowało jej tylko ostatecznego potwierdzenia – a teraz nie miał pojęcia, gdzie go szukać. Pielęgniarz Tom odprowadzał ich do wyjścia, lecz zostawił w połowie drogi, bo na dziennej sali wszczął się nagle jakiś zamęt. Usłyszeli wrzask – a po chwili ujrzeli, jak dwóch osiłków prowadzi pod ręce szarpiącego się starca. Za nimi następna para ciągnęła chudego mężczyznę w średnim wieku, który krzyczał przenikliwie i przyciskał do piersi brulion w żółtej oprawie. Na jego widok pułkownik stanął jak wryty, a oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. – Winston! Na cyrkiel Konstruktora, co ty tu robisz, Winston? Siedzieli wszyscy razem w gabinecie dyrektora szpitala; Winston, dla pewności, został przypięty pasami do krzesła, był już jednak spokojny i zdawał się wręcz wstydzić swego niedawnego wybuchu. – To mój służący – wyjaśniał zaaferowany Brugge. – Zniknął wczoraj, myślałem… byłem pewien, że uciekł. Od żony – dodał konspiracyjnym szeptem. – Nie rozumiem… Zawsze był taki spokojny, zrównoważony, skąd wziął się tutaj? – Znaleziono go, gdy wędrował ulicami miasta w samej bieliźnie; nie potrafił odpowiedzieć na pytania policjantów, nie wiedział, kim jest, więc przywieźli go do nas. W nocy dostał poważnego ataku, można powiedzieć, otarł się o śmierć… Nie wiemy jeszcze, co to było, jest wciąż pod obserwacją – wyjaśnił Svanson. – Prawdę mówiąc, najbardziej przypominało to efekty działania pewnej trucizny. Zlecono badanie treści żołądka, niestety na wyniki wciąż musimy czekać. Nasze laboratorium jest nieco… niedoinwestowane – uśmiechnął się krzywo. – Poza tym pan Winston nie sprawiał kłopotów, póki nie wdał się w kłótnię ze starym Jessopem; to jeden z naszych najdłuższych stażem pacjentów… Chodziło zapewne o ten zeszyt. Jessop podejrzewa wszystkich, że piszą na niego donosy, by nie mógł stąd wyjść. Co oczywiście nie jest prawdą, jego choroba… nieważne – urwał, zorientowawszy się, że się zagalopował. – Co jest w tym zeszycie? – zainteresował się Hauke. – Kazaliśmy pacjentowi spisać wszystko, co pamięta; to standardowa procedura wobec osób z zanikami. Pomaga im uporządkować myśli, a nam daje cenne wskazówki. |