Sebastian Chosiński: Ale przecież jest dokładnie na odwrót. „Casino Royale” było na wskroś bondowskie i dlatego tak dobre. W „Skyfall” reżyser starał się na siłę uczłowieczyć agenta 007 i na tym głównie poległ. Choć i tak dobrze, że nie wysłał go na kanapę u psychoanalityka. A niezły pożar – ba! masa pożarów – był chociażby w „Ognistym podmuchu” Rona Howarda. Ponad dwadzieścia lat temu. Grzegorz Fortuna: Obawiam się, że będziemy musieli porzucić temat, bo wyszłaby z tego osobna dyskusja, ale gdzie w „Casino Royale” „bondowskość"? Przecież każdy element tego filmu jest jednym wielkim odcięciem się od serii, co sugeruje już scena otwierająca, w której poznajemy Bonda jako młodzika dopiero po nominacji na agenta z numerem 00. A późniejsze wydarzenia – choćby sam motyw miłości do jednej, konkretnej kobiety – wyraźnie sugerują, że to nowy Bond, zupełnie inny niż ten z poprzednich odsłon. W „Skyfall” tymczasem – niczym w najlepszych częściach z Seanem Connerym – obserwujemy już Bonda jako Bonda: ukształtowanego, skupionego na tym, co musi zrobić, momentami ironicznego, ale też – moim zdaniem bardzo udanie – uczłowieczonego, borykającego się z subtelnie nakreślonymi problemami.  | ‹John Carter›
|
Sebastian Chosiński: Wychodzi na to, że oglądaliśmy po dwa różne filmy – zarówno w przypadku „Casino Royale”, które jest idealnym nawiązaniem do starych Bondów, jak i „Skyfall”, które stara się na siłę i zupełnie niepotrzebnie przeprowadzić dekonstrukcję mitu agenta 007. Naprawdę szkoda, że nie doszło do ogólnoredakcyjnej dyskusji na temat filmu Mendesa krótko po premierze. Jakub Gałka: Świat się kończy – to już druga z kolei dyskusja, w której zgadzam się z Sebastianem. Może moja ocena „Skyfall” nie jest aż tak negatywna, ale ciężko się nie zgodzić, że chybiony jest i ogólny pomysł i nie do końca wyszło wykonanie. Nowy Bond to zresztą dobry papierek lakmusowy tego roku – najbardziej oczekiwane filmy będące powrotem po długich latach do bardzo lubianych cyklów rozczarowują. Albo, w łagodniejszej wersji, nie zachwycają tak bardzo jak byśmy chcieli. A „Avengers”, który jest chyba bezsprzecznie najlepszy i najmniej kontrowersyjny w tym gronie, prezentuje też najprostsze i najbardziej zachowawcze podejście do tematu blockbustera. Zabrakło takich hitów jak „Avatar”, „Odlot”, „Kac Vegas” czy „Incepcja”. Zresztą już poprzedni rok był kiepski, w tym roku chyba ciężko było o wielkie zaskoczenie, albo dobitne potwierdzenie czyjejś jakości (poza „Avengers”). Możnaby ewentualnie wyróżnić zaskakująco przyzwoity poziom i wyniki „Królewny Śnieżki i Łowcy”, „Hunger Games” i „MIB 3” (w tę samą kategorię w 2011 roku wpisałbym czwartą „Mission: Impossible”), ale albo nie są to typowe blockbustery, albo nie prezentują jakiegoś niesamowitego poziomu, będąc zwyczajnie dobrymi filmami. Mieliśmy za to całą masę kiszek: „John Carter”, „Gniew Tytanów”, „Battleship”, „Madagaskar 3”, „Total Recall"… Piotr Dobry: Wypraszam sobie porównywanie „Johna Cartera” do „Battleship” czy nowej „Pamięci absolutnej”. Stanton przyrządził bardzo przyzwoite SF. Ze znakomitymi współczesnymi efektami, a jednak nieco staroświeckie, może trochę spóźnione, ale na pewno klimatyczne i wybijające się na tle wyżej wymienionej sieczki. Grzegorz Fortuna: Przyznam, że też nie rozumiem tego narzekania na „Johna Cartera”. Ten film był dla mnie jednym z największych pozytywnych zaskoczeń roku. W czasach, kiedy wszyscy hollywoodzcy reżyserzy brną w postmodernizm, Stanton nakręcił film ostentacyjnie staroświecki i epicki, nawiązujący do najlepszych tradycji Kina Nowej Przygody. Może to i anachroniczne, ale na swój sposób piękne i rozczulające. Bardzo mi takiego kina ostatnio brakowało.  | ‹Iron Sky›
|
Kamil Witek: Przy „Johnie Carterze” mogę zgodzić się z Wami tylko w jednym – to film spóźniony o kilka dekad. I niestety nie w sposób oddający hołd klasykom kina eskapizmu, ale zrobiony tak, jakby był pierwszy w swoim gatunku. Dlatego o wiele bardziej wolę obejrzeć po raz n-ty „Nową nadzieję”, niż powtórzyć sobie „Cartera”, który sprawia mniej więcej tyle przyjemności, co obecnie discman pod choinką. Mateusz Kowalski: Przepraszam cię bardzo, Jakubie, ale… „Królewna Śnieżka i Łowca” i wysoki poziom? Naprawdę mówimy o tym samym filmie? Dla mnie ten obraz wyszedł niczym bazarowy składak – kiedy już człowiek myślał, że da się przetrawić średnie udziwnienia fabularne i szurnięte krasnale, nagle wkraczała Kristen Stewart i jej mimika a la Nicolas Cage. Nie, przepraszam. Już lepiej chyba wyszedł „Prometeusz” maskowany wizualnymi fajerwerkami, w którym jednak pojęcie logiki zostało zarzucone na rzecz „o, tego jeszcze nie było, to czemu nie wstawić?”. Podobnie i „MiB 3” to tytuł, jak dla mnie, przebrzmiały, jadący na ostatniej prostej, w połowie którego poczułem się oszukany. Z tej listy broni się jedynie „Hunger Games”, o których jednak już pisałem swego czasu, więc nie będę się powtarzał. Jakub Gałka: Pax, koledzy, pax… To tylko dowodzi, że tak wiele było filmów, które wywołują mieszane uczucia i nie były w stanie zdobyć powszechnego poklasku. Zgadzam się oczywiście, że „John Carter” nie jest tak słaby jak „Battleship”, a „Śnieżka” nie jest arcydziełem (dlatego napisałem „przyzwoity poziom”), ale to szczegóły nie zmieniające faktu, że lokują się właśnie w sąsiedztwie tych filmów, obok których je wymieniłem. Konrad Wągrowski: Było o blockbusterach, teraz czas na kino ambitne. Tylko jak je zdefiniować? No dobra, co byście wyróżnili z filmów niskobudżetowych, kina niezależnego, produkcji europejskich, dokumentu?  | ‹Raj: Miłość›
|
Sebastian Chosiński: Kino europejskie tradycyjnie pobiło amerykańskie. Nie mogę nie wspomnieć o paru filmach rosyjskich. „Purpurowym śniegu” Władimira Motyla, który trafił wreszcie do kin w Rosji, dwa lata po śmierci reżysera. Na wielkie brawa zasłużyło też kilka obrazów pokazywanych na ubiegłorocznym „Sputniku”, jak np. „Też chcę” Aleksieja Bałabanowa, wstrząsająca „Córka” Natalii Nazarowej i Aleksandra Kasatkina, „Żyć” Wasilija Sigariewa i „Będę przy tobie” Pawła Ruminowa. A poza tym wspomniana już „Miłość” czy węgierski „To tylko wiatr”. Z dokumentów powalił mnie na kolana włoski „Zapomniany mundial” – o nieuznawanych przez FIFA, rozegranych w Argentynie Mistrzostwach Świata w piłce nożnej w… 1942 roku. Wspaniała historia, cudownie opowiedziana. Gdybym najpierw zobaczył fabułę na ten temat, doszedłbym pewnie do wniosku, że scenarzystę nieźle poniosła wyobraźnia. A skoro opuściliśmy Europę, to pochwalić trzeba również Kim Ki-duka, który po fatalnym „Arirangu” stworzył znakomitą „Pietę”, jak najbardziej słusznie nagrodzoną Złotym Lwem. Piotr Dobry: Zgodzę się z Sebastianem co do poziomu kina rosyjskiego, które nieprzerwanie trzyma się mocno. Ale oglądamy je jednak w dużej mierze poza głównym obiegiem. Sebastian Chosiński: Trzeba jednak zaznaczyć, że te filmy pojawiają się na festiwalach w Polsce. I nie chodzi tu tylko o wybitnie „rosyjski” „Sputnik nad Polską” (który dociera również do kilkudziesięciu, poza Warszawą, miast w kraju), ale także chociażby Warsaw Film Festival. Piotr Dobry: Co zaś do regularnej dystrybucji, było w naszych kinach kilka niezłych filmów niezależnych, na przykład „Zupełnie inny weekend”, „Zostań ze mną”, „Raj: Miłość”, ale nic wybitnego, żadnego „Rozstania”. Od ponownego seansu „Alp” wolałbym rwanie trzonowca bez znieczulenia, zaś głośne „Musimy porozmawiać o Kevinie” okazało się jedynie pseudoartystyczną wersją „Synalka” z Macaulayem Culkinem, która tylko udaje, że ma coś istotnego do przekazania.  | ‹Alpy›
|
Gabriel Krawczyk: Moją uwagę zwróciły często emitowane w naszych kinach filmy o miłości – mniej lub bardziej głównonurtowe. I te mógłbym podzielić na warte uwagi i mocno obstawione dwie kategorie. Filmy o kryzysie w związku: od najbanalniejszego, acz sympatycznego „2 dni w Nowym Jorku” Delpy, przez „Happy, Happy” Norweżki Sewitsky i wspomniany już „Take This Waltz”, po najoryginalniejszy „Cafe de flore” jedynego pana w tym towarzystwie, Jeana-Marca Vallée. Wszystkie te obrazy podają różne rozwiązania podobnych problemów, co już jest wartością samą w sobie, polecam jednakże każdy tytuł z osobna. Druga kategoria – filmy LGBT, spośród których osobiście polecić mogę co najmniej dwa: „Piękno” z RPA dotyka w tym kontekście tragicznych konsekwencji ostracyzmu społecznego; brytyjski „Zupełnie inny weekend” to kameralny, bezpretensjonalny obraz konfrontujący postawy dwóch gejów – rozmowa intymna niczym w „Przed wschodem słońca” odgrywa tu kluczową rolę, znakomicie wygrane role także zasługują na pochwałę. |