Nie było. Leonard znajdował się tam, gdzie go zostawiłem. Wyglądał na znudzonego, bo jego kwiat odchylił się nieco do góry. Zupełnie jakby wypatrywał Księżyca. – Dlaczego uciekasz? Głośno wypuściłem powietrze. Byłem przerażony i wściekły. Cicho dobijała się do mnie desperacja, że muszę wszystkiemu zaprzeczyć, złapać za nogi i pociągnąć do góry, by świat zawisł do góry łbem. – Pytasz się? Ty masz czelność pytać się?! Leonard wygiął łodygę w moją stronę. – Wcześniej jakoś ci to nie przeszkadzało. – Mówisz, do jasnej cholery. Przeszkadza mi własne szaleństwo, jasne? Że kurwa, roślina doniczkowa zaczęła do mnie napieprzać o tęsknocie za ojczyzną! Czym ty jesteś, Norwidem po reinkarnacji?! Nie rozumiesz podstawowych pojęć? Mówisz! Więc, z łaski swojej, nie pytaj mnie dlaczego uciekam! – chciałem to czymś poprzeć, jakoś zakończyć. Więc rzuciłem: – Kurwa! – Spokojnie, bo ci żyłka pęknie. – Może i lepiej! – Wtedy zostałbym sam. Nachyliłem się w jego stronę. – Czym ty jesteś? – Przyjacielem. – Aha. Kosmitą. Z łaski swojej, obca formo inteligencji, opuść mego milczącego kompana. Rozumiesz? Mil-czą-ce-go! – Daj spokój, przecież to ja, Leonard. – A ja jestem rzymskim cesarzem. Zostawiłem go, przylepionego do ściany, panicznie przerażony tym co się działo. Obudziłem się z drzemki z myślą: kiedy zacznę gadać z własnym łóżkiem? Jakby w odpowiedzi, łóżko zaskrzypiało: – Alan… Dłońmi zasłoniłem twarz. Skoro nawet sen nie pomagał, to co miałem zrobić? Wymyślić sobie terapeutę? Przechodziłem przez pierwszy stopień szaleństwa. Miałem omamy słuchowe i wzrokowe. Jeszcze chwila i dojdą do tego stany paniki i histerii, rozchwianie emocjonalne i rozkojarzenie – permanentne. Boże. Ratuj. – Alan… Zacisnąłem powieki, dłonie zbiłem w pięści, niczym dwa kamienie gotowe do rzutu. – Alan, proszę… Wstrząsnął mną dreszcz. Szeroko otworzyłem oczy, jakby szukając źródła dźwięku. Gdzie? Co? Odpiąłem klamry, chwyciłem za klamkę i wychyliłem na zewnątrz. – Alan… Już byłem w module. Widziałem, że Leonard jest wychylony do tyłu. Jego listki zaczynały się kurczyć. – Pić. Alan, błagam… Zacisnąłem zęby na palcu, realnie przeszył mnie atak wstydu. Rozbiła się jakaś butelka przerażenia, raniąc tysiącem odłamków. – Już, przepraszam… – Alan… – Już ci daję wodę, przepraszam, wybacz… Nachyliłem butelkę, nalałem trochę – wsiąkło. – Jeszcze – poprosił Leonard słabo. Zaciskałem usta, nie chcąc się rozpłakać. – Ale tylko trochę, OK? Bo cię zaleję. Podźwignął się nieznacznie. – Nie zostawiaj mnie tak więcej… dobrze? Odlepiłem go od okna, które wychylało się prosto w słońce. Postawiłem w cieniu, gdzie mikrokałuże wody mrugały do mnie iskrami znad ciemnej gleby. Chciałem zostawić go samego, ale przywiązałem mu jeszcze podpórkę, by mógł odpocząć. – Inwalida – skwitował słabo me poczynania. Milczałem. Jednak zanim popłynąłem daleko w głąb stacji, zatrzymał mnie jego głos. – Alan. Bardzo walczyłem z chęcią odwrócenia się. – Alan. – Hm? – Przepraszam. Cały tydzień spędziłem na sprawdzaniu stacji. Tysiące obliczeń, setki tysięcy liczb, miliony zer. Mój świat sprowadzał się do matematyki. To ona warunkowała biologię, fizykę – wszystko. Rozejrzałem się przez niemal wszystkie okna. Posprawdzałem czujniki. Trzynasty raz posegregowałem żywność i inne zapasy. I nic – nadal nie byłem sam. Leonard skutecznie zabijał każdą chwilę ciszy. Pacyfikował nieśmiałe próby zapomnienia. Jestem – znaczyło każde jego słowo. Oszalałem – stwierdziłem. To takie oczywiste. W końcu co innego mogło czekać ostatniego człowieka na świecie? Rozum to krucha rzecz, każdy osobnik odtrącony od stada w końcu wariował. A co dopiero ten, którego stada już nie było. Siedem miliardów ludzi – i puf! Tyle zer, tyle danych, tyle kresek postawionych obok siebie. Kilometry znaczeń. Dziś byli tylko liczbami – statystyką przeszłości. Leonard był moim jedynym towarzyszem niedoli. Dziwiła mnie jednak pewna rzecz – mianowicie fakt, że moje szaleństwo nie narastało. Owszem, rozmawiałem z kwiatem, ale jednak obyło się bez udziału łóżka, komputera, chociaż z tym gadałem od dziecka, czy panelu słonecznego. Leonard był początkiem i końcem. – Dlaczego wiem, że jestem szalony, a ty wciąż tu jesteś? – Bo może istnieję naprawdę? – No tak, ja wiem, że jesteś. Ale nie taki jak teraz. – A jaki niby miałbym być? – Milczący. – Przecież sam mówiłeś, że dziś już nasze języki nie różnią się – dla obcych bylibyśmy tylko szumem chaotycznych częstotliwości. – Tyle że ja zawsze to potrafiłem. – Ja też. – To dlaczego nic nie słyszałem? – Bo zareagowałbyś zupełnie jak teraz. – Więc co się zmieniło, skoro się ujawniłeś? – Ty. Ty się zmieniłeś. I tak w koło Macieju. Zero odpowiedzi, tylko lista pytań narastała. W końcu, przez to wszystko, straciłem rachubę i przestałem zakreślać dni w kalendarzu. To i tak nie miało znaczenia. Budziłem się i zasypiałem, gdy tylko chciałem. Słońca i tak nie było tutaj prawie wcale. Niebo zawsze było czarne. A, właśnie. Stąd to Ziemia jest niebieska. Więc może dla Aniołów to my byliśmy rajem? (Szum)… lo…(szum). Nieśmiało rozwarłem powieki. (Szum)… halo!…(szum). Co? Odchyliłem zasłonę w oknie. Słońce świeciło wprost na panele słoneczne. Dzień, kolejny dzień na orbicie. Ale co się dzieje? – pomyślałem. Coś się popsuło? (Szum)…ISS zgłoś się!…(szum). CHRYSTUSIE NAZAREJSKI! Szarpnąłem za klamry, niemal urywając plastikowe elementy sprzączek. Naparłem na drzwi, odbijając się od ściany – wpadłem na pudło z pastą do zębów. Wyrzuciłem je za siebie i podciągnąłem do przodu. Później korytarz, parę szybkich ruchów i już byłem przy komputerze. (Szum) ISS odezwijcie się! (szum). ZIEMIA! Szarpnąłem za aparaturę i wyszeptałem do słuchawki. – Tu ISS, odbiór. Po drugiej stronie tuż po szumie dało się usłyszeć westchnienie ulgi. – ISS! Boże, jak miło usłyszeć kogoś żywego! Otwórzcie nam śluzę! Będziemy dokować! Co? Dokować? Ziemia będzie dokować? Nie, w mordę, co ja gadam. To nie Ziemia. To Sojuz. Zabłąkany Sojuz. – ISS! Otrząsłem się z zamyślenia. – Yyy, tak, rozumiem, już otwieram. Nacisnąłem przycisk, zewnętrzna kopuła śluzy rozchyliła się niczym jaszczurze oko. Gdy przypomniałem sobie, co w niej dryfowało, było już za późno. Dwa ciała zapewne wyleciały już w przestrzeń kosmiczną. Zrezygnowany opuściłem słuchawkę. Sekundę później usłyszałem trzask, stacją targnął delikatny dreszcz. Ruszyłem w stronę modułu cumowniczego, nieco zdziwiony tempem dokowania. Jednak gdy już tam dotarłem, ze śluzy wychylały się dwie postacie w skafandrach. Wyższa z nich wyrzuciła ręce przed siebie. – Chwalmy amerykańską solidność! Niech żyje ISS! Odrzucił hełm i zaczął obcałowywać ramę przy której szarpałem się z dwójką nowych, naturalnych satelitów Ziemi. Tak, Ameryka zbudowała całą jedną trzecią stacji. Jest co chwalić – myślałem. – Człowiek! – zaczęli się drzeć. – Człowiek! Żyjący! Boże! Boże! Runęli na mnie w tych dziwacznych skafandrach, opletli rękoma, założyli uścisk na ramiona i sprowadzili do parteru. W tej szamotaninie widziałem tylko ich twarze – Azjaty i Europejki. I, paradoksalnie, na tym kończyło się moje zainteresowanie. |