powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

Sadząc martwe kwiaty
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Nie było.
Leonard znajdował się tam, gdzie go zostawiłem. Wyglądał na znudzonego, bo jego kwiat odchylił się nieco do góry. Zupełnie jakby wypatrywał Księżyca.
– Dlaczego uciekasz?
Głośno wypuściłem powietrze. Byłem przerażony i wściekły. Cicho dobijała się do mnie desperacja, że muszę wszystkiemu zaprzeczyć, złapać za nogi i pociągnąć do góry, by świat zawisł do góry łbem.
– Pytasz się? Ty masz czelność pytać się?!
Leonard wygiął łodygę w moją stronę.
– Wcześniej jakoś ci to nie przeszkadzało.
– Mówisz, do jasnej cholery. Przeszkadza mi własne szaleństwo, jasne? Że kurwa, roślina doniczkowa zaczęła do mnie napieprzać o tęsknocie za ojczyzną! Czym ty jesteś, Norwidem po reinkarnacji?! Nie rozumiesz podstawowych pojęć? Mówisz! Więc, z łaski swojej, nie pytaj mnie dlaczego uciekam! – chciałem to czymś poprzeć, jakoś zakończyć. Więc rzuciłem: – Kurwa!
– Spokojnie, bo ci żyłka pęknie.
– Może i lepiej!
– Wtedy zostałbym sam.
Nachyliłem się w jego stronę.
– Czym ty jesteś?
– Przyjacielem.
– Aha. Kosmitą. Z łaski swojej, obca formo inteligencji, opuść mego milczącego kompana. Rozumiesz? Mil-czą-ce-go!
– Daj spokój, przecież to ja, Leonard.
– A ja jestem rzymskim cesarzem.
Zostawiłem go, przylepionego do ściany, panicznie przerażony tym co się działo.
• • •
Obudziłem się z drzemki z myślą: kiedy zacznę gadać z własnym łóżkiem? Jakby w odpowiedzi, łóżko zaskrzypiało:
– Alan…
Dłońmi zasłoniłem twarz. Skoro nawet sen nie pomagał, to co miałem zrobić? Wymyślić sobie terapeutę? Przechodziłem przez pierwszy stopień szaleństwa. Miałem omamy słuchowe i wzrokowe.
Jeszcze chwila i dojdą do tego stany paniki i histerii, rozchwianie emocjonalne i rozkojarzenie – permanentne.
Boże. Ratuj.
– Alan…
Zacisnąłem powieki, dłonie zbiłem w pięści, niczym dwa kamienie gotowe do rzutu.
– Alan, proszę…
Wstrząsnął mną dreszcz. Szeroko otworzyłem oczy, jakby szukając źródła dźwięku. Gdzie? Co? Odpiąłem klamry, chwyciłem za klamkę i wychyliłem na zewnątrz.
– Alan…
Już byłem w module. Widziałem, że Leonard jest wychylony do tyłu. Jego listki zaczynały się kurczyć.
– Pić. Alan, błagam…
Zacisnąłem zęby na palcu, realnie przeszył mnie atak wstydu. Rozbiła się jakaś butelka przerażenia, raniąc tysiącem odłamków.
– Już, przepraszam…
– Alan…
– Już ci daję wodę, przepraszam, wybacz…
Nachyliłem butelkę, nalałem trochę – wsiąkło.
– Jeszcze – poprosił Leonard słabo.
Zaciskałem usta, nie chcąc się rozpłakać.
– Ale tylko trochę, OK? Bo cię zaleję.
Podźwignął się nieznacznie.
– Nie zostawiaj mnie tak więcej… dobrze?
Odlepiłem go od okna, które wychylało się prosto w słońce. Postawiłem w cieniu, gdzie mikrokałuże wody mrugały do mnie iskrami znad ciemnej gleby. Chciałem zostawić go samego, ale przywiązałem mu jeszcze podpórkę, by mógł odpocząć.
– Inwalida – skwitował słabo me poczynania.
Milczałem. Jednak zanim popłynąłem daleko w głąb stacji, zatrzymał mnie jego głos.
– Alan.
Bardzo walczyłem z chęcią odwrócenia się.
– Alan.
– Hm?
– Przepraszam.
Ilustracja: <a href='mailto:uradowanczyk@yahoo.com'>Sebastian Wójcik</a>
Ilustracja: Sebastian Wójcik
• • •
Cały tydzień spędziłem na sprawdzaniu stacji. Tysiące obliczeń, setki tysięcy liczb, miliony zer. Mój świat sprowadzał się do matematyki. To ona warunkowała biologię, fizykę – wszystko. Rozejrzałem się przez niemal wszystkie okna. Posprawdzałem czujniki. Trzynasty raz posegregowałem żywność i inne zapasy. I nic – nadal nie byłem sam.
Leonard skutecznie zabijał każdą chwilę ciszy. Pacyfikował nieśmiałe próby zapomnienia. Jestem – znaczyło każde jego słowo. Oszalałem – stwierdziłem. To takie oczywiste. W końcu co innego mogło czekać ostatniego człowieka na świecie? Rozum to krucha rzecz, każdy osobnik odtrącony od stada w końcu wariował. A co dopiero ten, którego stada już nie było. Siedem miliardów ludzi – i puf! Tyle zer, tyle danych, tyle kresek postawionych obok siebie. Kilometry znaczeń. Dziś byli tylko liczbami – statystyką przeszłości.
Leonard był moim jedynym towarzyszem niedoli. Dziwiła mnie jednak pewna rzecz – mianowicie fakt, że moje szaleństwo nie narastało. Owszem, rozmawiałem z kwiatem, ale jednak obyło się bez udziału łóżka, komputera, chociaż z tym gadałem od dziecka, czy panelu słonecznego. Leonard był początkiem i końcem.
– Dlaczego wiem, że jestem szalony, a ty wciąż tu jesteś?
– Bo może istnieję naprawdę?
– No tak, ja wiem, że jesteś. Ale nie taki jak teraz.
– A jaki niby miałbym być?
– Milczący.
– Przecież sam mówiłeś, że dziś już nasze języki nie różnią się – dla obcych bylibyśmy tylko szumem chaotycznych częstotliwości.
– Tyle że ja zawsze to potrafiłem.
– Ja też.
– To dlaczego nic nie słyszałem?
– Bo zareagowałbyś zupełnie jak teraz.
– Więc co się zmieniło, skoro się ujawniłeś?
– Ty. Ty się zmieniłeś.
I tak w koło Macieju. Zero odpowiedzi, tylko lista pytań narastała. W końcu, przez to wszystko, straciłem rachubę i przestałem zakreślać dni w kalendarzu. To i tak nie miało znaczenia. Budziłem się i zasypiałem, gdy tylko chciałem. Słońca i tak nie było tutaj prawie wcale. Niebo zawsze było czarne. A, właśnie.
Stąd to Ziemia jest niebieska. Więc może dla Aniołów to my byliśmy rajem?
• • •
(Szum)… lo…(szum).
Nieśmiało rozwarłem powieki.
(Szum)… halo!…(szum).
Co?
Odchyliłem zasłonę w oknie. Słońce świeciło wprost na panele słoneczne. Dzień, kolejny dzień na orbicie. Ale co się dzieje? – pomyślałem. Coś się popsuło?
(Szum)…ISS zgłoś się!…(szum).
CHRYSTUSIE NAZAREJSKI! Szarpnąłem za klamry, niemal urywając plastikowe elementy sprzączek. Naparłem na drzwi, odbijając się od ściany – wpadłem na pudło z pastą do zębów. Wyrzuciłem je za siebie i podciągnąłem do przodu. Później korytarz, parę szybkich ruchów i już byłem przy komputerze.
(Szum) ISS odezwijcie się! (szum).
ZIEMIA!
Szarpnąłem za aparaturę i wyszeptałem do słuchawki.
– Tu ISS, odbiór.
Po drugiej stronie tuż po szumie dało się usłyszeć westchnienie ulgi.
– ISS! Boże, jak miło usłyszeć kogoś żywego! Otwórzcie nam śluzę! Będziemy dokować!
Co? Dokować? Ziemia będzie dokować? Nie, w mordę, co ja gadam. To nie Ziemia. To Sojuz. Zabłąkany Sojuz.
– ISS!
Otrząsłem się z zamyślenia.
– Yyy, tak, rozumiem, już otwieram.
Nacisnąłem przycisk, zewnętrzna kopuła śluzy rozchyliła się niczym jaszczurze oko. Gdy przypomniałem sobie, co w niej dryfowało, było już za późno. Dwa ciała zapewne wyleciały już w przestrzeń kosmiczną. Zrezygnowany opuściłem słuchawkę. Sekundę później usłyszałem trzask, stacją targnął delikatny dreszcz. Ruszyłem w stronę modułu cumowniczego, nieco zdziwiony tempem dokowania. Jednak gdy już tam dotarłem, ze śluzy wychylały się dwie postacie w skafandrach. Wyższa z nich wyrzuciła ręce przed siebie.
– Chwalmy amerykańską solidność! Niech żyje ISS!
Odrzucił hełm i zaczął obcałowywać ramę przy której szarpałem się z dwójką nowych, naturalnych satelitów Ziemi. Tak, Ameryka zbudowała całą jedną trzecią stacji. Jest co chwalić – myślałem.
– Człowiek! – zaczęli się drzeć. – Człowiek! Żyjący! Boże! Boże!
Runęli na mnie w tych dziwacznych skafandrach, opletli rękoma, założyli uścisk na ramiona i sprowadzili do parteru. W tej szamotaninie widziałem tylko ich twarze – Azjaty i Europejki. I, paradoksalnie, na tym kończyło się moje zainteresowanie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

28
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.