„Hobbit” nie jest filmem idealnym. Ba, ktoś może nawet uznać, że jest filmem przeciętnym. Nie ma sensu oburzać się z tego powodu. Gdy jednak czyta się niektóre z uzasadnień, jakie podają recenzenci oraz recenzentki w celu wyjaśnienia swojego brak sympatii dla filmu Petera Jacksona, można odnieść wrażenie, że ich zarzuty bywają nieprzemyślane.  | Przyznamy, że nadesłany do nas niniejszy tekst podzielił redakcję (tak zresztą, jak wcześniej podzielił ją sam „Hobbit”). Nie ze wszystkimi zarzutami wobec recenzji się zgadzamy, nie wszystkie argumenty do nas przemawiają, choć nie będziemy zaprzeczać, że część z nich uznajemy za słuszne. Ostatecznie oddajemy tekst pod ocenę czytelników, mając nadzieję, że zawarte w nim tezy będą podstawą do ciekawej dyskusji. |  |
 | ‹Hobbit: Niezwykła podróż›
|
Nie chcę zanudzać czytelników wszystkimi dziwnymi opiniami, jakie padły pod adresem „Hobbita”. Wybieram tylko niektóre z nich (pochodzące z czterech recenzji), aby dać wyobrażenie na temat tego, jak bardzo kreatywne w wymyślaniu wad tego filmu mogą być osoby zajmujące się (okazjonalnie lub na stałe) pisaniem recenzji filmowych. Malwina Grochowska zaczyna swoją krytyczną recenzję w „Kinie” od stwierdzenia, że: Zasadniczą różnicę pomiędzy poprzednimi Jacksonowskimi adaptacjami a tą najnowszą widz dostrzeże jak na dłoni: każda z trzech części „Władcy Pierścieni” powstawała na podstawie tomiszcza z Tolkienowskiej trylogii. Tym razem proporcje objętościowe pomiędzy materiałem wyjściowym a filmowym są odwrotne: cienką książeczkę o przygodach Bilbo Bagginsa postanowiono rozbić na trzy filmy. Konia z rzędem temu, kto poda ku temu dobry powód inny niż finansowy. Niejedna osoba mogłaby jako powód powstania trzech filmów podać fakt, że Jackson nie opierał się tylko na „cienkiej książeczce”, ale także na fragmentach z „Niedokończonych opowieści” oraz uzupełnieniach do „Władcy Pierścieni”. Poza tym, równie dobrym powodem stworzenia trylogii może być to, że Jackson uwielbia kręcić filmy o Śródziemiu, ponieważ sprawia mu to wielką frajdę. Jednakże Grochowska nie potrafi wyobrazić sobie powodów innych niż finansowe. To dziwne, bo sama w następnym zdaniu daje świadectwo temu, że wie, iż Jackson, uzasadniając decyzję o zrobieniu trzech części, powoływał się na ilość materiału, którym dysponował (choć nadal nie ma w jej wypowiedzi żadnych symptomów zdradzających, że zdaje sobie ona sprawę z tego, iż reżyser wziął ten dodatkowy materiał z książek samego Tolkiena). Generalnie argument, że „Jackson i studio zrobili to dla kasy” jest do znudzenia powtarzany przez wielu recenzentów (niestety sięgnął po niego także Gabriel Krawczyk w recenzji na łamach „Esensji”, ale jest to w zasadzie jedyna rzecz, którą można mu zarzucić). Na pewnym poziomie zarzut ten opiera się banalnym spostrzeżeniu. Tak, drodzy recenzenci i drogie recenzentki, filmy – szczególnie te wysokobudżetowe – robi się dla pieniędzy. Naprawdę, nie musicie nikomu o tym mówić. Wypominanie tego twórcom „Hobbita” miałoby sens tylko wtedy, gdyby ktoś potrafił dowieść, że Jackson i spółka wykazali się w tym wypadku szczególną pazernością (bo to reżyser i jego najbliżsi współpracownicy przekonali studio do zamienienia dwóch filmów w trzy). Nie da się tego rozstrzygnąć, jeśli nie wiemy, jakie były ich prawdziwe motywy zrobienia trylogii. To jednak wiedzą tylko oni sami. Po co się więc bawić w tanie psychologizowanie? Poza tym, gdyby Grochowska interesowała się kulisami powstania „Hobbita”, wiedziałaby, ile czasu i energii stracili Jackson i jego współpracownicy, walcząc o realizację tego filmu (co dowodzi, że wcale nie był to najłatwiejszy sposób na zarobienie góry pieniędzy). Czy naprawdę sądzi ona, że „Hobbit” był ich jedyną szansą na zarobienie pieniędzy, że nie znaleźliby sobie oni wygodnej fuchy przy żadnym innym filmie? Grochowska narzeka także na dłużyzny w filmie. Jej prawo, uzasadnienie jest jednak co najmniej dziwne. Pisze ona, że: Zanim przejdziemy do właściwych wydarzeń, spędzimy prawie godzinę w hobbiciej norze. Tyle na ekranie zajmuje niezapowiedziana wizyta Gandalfa i krasnoludów u Bilba. Odbywa się uczta z zapasów gospodarza i namawianie go na wzięcie udziału w wyprawie. Jakby rzeczywiście biesiadne żarty warte były aż tyle naszej uwag. Czy biesiadne żarty są warte aż tyle naszej uwagi? Cóż, jeśli „tyle” znaczy godzinę, to z pewnością nie. Uspokajam jednak potencjalnych widzów „Hobbita”, że biesiadne żarty zajmują ledwie parę minut. Cała reszta wstępu jest wykorzystana przez twórców do wyjaśnienia położenia krasnoludów, do zarysowania dylematów, przed którymi stoi Bilbo, oraz do pokazania kontrastu między nim oraz krasnoludami. Dla Grochowskiej to wszystko jest najwyraźniej cokolwiek nudne i koniec końców redukuje się do biesiadnych żartów. Początek „Hobbita” nie podoba się też Andrzejowi Franaszkowi z „Tygodnika Powszechnego” (skądinąd autorowi bardzo dobrej biografii Czesława Miłosza). Pisze on: Bohaterowie „Hobbita”, trzynastu krasnoludów pod wodzą Thorina, którzy wraz z czarodziejem Gandalfem i hobbitem Bilbo Bagginsem wyruszają, by wydrzeć z łap smoka swe dawne królestwo, zachowują się z początku jak gromadka pijanych „Angoli” podczas brawurowego weekendu na krakowskim Kazimierzu. Trwają popisy bekania, co jakiś czas otrzymujemy porcję nieodzownego rechotu, Bilba zalewa fala smarków olbrzymiego trolla, jeden z czarodziei to przygłup śmigający po lasach w rydwanie ciągniętym przez zające, zaś krasnoludzka kopalnia zyskuje rozmiar nieledwie galaktyczny – czemu nie, skoro dla powiększenia jej rozmiarów nie trzeba wznosić kosztownych dekoracji – wystarczy kilka poleceń w programie graficznym? Popisy bekania, o których pisze Franaszek, trwają w sumie jakieś 15 sekund. Służą one w dużej mierze do zarysowania kontrastu między obyczajami hobbita i obyczajami kransoludów. Poza tym nie bardzo wiadomo, w jaki sposób fakt, że Bilba zalewa fala smarków trolla, ma dowodzić tego, że krasnoludy zachowują się jak banda pijanych „Angoli”. Na czym polega ich wina w incydencie z trollami? Jeśli zaś Franaszek skończył już wątek krasnoludów-Angoli i zaczął nowy, to wypadałoby to jakoś zaznaczyć. Trudno też rozstrzygnąć, dlaczego nazywa on Radagasta przygłupem (bo uwielbia zwierzęta, stroni od ludzi i robi dziwne miny?). Fakt, że czarodziej potrafił wydostać się z Dol Guldur i miał na tyle przytomności umysłu, żeby zabrać z tego miejsca miecz jako dowód tego, co się tam dzieje, świadczy raczej o jego bystrości. Natomiast pisanie o „nieledwie galaktycznych” rozmiarach kopalni, którą można powiększyć kilkoma poleceniami w programie graficznym, jest z jednej strony bezsensownym wyolbrzymieniem rozmiarów kopalni, z drugiej – niedocenianiem pracy, jaką graficy muszą wykonać, aby wyglądała ona dobrze. Z kolei Kuba Korus z „Newsweeka” krytykuje Jacksona za to, że ten popsuł Tolkienowski oryginał poprzez jego infantylizację. Jako przykład podaje postać Thorina. Pisze on: Thorin u Jacksona to jakiś nieopierzony żółtodziób, amerykański bohater, który w końcu przeżyje nawrócenie i odkryje, że nawet hobbit może się do czegoś przydać. Nie bardzo wiadomo, dlaczego zdaniem Korusa Thorin jest u Jacksona żółtodziobem. W filmie widzimy, że przywódca krasnoludów ma za sobą doświadczenia z bitwy o Morię, w której pokonał samego Azoga. Poza tym cieszy się on wielkim szacunkiem swoich współplemieńców. Taka jest według Korusa definicja żółtodzioba? Nieco dziwna, prawda? Natomiast wątek Thorina, który odkrywa, iż nawet hobbit może się do czegoś przydać, pojawił się już u samego Tolkiena. Korus narzeka dalej, że Podczas trzygodzinnego, długiego jak stąd do Mordoru, seansu, ciężko się w ogóle dopatrzyć tolkienowskiego pierwowzoru. Nieznośnie mało jest „Hobbita” w „Hobbicie”. Hm, zważywszy na to, że Jackson niemal scena po scenie przenosi książkowy oryginał, uzupełniając go o zapiski Tolkiena z innych miejsc (o czym Korus, rzecz jasna, w ogóle nie wspomina), jest to dziwny zarzut. Być może Korusowi chodzi o to, że Jackson nie potrafi oddać atmosfery „Hobbita”. Nie podaje on jednak żadnych wiarygodnych przykładów na poparcie tej tezy. Nie można bowiem jako „wiarygodnego przykładu” uznać bajdurzenia o Thorinie jako żółtodziobie. Pisze również Korus, że: W pewnym momencie widz przestaje już rozumieć, czy patrzy na grupę krasnoludów zmierzającą ku Samotnej Górze, czy drużynę pierścienia kierującą się do Mordoru1). Cóż, ja nie mam problemu z odróżnieniem trzynastu krasnoludów, hobbita i czarodzieja z „Hobbita” od czarodzieja, dwóch ludzi, krasnoluda, elfa i czterech hobbitów z „Władcy”. Bądźmy jednak poważni, Karpus chce za pomocą tego, nazwijmy to, „metaforycznego” sformułowania powiedzieć, że „Hobbit” jest wtórny wobec „Władcy”. Recenzent „Newsweeka” powiada na przykład rzecz następującą: Oprócz wnoszącego dużo świeżości motywu muzycznego o samotnej górze, który wykonuje Neil Finn, i który wykorzystywany jest w kilku momentach filmu, cała reszta to muzyczna kalka z „Władcy Pierścieni”. Osłuchana do niemożliwości. Po pierwsze, w filmie nie pojawia się żaden motyw z piosenki Finna (a już na pewno nie w kilku momentach). Korusowi chodzi zapewne o przewijający się przez cały film motyw Howarda Shore’a, który mogliśmy usłyszeć już w pierwszym zwiastunie „Hobbita” (na płycie z muzyką z filmu pojawia się on na przykład w utworach pod nazwą „The World is Ahead” oraz „Roast Mutton”). Rzeczywiście, echa tego motywu są słyszalne w piosence Finna, ale to nie on go skomponował – co najwyżej inspirował się nim. Tak czy inaczej, w filmie słyszymy go w wersji Shore’owskiej a nie Finnowskiej. Po drugie, można napisać, że wspomniany motyw jest najlepszy i najbardziej zapada w pamięć, ale mówienie, że jest jedynym, który różni się od tych z „Władcy” jest znowu grubą przesadą. Dochodzimy więc do punktu, w którym okazuje się, że Korus uzasadnia swoje przesadne twierdzenie o tym, że nie wiadomo czasem, czy patrzymy na „Władcę”, czy na „Hobbita”, równie przesadnym twierdzeniem, że w filmie pojawia się tylko jeden naprawdę nowy motyw muzyczny. Recenzent wspomina też o zdjęciach, które wyglądają tak samo jak we „Władcy”, ale jego uzasadnienie dla tego sądu jest jeszcze mniejsze niż w przypadku muzyki. Na koniec zarzut wobec techniki 48 klatek, bez którego także nie może się najwyraźniej obejść żaden poważny krytyk „Hobbita”. Jakub Socha narzeka w „Dwutygodniku”, że zastosowanie najnowszych technologii (48 klatek oraz 3D) sprawiło, iż film zatracił niektóre z zalet „Władcy Pierścieni”. Zacytujmy dłuższy fragment: Jackson zdecydował się bowiem nakręcić film przy użyciu nowoczesnych kamer cyfrowych RED EPIC, które rejestrowały obraz w szybkości 48 klatek na sekundę zamiast standardowych 24. Efekt jest zdumiewający. Epicki świat z „Władcy Pierścieni” zniknął, na jego miejscu pojawiła się dziwna hybryda, która jest połączeniem filmu telewizyjnego, kina niemego i gry komputerowej. Postacie poruszają się nienaturalnie szybko, przez cały czas ma się wrażenie, jakby ktoś delikatnie przewijał taśmę na podglądzie, Śródziemie wygląda natomiast zbyt doskonale i płasko, mimo że film ogląda się w okularach 3D.Wszystko jest ostre, przyroda zbyt wygłaskana, budynki nienaturalnie odcinają się od tła, jesteśmy niby w czasach preindustrialnych, a świat przypomina operę kosmiczna: zniknął brud, odkształcenia, znikły chropowatości, wszystko jest okropnie wypolerowane (podkreślenie moje – T.M.). To prawda, że Jackson i spółka mocno dbali we „Władcy” o to, żeby ubrania i postacie je noszące były odpowiednio brudne i znoszone, a wiekowe miejsca nie wyglądały tak, jakby powstały wczoraj. Problem polega na tym, że w „Hobbicie” – wbrew temu, co sugeruje Socha – jest tak samo. Wystarczy zwrócić uwagę na brudne ręce Gandalfa i jego sfatygowany ubiór albo na porośnięte Shire. Nie bardzo też wiadomo, co w ogóle miałoby mieć wspólnego nagrywanie obrazu w 48 klatkach ze znikającym brudem i wrażeniem wypolerowania. Jednym z efektów zastosowania 48 klatek jest to, że wszystko widać wyraźniej, w tym brud i wszystkie niedoskonałości (chyba, ze ktoś wygładzi te rzeczy w postprodukcji, ale akurat na nią Socha nie narzeka). Oczywiście, 48 klatek powoduje, że to, co widać na ekranie, może się wydawać niektórym osobom przywiązanym do 24 klatek dziwne i trudne do zaakceptowania. Zarzut, że ruchy są nienaturalne też jest jakoś uzasadniony, ponieważ rzeczywiście wrażenia z obserwowania ruchów postaci są inne (można się tylko zastanawiać, czy słowo „nienaturalny” jest w tym kontekście właściwe, skoro rzecz polega raczej na tym, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do obserwowania ruchu w 48 klatkach, a nie na tym, że jest on sam w sobie nienaturalny). Nie w tym rzecz, że narzekania na 48 klatek są nieuprawnione. Chodzi o to, że recenzenci powinni się czasem zastanowić, czy nie przypisują aby technice 48 klatek zbyt wiele i nie zaczynają wmawiać sobie pewnych rzeczy (np. znikającego brudu). Na zakończenie wypada powtórzyć jeszcze raz banalną w sumie myśl, od której zacząłem ten tekst. Każdy ma prawo do własnego zdania na temat „Hobbita”. Ocenie czytelników „Esensji” pozostawiam rozstrzygnięcie, na ile przytoczone powyżej przeze mnie zarzutu różnych recenzentów pod adresem „Hobbita” wydają się uzasadnione, a na ile są wynikiem czepialstwa za wszelką cenę i lekceważenia pewnych faktów. 1) Zupełnie odrębną sprawą jest używanie dużych i małych litera w odniesieniu do nazw wziętych z książek Tolkiena. Na przykład słowo „pierścień”, gdy odnosi się je do Pierścienia Władzy, powinno się pisać wielką literą bo funkcjonuje ono w takim wypadku na zasadzie nazwy własnej. Podobnie ma się sprawa z Drużyną Pierścienia. Nie czepiam się jednak tego zbytnio, bo problem ten dotyczy większości recenzentów, w tym autora tego artykułu (w mojej recenzji „Hobbita” napisałem „biała rada” zamiast „Biała Rada”).
Tytuł: Hobbit: Niezwykła podróż Tytuł oryginalny: The Hobbit: An Unexpected Journey Data premiery: 28 grudnia 2012 Obsada: Martin Freeman, Ian McKellen, Hugo Weaving, Graham McTavish, William Kircher, James Nesbitt, Stephen Hunter, Stephen Fry, Adam Turner, Peter Hambleton, Ian Holm, Cate Blanchett, Orlando Bloom, Elijah Wood, Richard Armitage, Christopher Lee, Andy Serkis, Saoirse RonanRok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Gatunek: fantasy |