powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

Sadząc martwe kwiaty
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Z czasem jednak Leonard, jakby chcąc zrobić na złość, zaczynał odzywać się przy Wongu i Christinie. Często monosylabami, często też krótkimi komentarzami. Jednak w żaden sposób nie poprawiało to jego pozycji – wręcz przeciwnie. Coraz głębiej ugruntowywała się we mnie świadomość, że Leonard nie istnieje.
Nie przeszkadzało mi to jednak w ciągłym podlewaniu i pielęgnowaniu go. Chociaż najprościej byłoby go zabić, prawda? Pozwolić uschnąć, uwiędnąć. Wystarczy brak wody przez parę dni i zostanie tylko martwy badyl. Ale nie mogłem tego zrobić. Na każdą myśl tego typu dostawałem gęsiej skórki. To jak zabijanie samego siebie. I poza tym – skoro to moja głowa słyszała ten głos, to Leonard był zwykłym kwiatem, na który ja coś zwaliłem. A skoro tak – czym zawinił? Tym, że dotrzymywał mi towarzystwa przez tyle miesięcy?
Nie potrafiłem zdobyć się na ten akt niewdzięczności.
Poza tym – jak on mógł wciąż istnieć, skoro ja wiedziałem, że jest wymysłem?
– Dlaczego nie chcesz zniknąć? – pytałem cicho.
– O to samo mógłbym poprosić ciebie. Zniknąłbyś? Zapewne miałbyś łatwiej, bo masz ręce.
– No i?
– Możesz się zabić. A ja? Co najwyżej więdnąć z głodu.
Wtedy dokładnie do pokoju wszedł Wong i zapytał z kim rozmawiam. Czwarty raz w ciągu ostatnich dni.
– Ze sobą.
Dla niego był to objaw szaleństwa – nie potrafiłem wyczytać innej diagnozy z uniesionych brwi. I tak po prawdzie, chyba miał rację.
– Namierzyliśmy coś – powiedział i poprosił do komputera.
Tym czymś okazał się zbłąkany Progress. Wong wpadł na genialny pomysł: lecąca dwadzieścia osiem tysięcy sto sześćdziesiąt trzy kilometry na godzinę stacja miała ścigać tę krypę by zyskać nieco na czasie i nie stać się trumną, powiedzmy za miesiąc.
Super.
– Progressy mają automatyczny system dokowania do stacji. Jedyne co trzeba zrobić, to go włączyć.
Genialnie.
– Ale jak?
Wong wytłumaczył nam swój plan. Christina miała wyjść w skafandrze i jako mechanik uruchomić krypę z żarciem i tlenem. Zgodziła się niemal natychmiast. Ja natomiast wzruszyłem tylko ramionami i już braliśmy się do roboty. Cała akcja trwała godzinę. W końcu Progress zadokował do drugiej śluzy.
– Święty Mikołaj wrócił! – krzyknęła Christina i rzuciła nam dwie skrzynki konserw.
Wong szczebiotał coś po skośnookiemu. Leonard płakał o parę kropel wody. Znowu miałem odstąpić nieco ze swojej racji. Dom wariatów.
Później odkryliśmy, że statków podobnych do Progressa na orbicie było więcej. Był ATV z ESA – bydlę mogące pomieścić ładunek o masie całego Progressa. Mogliśmy bez przeszkód utrzymać przy sobie cztery statki – dwa już mieliśmy. ATV nadawał się idealnie, a na orbicie krążyły jeszcze inne cuda do kolekcji. Skąd się tam wzięły? Można było się tylko domyślać. Może Ziemia wysłała je w jakimś akcie desperacji licząc, że trzech mężczyzn na orbicie nauczy się rozmnażać przez podział. A może myśleli, że Robonaut 2 coś w tym temacie podziała? Zapewne zmartwiłaby ich wieść, że robot był pierwszą ofiarą kosmosu po apokalipsie.
Ilustracja: <a href='mailto:uradowanczyk@yahoo.com'>Sebastian Wójcik</a>
Ilustracja: Sebastian Wójcik
Ale przecież była jeszcze Christina. Nasza bawarska pramatka Ewa.
• • •
– Dawno czegoś takiego nie czułem.
– Czego? – dopytywał się Leonard.
– Głodu w lędźwiach.
Bawiły go takie eufemizmy.
– Odczuwasz pociąg. Mów po ludzku.
– Po ludzku do kwiatu, tak, jasne.
Westchnął. Znowu przylepiłem go do ściany i wypatrywał Ziemi nocą, pokrytej teraz znacznie słabiej rozżarzonymi ogniskami miast.
– Nie sądzisz, że tam ktoś jest?
– Czy mi się wydaje, że postawiłeś sobie za cel, ziarnko po ziarnku zasiać we mnie tęsknotę za Ziemią?
– Brawo, Alan – odparł z ironią. Pierwszy raz. – Sam się przypatrz. Miasta świecą.
– Płoną – poprawiłem go.
– Musiałyby płonąć całe, cały czas.
– A skąd wiesz, że tego nie robią?
– Bo nie ma dymu.
Istotnie. Skoro mogliśmy dostrzec światło, znaczy – nic go nie zasłaniało. Chyba że…
– To kolejna iluzja, tak?
– Alan. Proszę cię…
– Znowu mnie kusisz, tak?!
Pozwolił przebrzmieć agresywnej nucie.
– Alan, nie kuszę cię. Staram ci się pomóc.
– Niby jak? Mówiąc, że jesteś prawdziwy, a Wong i Christina nie?
Skierował twarz w moją stronę.
– To ty negujesz moje istnienie. Ja zaś mówię to co widzę.
– A co widzisz?
– Nic nowego.
Ściągnąłem brwi.
– Nie rozumiem cię.
Westchnął.
– Jak myślisz, dlaczego ci Wong i Christina mnie nie słyszą?
– Bo nie istniejesz!
– A może dlatego, że ich wymyśliłeś?
Rąbnąłem ręką o panel.
– Kurwa! Ja ich nawet czuję! Rękoma!
– Nie zastanawiałeś się przypadkiem, dlaczego jest ich…
Odepchnąłem się w jego stronę.
– Ani się waż, kurwa, kończyć!
Leonard odwrócił się do mnie tyłem.
– Dlaczego jest ich…
– ANI SIĘ WAŻ!
– …dwoje?
Bezwładnie, z rękoma na twarzy, uderzyłem w ścianę obok Leonarda.
– Nie możesz mi tego zrobić… – zacząłem jęczeć.
Mój najlepszy przyjaciel kamyk po kamyku rozłupywał mój świat. Matowym głosem walił po głowie, mocniej niż bicz. Zacząłem płakać i rozpaczliwie chwytać wędrujące w nieważkości łzy, by nie dostały się do wentylacji.
– Dlaczego byli tu tak szybko? – Zacisnąłem zęby, gdzieś spoza nich wydobył się charkot – pozbawiony agresji, przypominający rozpaczliwe kwilenie porzuconego szczeniaka. – Może dlatego, że już tu byli?
• • •
Christina czekała na mnie w Progressie. Coś wyciągała, coś wsadzała – ogółem starała się chaosem wprowadzić porządek. Zastałem ją w tym stanie okazywania kobiecości. Gdy odwróciła się w moją stronę jej twarz, jak mignięcie, rozjaśnił uśmiech.
– Coś się stało? – zapytała z troską w głosie.
Milczałem przez moment.
– Chyba jestem chory.
Namierzyła mnie przerażonym spojrzeniem.
– Na co?
– Na głowę.
Odłożyła narzędzia, trawiła to w ciszy.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Boże, to co to znaczy. Że mi odbiło. Kolokwializmy wystarczą? Odwaliło. Brzmi lepiej?
– Alan. Rozumiem – starała się jakoś mnie uspokoić z głębi modułu. Oboje brnęliśmy przez tę historię. – Ile razy dochodziłeś do takich wniosków?
– Dostatecznie dużo.
– Chcesz powiedzieć, że…
– Tak, Christina. Nie gadam sam ze sobą.
Milczała chwilę.
– Nie wiem jak ci pomóc.
Uśmiechnąłem się.
– Nie spodziewałem się tego. Raczej chciałem was poinformować.
– Po co?
Wzruszyłem ramionami.
– Mam dosyć stresu za każdym razem, gdy to coś się do mnie odzywa.
– A czym jest to coś, jeśli można wiedzieć, oczywiście?
– Hmmm, to kwiatek, który zapewne dawno zauważyliście.
Kiwnęła głową i delikatnie uderzyła o metalową część.
– Oła.
– Rozmasuj – poleciłem. – Bo będzie siniak.
– Mam dość tego statku.
Odepchnęła się i podpłynęła w moją stronę. Przytrzymałem ją, nagrodziła mnie uśmiechem.
Człowiek nazywa takie momenty olśnieniem. Dlaczego? Bo wnioski pojawiają się w ciągu dwóch, trzech sekund. Mózg niekontrolowanie analizuje wątki i nagle spaja je w całość. To co wydawało się niemożliwe, albo bezsensowne – nagle staje się prawdziwe. W swoim życiu takich olśnień dostawałem jako dziecko. Ale teraz…
– Leonard. Coś się stało?
Świat nagle stał się tymi brązowymi oczyma. Świat, który miałem doszczętnie zniszczyć.
– Ty…
– Co? Co ja?
– Śmierdzisz.
Zarumieniła się.
– No… wiesz co…
Dotknąłem palcami skóry nosa i zaciągnąłem się.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

30
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.