Nieokreślona siła każe nam skręcić w lewo. Przechodzimy wąską uliczką między dwoma dość wysokimi budynkami, na dachach których wiją się zielone pnącza i liście, przepływając z jednego domu na drugi, tak że pod tą naturalną zasłoną jest prawie tak ciemno jak w nocy. Chwilę później znowu atakuje nas słońce. Znajdujemy się na polanie, pełnej dziwnych prostokątnych kamieni wbitych pionowo w ziemię. Wiele z nich jest gładkich, praktycznie wszystkie zawierają wygrawerowane słowa. Dostrzegam też sporo kamiennych figur ludzi ze skrzydłami, łkających kobiet, mężczyzn na krzyżu. Pomiędzy tymi małymi monumentami przemknęły dwa koty. Na innym z kolei również wygrzewa się kot. Tyle że większy, ciemnożółty w czarne pręgi. Piękny i dostojny. Spoglądam pytająco na Christine. – Tutaj grzebali pod ziemią martwych ludzi. To wszystko, co widzisz dookoła, to symbole pamięci o nich – mówi, a ja uśmiecham się w duchu. Wszystko wydaje się nagle tak bardzo ironiczne. Uśmiech znika mi jednak szybko z twarzy, ponieważ kątem oka dostrzegam sylwetkę człowieka przy jednym z monumentów. Odruchowo sięgam po broń. – Zaczekaj – uspokaja mnie Christine. Rzeczywiście postać jakby nie zauważała naszej obecności. Widzę teraz, że to mężczyzna. Młody, w charakterystycznym stroju – przypominam sobie ze starych zapisków, że tak ubierali się żołnierze wtedy, w tamtej rzeczywistości. Podchodzimy bliżej, ostrożnie, gotowi w każdej chwili dobyć pistoletów. Ale mężczyzna wciąż nie reaguje. Mam wrażenie, że otacza go jakaś poświata, niedostrzegalna dla oczu, wyczuwalna raczej szóstym zmysłem, ale jednocześnie stawiająca barierę pomiędzy nim a nami. Barierę, która – mimo że jesteśmy na wyciągnięcie ręki – sprawia, że dzielą nas nieokreślone miary czasu i przestrzeni. Mężczyzna stoi nieruchomo z rękami opuszczonymi po bokach i wpatruje się w kamienny prostokąt, prosty, bez żadnych symboli, mający wygrawerowane tylko dwie daty sprzed wielu setek lat i imię: Gretchen. W oczach młodzieńca widzę pustkę, ogień, który bez wątpienia tlił się w nich, musiał wygasnąć eony temu. Chcę coś powiedzieć, ale brakuje mi słów. W końcu wypalam głupie „proszę pana”, ale, jak mogłem się spodziewać, nie spotykam się z żadną reakcją. Wygląda jak hologram, perfekcyjny hologram. Idę o zakład, że jeżeli spróbowałbym go dotknąć, moja dłoń przeniknie przezeń na wylot. Ostatecznie tego nie robię. – Chodźmy dalej – mówi Christine. – Najwyższa pora. Dochodzimy do centrum, w którym stoi niezwykła Świątynia. Budowlę stworzono w stylu, którego nie sposób rozpoznać, bazując na starych zapisach. Bezpośrednio z Ziemi wyłaniają się kamienne schody, w ogóle cała konstrukcja nie wygląda, jakby stała na fundamentach, lecz wyrastała z wnętrza planety, jak drzewo oplatające korzeniami jej jądro. Bujna roślinność dookoła Świątyni nie odważa się jednak wpełznąć do środka, również wszystkie zwierzęta z szacunkiem obchodzą budowlę. Wiedzą, że jest w niej coś nienaturalnego. Trzeba być zupełnie pozbawionym instynktu samozachowawczego, żeby przekroczyć jej wrota. Albo trzeba być człowiekiem. Czuję na sobie smutny wzrok zwierząt. Odwracam się – rzeczywiście na moment zatrzymuje się całe życie, drapieżniki nie gonią za swoją zdobyczą, ptaki osiadają na pobliskich gałęziach, zamiera nawet szum liści. Otwieram ciężkie wrota, także one nie wydają żadnego odgłosu, jakby wczoraj ktoś je zdążył naoliwić. Wewnątrz wita nas przyjemny chłód. Potężne kolumny podtrzymują sklepienie, dookoła sam kamień – żadnych zdobień, fresków, witraży. Kilka wydrążonych prostokątnych otworów mających służyć za okna i dawać nieco światła. I studnia, dokładnie na środku pomieszczenia. Niepozorna, z drewna i kamienia. Zaglądam do środka i widzę doskonale czarną próżnię. To o tyle interesujące, że sam łańcuch przytroczony do wiaderka nie wydaje się zbyt długi. Chcę wrzucić mały kamyk do środka i przekonać się, czy coś usłyszę, ale ostatecznie rezygnuję. – Słońce chowa się za horyzontem. Chodź, wyjdziemy na chwilę i coś zjemy – mówi Christine. Opuszczamy Świątynię. Być może po raz ostatni spoglądamy w niebo. W tym życiu. Zachód słońca jest wyjątkowo piękny tego wieczora. Całe niebo barwi się czerwienią, ale nie tą ponurą, krwistą, lecz ciepłą i pogodną, przechodzącą w pomarańcz. Zostało nam trochę zapasów, robimy małą ucztę na schodach. Normalnie obawiałbym się drapieżników, ale te, choć bacznie nas obserwują, nie podchodzą. Nie widzę w ich oczach strachu przed Świątynią, raczej zrozumienie, że taka jest natura rzeczy. Nie dla nich to miejsce. Christine jest wyczerpana. – Chcesz koniecznie zrobić to dziś? – pyta. – Zróbmy to jutro. Prześpijmy się. Christine także nie wie, dlaczego ja zdecydowałem się na ten krok. Nie powiem jej, sam mimo wszystko też nie chcę wiedzieć o jej motywacji. Po co, i tak jutro nie będę niczego pamiętał. Jeszcze jedna noc. Jeden sen. Po raz ostatni umrę po tysiąckroć. Znam te obrazy na pamięć, ból stał się integralną częścią mojej codzienności. Najpierw bezgwiezdna noc, kiedy czuję, jakbym stracił wzrok. Do momentu kiedy zewsząd zaczynają nadlatywać pulsujące ciemnopomarańczowym światłem punkciki, które suną ku mnie, szukając otworów na moim ciele. Uchylam się przed jednym tylko po to, aby wystawić się innemu. Wyżerają kolejne otwory, podczas gdy niebo staje się jaśniejsze. Wiszę na drzewie, na którym wszystkie gałęzie powyginane są pod kątem prostym. Drzewo wznosi się na środku wyłożonego marmurem placu, w centrum niedającej się zidentyfikować metropolii. Plac otaczają kilkusetpiętrowe wieżowce, na których rozbłyskują różnokolorowe neony, mamiące wizją łatwej i bezrefleksyjnej egzystencji. Masz, czego chcesz, tylko nie myśl zbyt wiele. Dookoła zbiera się coraz więcej ludzi, krzyczących, śmiejących się, oskarżycielsko wytykających mnie palcami. Wiele z tych osób jest odzianych w poszarpane strzępy materiału lub w ogóle nagich, dotykających się nawzajem, bez względu na płeć. Prawie wszyscy są odurzeni jakimiś substancjami – stąd dziki błysk w oczach, zwiastujący żądzę rozkoszy i cierpienia. Rozkoszy poprzez cierpienie. Słyszę charakterystyczny szelest. Coś pełznie w moim kierunku. Dźwięk ten dochodzi do moich uszu jednocześnie z prawej, lewej strony i z tyłu głowy. Z góry i z dołu. Cienkie przewody elektryczne zakończone mikroskopijnej długości igłami wbijają mi się pod paznokcie w dłoniach i stopach, oplatają mi genitalia i przekłuwają jądra, wpełzają mi na głowę, do uszu, nosa i ust. Dwa kable sunące w kierunku moich oczu to ostatnia rzecz, jaką widzę tej nocy. Potem tylko ciemność, żadne to jednak wybawienie, bo pozostałe zmysły wciąż funkcjonują normalnie. Czuję, jak krótkie, choć piekielnie bolesne wyładowania elektryczne rozsadzają mi wnętrzności. Pojawia się obrzydliwie słodki swąd palonego ciała, ogarniają mnie mdłości, chcę się porzygać, ale nie mogę. Za to coraz wyraźniej słyszę szyderczy śmiech, mało wyrafinowane obelgi, ociekające jadem i nienawiścią drwiny. A potem pozostaje już tylko ból, przytępiający wszystkie zmysły, rozdzierająco dosłowny, w żadnym wypadku nieoczyszczający. W imię wyższych spraw? Żadna wyższa sprawa nie jest warta uczucia topiącego się własnego ciała. Ostatecznie nadchodzi wybawienie. Umieram. I budzę się dokładnie w tym samym ułamku sekundy. Tak jest co noc, od trzydziestu lat. A mimo to zawsze zaskakuje mnie ten kontrast między niemym okrutnym zgiełkiem projektowanym podczas snu a tą namacalną, głośną ciszą zaraz po przebudzeniu. Cały jestem zlany potem, boję się znowu zamknąć oczy. Spoglądam na Christine – jakaż spokojna jest jej twarz, skąpana w blasku księżyca, wpadającym przez jedno z okien. Miarowy oddech, żaden grymas nie wykrzywia jej oblicza. Także oczy nie szaleją pod zamkniętymi powiekami – nic się jej nie śni. Zazdroszczę Christine, choć ona też ma swoje powody, żeby tu być. Czy jej cierpienie można jakąkolwiek miarą przyrównać do mojego? Czy ma to w ogóle sens? Zatopiony w myślach wpatruję się w jej twarz, czekając, aż noc przejdzie w świt. Christine otwiera oczy, przeciera je w taki sposób, że przypomina mi niewinne dziecko. Wychodzimy na zewnątrz, zapowiada się kolejny piękny, ciepły, letni dzień. Zwierzęta wróciły chyba do normalnego trybu życia, widzę żyrafy, które zrywają wiszące na najwyższych gałęziach pobliskich wierzb liście. W pobliskich krzakach bliżej niesprecyzowany drapieżnik jakby bez przekonania czai się na spokojnie pasące się nieopodal stado owiec. Wszystko to przy uspokajającym akompaniamencie ptasich symfonii. Natura rzeczy, cykl życia i śmierci, cały system dochodzi tu do perfekcji. – Miejmy to już za sobą – mówi Christine. Nie oglądając się na mnie, wstaje, otrzepuje się z pyłu i wchodzi do wnętrza kamiennego gmachu w centrum miasta, centrum świata. Udaję się za moją towarzyszką. Widzę, jak spogląda do środka studni, jakby jednak chciała dojrzeć jakiś refleks światła na powierzchni wody, gdzieś tam w dole. Kobieta zastyga w bezruchu – czyżby się wahała? Czy chce się wycofać, kiedy jesteśmy już u celu, dosłownie na wyciągnięcie ręki od osiągnięcia tak upragnionego pokoju duszy? Czystej karty? – Pamięć nie zostanie wymazana w całości. Utracimy tylko wspomnienia. To piętno na umyśle, które ostatecznie sprawiło, że znaleźliśmy się w tym miejscu. Studnia działa w sposób świadomy. – Powtarzaliśmy to już dziesiątki razy, ale Christine wciąż szuka potwierdzenia. Kiwam głową w milczeniu. Nie widzi mnie, więc dodaję: – Tak mówią. Utracisz też to, co było piękne i dobre, ale coś za coś. To ponowne narodziny. Z poprzedniego życia zostanie ci tylko jedno. Christine odwraca się i podchodzi do mnie, spoglądając mi głęboko w oczy. Wie, co powiem. – Będziesz pamiętać swoje imię. Kobieta uśmiecha się lekko. – Imiona są wieczne. – Po raz kolejny mam wrażenie, jakbym słyszał w jej głosie nutę ironii. A może nie, może tylko mi się wydaje. To ledwie dostrzegalne rozbawienie znika w mgnieniu oka. – Zróbmy to. Teraz. Opuszczam wiadro, zastanawiając się, jak będzie przebiegać cały proces. Czy to będzie oślepiający błysk, wypalający umysł od środka? Może dzień zmieni się w noc? Wszystkie gwiazdy zgasną i pozostanie bezbarwna pustka, z której wyłoni się nowy świat? Wystarczy tych dywagacji, zaraz się przekonam. Nie musimy pić wiele, wystarczy, że zwilżymy lekko usta. Wyciągam wiadro, woda jest krystalicznie czysta. Nurzamy w niej palce. Lodowato zimna. Patrzymy na siebie po raz ostatni. Ostatnia chwila, żeby się wycofać. Nie biorę takiej opcji pod uwagę. Widzę po Christine i po jej zdeterminowanym spojrzeniu, że ona też nie. Jednocześnie bierzemy kilka kropel do ust. Widzę biel. Stoję w wielkiej, chłodnej sali z kamienia, tuż przy studni, na której brzegu stoi małe drewniane wiadro. Jedną ręką trzymam je za uchwyt, podczas gdy drugą trzymam w ustach. Muszę zabawnie wyglądać. Musimy zabawnie wyglądać, bo obok mnie w podobnej pozie stoi piękna kobieta o ciemnoblond włosach z prawie niedostrzegalną blizną na twarzy. Patrzymy na siebie po raz pierwszy. Po trwającej wieczność chwili wychodzimy na zewnątrz, oślepiające słońce atakuje nasze oczy. Jest ciepło, wieje przyjemny letni wiatr. I te zwierzęta, dziesiątki zwierząt wkoło, żyjących własnym życiem, niezwracających na nas uwagi. Wiem jak mam na imię, i choć nie potrafię sobie przypomnieć, kim jestem i jak się tu znalazłem, ogarnia mnie jakiś dziwny spokój. Wydaje mi się, jakbym wyszedł z łona matki, tyle że wyposażony w potrzebny do życia zestaw informacji. Plus jeszcze coś. Krótka zbitka liter, która znaczy dla mnie wszystko. Kiedy chwytam za rękę moją towarzyszkę, czuję, że także i ona nie odczuwa żadnego napięcia. – Chcę tu zostać. W tym mieście. Z tobą – mówi. Odpowiadam jednym słowem. Jej imieniem. |