Z czasem jednak Leonard, jakby chcąc zrobić na złość, zaczynał odzywać się przy Wongu i Christinie. Często monosylabami, często też krótkimi komentarzami. Jednak w żaden sposób nie poprawiało to jego pozycji – wręcz przeciwnie. Coraz głębiej ugruntowywała się we mnie świadomość, że Leonard nie istnieje. Nie przeszkadzało mi to jednak w ciągłym podlewaniu i pielęgnowaniu go. Chociaż najprościej byłoby go zabić, prawda? Pozwolić uschnąć, uwiędnąć. Wystarczy brak wody przez parę dni i zostanie tylko martwy badyl. Ale nie mogłem tego zrobić. Na każdą myśl tego typu dostawałem gęsiej skórki. To jak zabijanie samego siebie. I poza tym – skoro to moja głowa słyszała ten głos, to Leonard był zwykłym kwiatem, na który ja coś zwaliłem. A skoro tak – czym zawinił? Tym, że dotrzymywał mi towarzystwa przez tyle miesięcy? Nie potrafiłem zdobyć się na ten akt niewdzięczności. Poza tym – jak on mógł wciąż istnieć, skoro ja wiedziałem, że jest wymysłem? – Dlaczego nie chcesz zniknąć? – pytałem cicho. – O to samo mógłbym poprosić ciebie. Zniknąłbyś? Zapewne miałbyś łatwiej, bo masz ręce. – No i? – Możesz się zabić. A ja? Co najwyżej więdnąć z głodu. Wtedy dokładnie do pokoju wszedł Wong i zapytał z kim rozmawiam. Czwarty raz w ciągu ostatnich dni. – Ze sobą. Dla niego był to objaw szaleństwa – nie potrafiłem wyczytać innej diagnozy z uniesionych brwi. I tak po prawdzie, chyba miał rację. – Namierzyliśmy coś – powiedział i poprosił do komputera. Tym czymś okazał się zbłąkany Progress. Wong wpadł na genialny pomysł: lecąca dwadzieścia osiem tysięcy sto sześćdziesiąt trzy kilometry na godzinę stacja miała ścigać tę krypę by zyskać nieco na czasie i nie stać się trumną, powiedzmy za miesiąc. Super. – Progressy mają automatyczny system dokowania do stacji. Jedyne co trzeba zrobić, to go włączyć. Genialnie. – Ale jak? Wong wytłumaczył nam swój plan. Christina miała wyjść w skafandrze i jako mechanik uruchomić krypę z żarciem i tlenem. Zgodziła się niemal natychmiast. Ja natomiast wzruszyłem tylko ramionami i już braliśmy się do roboty. Cała akcja trwała godzinę. W końcu Progress zadokował do drugiej śluzy. – Święty Mikołaj wrócił! – krzyknęła Christina i rzuciła nam dwie skrzynki konserw. Wong szczebiotał coś po skośnookiemu. Leonard płakał o parę kropel wody. Znowu miałem odstąpić nieco ze swojej racji. Dom wariatów. Później odkryliśmy, że statków podobnych do Progressa na orbicie było więcej. Był ATV z ESA – bydlę mogące pomieścić ładunek o masie całego Progressa. Mogliśmy bez przeszkód utrzymać przy sobie cztery statki – dwa już mieliśmy. ATV nadawał się idealnie, a na orbicie krążyły jeszcze inne cuda do kolekcji. Skąd się tam wzięły? Można było się tylko domyślać. Może Ziemia wysłała je w jakimś akcie desperacji licząc, że trzech mężczyzn na orbicie nauczy się rozmnażać przez podział. A może myśleli, że Robonaut 2 coś w tym temacie podziała? Zapewne zmartwiłaby ich wieść, że robot był pierwszą ofiarą kosmosu po apokalipsie. Ale przecież była jeszcze Christina. Nasza bawarska pramatka Ewa. – Dawno czegoś takiego nie czułem. – Czego? – dopytywał się Leonard. – Głodu w lędźwiach. Bawiły go takie eufemizmy. – Odczuwasz pociąg. Mów po ludzku. – Po ludzku do kwiatu, tak, jasne. Westchnął. Znowu przylepiłem go do ściany i wypatrywał Ziemi nocą, pokrytej teraz znacznie słabiej rozżarzonymi ogniskami miast. – Nie sądzisz, że tam ktoś jest? – Czy mi się wydaje, że postawiłeś sobie za cel, ziarnko po ziarnku zasiać we mnie tęsknotę za Ziemią? – Brawo, Alan – odparł z ironią. Pierwszy raz. – Sam się przypatrz. Miasta świecą. – Płoną – poprawiłem go. – Musiałyby płonąć całe, cały czas. – A skąd wiesz, że tego nie robią? – Bo nie ma dymu. Istotnie. Skoro mogliśmy dostrzec światło, znaczy – nic go nie zasłaniało. Chyba że… – To kolejna iluzja, tak? – Alan. Proszę cię… – Znowu mnie kusisz, tak?! Pozwolił przebrzmieć agresywnej nucie. – Alan, nie kuszę cię. Staram ci się pomóc. – Niby jak? Mówiąc, że jesteś prawdziwy, a Wong i Christina nie? Skierował twarz w moją stronę. – To ty negujesz moje istnienie. Ja zaś mówię to co widzę. – A co widzisz? – Nic nowego. Ściągnąłem brwi. – Nie rozumiem cię. Westchnął. – Jak myślisz, dlaczego ci Wong i Christina mnie nie słyszą? – Bo nie istniejesz! – A może dlatego, że ich wymyśliłeś? Rąbnąłem ręką o panel. – Kurwa! Ja ich nawet czuję! Rękoma! – Nie zastanawiałeś się przypadkiem, dlaczego jest ich… Odepchnąłem się w jego stronę. – Ani się waż, kurwa, kończyć! Leonard odwrócił się do mnie tyłem. – Dlaczego jest ich… – ANI SIĘ WAŻ! – …dwoje? Bezwładnie, z rękoma na twarzy, uderzyłem w ścianę obok Leonarda. – Nie możesz mi tego zrobić… – zacząłem jęczeć. Mój najlepszy przyjaciel kamyk po kamyku rozłupywał mój świat. Matowym głosem walił po głowie, mocniej niż bicz. Zacząłem płakać i rozpaczliwie chwytać wędrujące w nieważkości łzy, by nie dostały się do wentylacji. – Dlaczego byli tu tak szybko? – Zacisnąłem zęby, gdzieś spoza nich wydobył się charkot – pozbawiony agresji, przypominający rozpaczliwe kwilenie porzuconego szczeniaka. – Może dlatego, że już tu byli? Christina czekała na mnie w Progressie. Coś wyciągała, coś wsadzała – ogółem starała się chaosem wprowadzić porządek. Zastałem ją w tym stanie okazywania kobiecości. Gdy odwróciła się w moją stronę jej twarz, jak mignięcie, rozjaśnił uśmiech. – Coś się stało? – zapytała z troską w głosie. Milczałem przez moment. – Chyba jestem chory. Namierzyła mnie przerażonym spojrzeniem. – Na co? – Na głowę. Odłożyła narzędzia, trawiła to w ciszy. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Boże, to co to znaczy. Że mi odbiło. Kolokwializmy wystarczą? Odwaliło. Brzmi lepiej? – Alan. Rozumiem – starała się jakoś mnie uspokoić z głębi modułu. Oboje brnęliśmy przez tę historię. – Ile razy dochodziłeś do takich wniosków? – Dostatecznie dużo. – Chcesz powiedzieć, że… – Tak, Christina. Nie gadam sam ze sobą. Milczała chwilę. – Nie wiem jak ci pomóc. Uśmiechnąłem się. – Nie spodziewałem się tego. Raczej chciałem was poinformować. – Po co? Wzruszyłem ramionami. – Mam dosyć stresu za każdym razem, gdy to coś się do mnie odzywa. – A czym jest to coś, jeśli można wiedzieć, oczywiście? – Hmmm, to kwiatek, który zapewne dawno zauważyliście. Kiwnęła głową i delikatnie uderzyła o metalową część. – Oła. – Rozmasuj – poleciłem. – Bo będzie siniak. – Mam dość tego statku. Odepchnęła się i podpłynęła w moją stronę. Przytrzymałem ją, nagrodziła mnie uśmiechem. Człowiek nazywa takie momenty olśnieniem. Dlaczego? Bo wnioski pojawiają się w ciągu dwóch, trzech sekund. Mózg niekontrolowanie analizuje wątki i nagle spaja je w całość. To co wydawało się niemożliwe, albo bezsensowne – nagle staje się prawdziwe. W swoim życiu takich olśnień dostawałem jako dziecko. Ale teraz… – Leonard. Coś się stało? Świat nagle stał się tymi brązowymi oczyma. Świat, który miałem doszczętnie zniszczyć. – Ty… – Co? Co ja? – Śmierdzisz. Zarumieniła się. – No… wiesz co… Dotknąłem palcami skóry nosa i zaciągnąłem się. |