powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

Porażki i sukcesy A.D. 2012
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Małgorzata Steciak: „Miłość” Hanekego uważam za film bardzo dobry, ale jednak nie wybitny (ukazanie procesu umierania od realistycznej, turpistycznej niemal strony nie jest dla mnie miarą arcydzieła po pięciu sezonach rewelacyjnych „Sześciu stóp pod ziemią”). Natomiast zupełnie nie rozumiem fenomenu „Konia turyńskiego"… Dostrzegam tu jedynie rękę znudzonego reżysera, który na koniec kariery postanowił wyciąć swoim fanom numer i zrealizować dzieło, w którym wykorzystuje garść ogranych chwytów kina artystycznego (czarno-biała taśma, anegdota o słynnym filozofie jako fabularny punkt wyjścia, długie ujęcia codziennych czynności dwójki bohaterów, koniecznie w odciętej od świata wsi, i kilka porozrzucanych luźno metafor wizualnych wygranych na tle monotonnej muzyki), nie mając w istocie nic ciekawego do powiedzenia. Natomiast bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie kilka dokumentów, które udało mi się obejrzeć na Krakowskim Festiwalu Filmowym, przede wszystkim izraelskie „Mieszkanie” Arnona Goldfingera, poświęcone poszukiwaniu pamięci o swoich przodkach, oraz „Mleczne siostry” Petera Gerdehaga – jak już kręcić kino o zwierzętach gospodarstwa domowego, to tylko takie ;).
‹Miłość›
‹Miłość›
Kamil Witek: Mi w pamięci na długo zagościł „Wstyd”, nie tylko dlatego, iż w końcu dowiedzieliśmy się dlaczego Fassbender mógłby grać w golfa nawet bez rąk. W całości kupiłem głównego bohatera i przeszywające go emocjonalne „nic”, zagubienie i desperackie poszukiwanie czucia, uczucia, czegokolwiek. Wielkie małe kino.
• • •
Konrad Wągrowski: Co was jakoś specjalnie pozytywnie zaskoczyło w 2012 roku?
Grzegorz Fortuna: „Kac Wawa”. A dokładnie – reakcja na „Kac Wawę”. Do tej pory było tak, że jak do kin wchodziła żenująca polska komedia („Weekend”, „Ciacho” czy inny „Wyjazd integracyjny”), to krytycy co prawda psioczyli, ale widzowie walili na seanse drzwiami i oknami. „Kac Wawa” przełamała ten schemat – tłumy poparły Tomasza Raczka i jego miażdżącą recenzję, w kinach prawie nikt się nie stawił, a producent ośmieszył się ostatecznie wygłaszanymi na prawo i lewo groźbami. Podobnie było zresztą z „Big Love” i słynną rozmową Pani Reżyser z Michałem Walkiewiczem z Filmwebu. I wydaje mi się, że to jest dobry znak, który pozwala patrzeć na przyszłość polskiego kina z uśmiechem na ustach – skoro partacze zostają publicznie wyśmiani, a gnioty są powszechnie krytykowane, to znaczy, że zmienia się publiczność i jej przyzwyczajenia.
Jakub Gałka: Jak już wspomniałem wcześniej, nie miałem jakichś wielkich zaskoczeń typowo kinowych. Z okołofilmowych bardzo chętnie bym się zgodził z Grzegorzem – w sensie, że zgadzam się, że to jest zaskoczenie i chciałbym się zgodzić co do prognozy – ale moje ostatnie wizyty w kinie i zwiastuny jakichś debilnych polskich komedii zmuszają mnie do wyrażenia sceptycyzmu.
Mateusz Kowalski: Chyba „Sinister”. W skrajnie wyeksploatowanym gatunku, jakim jest horror, twórcom udało się wykreować prawdziwą atmosferę paranoi. W pewnym momencie widza ogarnia taka beznadzieja, że się wręcz dusi i modli się, żeby bohaterowie wreszcie poszli po rozum do głowy, uciekli, gdzie pieprz rośnie i nie pakowali się w kolejne problemy. Albo żeby chociaż żona głównego bohatera zwiała… A tutaj – zaskoczenie i nawet średnia końcówka pozostaje jednak satysfakcjonująca. Tak, jeśli chodzi o pozytywne niespodzianki, to „Sinister” przepchnął się bez problemu u mnie do najlepszych rzeczy w tym roku.
‹Kac WAWA›
‹Kac WAWA›
Piotr Dobry: Mnie jakoś ta paranoja się nie udzieliła, z kolei wczułem się w losy bohatera „Kobiety w czerni”. Przy okazji okazało się, że Daniel Radcliffe, podobnie jak Clark Kent, kojarzy się jednoznacznie tylko w okularach, po ich zdjęciu potrafi być aktorem! No ale drugi horror reaktywowanego Hammera to dzieło i tak tylko nieco ponadprzeciętne; to znów był bardzo mizerny rok dla kina grozy.
Mateusz Kowalski: No i raczej się tu nie dogadamy, bo, jak już mówiłem, „Kobieta w czerni” dla mnie była równie stylowa, co koronki prababci. Urok miało, ale było na dłuższą metę rozmemłane. Niemniej, masz rację, Radcliffe próbuje się odciąć od wizerunku Chłopca, Który Przeżył – a to już wielki plus.
Piotr Dobry: O, przypomniały mi się jeszcze „Szepty” Nicka Murphy’ego. Temat w kinie grozy wyeksploatowany, ale piękne zdjęcia, niezły nastrój, no i przede wszystkim Rebecca Hall, aktorka o urodzie wręcz stworzonej do horroru (to komplement!).
Kamil Witek: Przed wakacjami spisałem kompletnie na straty „Niezniszczalnych 2”, zwiastując im ponowne wchodzenie do rzeki pomysłów i formuły wykorzystanej do cna w „jedynce”. Choć niewiele się pomyliłem, to nie sądziłem, że tym razem wyjdzie tak zjadliwe, wewnętrznie ironiczne i sprawne kino akcji. Na samo wspomnienie sprzeczki Arnolda z Willisem o „I’ll be back” mam ochotę na kolejną część.
Małgorzata Steciak: Chyba największym pozytywnym zaskoczeniem były dla mnie rozgrywające się w dystopijnej przyszłości „Igrzyska śmierci”. Spodziewałam się młodzieżowego love story rodem z „Sagi Zmierzch”, a otrzymałam całkiem przyzwoity film akcji z pełnokrwistą główną bohaterką, która zamiast czekać na księcia z bajki czy to innego Edwarda, bierze sprawy w swoje ręce i eliminuje przeciwników precyzyjnym strzałem z łuku.
‹Igrzyska śmierci›
‹Igrzyska śmierci›
Gabriel Krawczyk: Trzymające na bezdechu „Igrzyska śmierci” wzbudziły we mnie inną refleksję: na ile rożnych sposobów można odcinać kupony od schematów, motywów, cyklów dobrze znanych i robić to w sposób znakomity. Bo na tym opiera się zdecydowana większość powstałych w tym roku blockbusterów czy filmów gatunkowych. Chętnie poczytałbym solidne statystyki ukazujące, jak znikomy procent produkcji opiera się na pomysłach nowo powstałych. Ale to dobrze. Dla mnie, nałogowego kinomana, to pierwszorzędna rozrywka – zabawa kinem w kino w kinie… To jest to pozytywne zaskoczenie: skarbnica sprawdzonych pomysłów podanych w nowej scenerii jest wciąż niezużyta.
Piotr Dobry: Ale jaka nowa sceneria, jakie „trzymanie na bezdechu"? Garstka dzieciaków biegających po lesie? Lata temu Takeshi Kitano w „Battle Royale” zrobił z tego tematu małe arcydzieło, „Igrzyska śmierci” zaś wynudziły mnie bardziej niż którykolwiek „Zmierzch”. Serio.
Gabriel Krawczyk: Można powiedzieć, że „Igrzyska…” to hollywoodzka kopia filmu japońskiego. Tyle że mnie, wychowanego na polskiej telewizji, właśnie Hollywood bardziej rajcuje. Nie ma w „Igrzyskach…” kiczu (ja wiem – obrońcy zakrzykną, że to poetyckość) Kitano, irytującej dla okazjonalnie stykającego się z azjatyckim kinem gry aktorskiej (właśnie w „Battle…” w umiejętności irytowania doprowadzonej do skrajności), a jest porządnie zrealizowany film akcji (pełniący w moim przekonaniu swoją funkcję idealnie – serio) z interesująco zarysowanym tłem społecznym i politycznym przyszłości.
Piotr Dobry: Tyle że ja też wolę kino hollywoodzkie, a z rimejkami nigdy nie miałem problemu. Sęk w tym, że nie widzę w „Igrzyskach…” ani udanego filmu akcji (niemrawo się po tym lesie poruszali, a wszystkie zgony zrealizowano bez polotu i napięcia), ani interesującego tła społecznego – pod tym względem ciekawszy był już nawet „Uciekinier” z Arniem sprzed ćwierćwiecza.
Małgorzata Steciak: Ale jest ciekawa bohaterka, zagrana przez zdolną aktorkę. Po pięciu „Zmierzchach” z drewnianą Kristen Stewart to naprawdę miła odmiana w tzw. „kinie młodzieżowym”. Pamiętajmy, że ten film jest przeznaczony przede wszystkim dla młodych widzów. Mnie też się nie nudziło, a nastolatką przestałam być już jakiś czas temu ;).
• • •
‹Prometeusz›
‹Prometeusz›
Konrad Wągrowski: Kino polskie… Jak zwykle mieliśmy melanż tytułów w gruncie rzeczy z 2011, które czekały na dystrybucję („Róża”, „Lęk wysokości”, „W ciemności”) i garść tytułów już z minionego roku. I chyba ten miniony nie dorównał jednak poprzedniemu, co zresztą było bardzo widoczne w komentarzach z Gdyni…
Sebastian Chosiński: Nie zapominaj o „Obławie” i „Pokłosiu”. Po wielu latach omijania szerokim łukiem tematyki historycznej – ponieważ, jak twierdzono, nikogo ona nie interesuje – nagle się okazało, że polscy widzowie bardzo chętnie oglądają filmy o czasach drugiej wojny światowej. Na dodatek polscy reżyserzy, chyba po raz pierwszy od czasów „polskiej szkoły filmowej”, mają w tym temacie coś nowego i istotnego do powiedzenia.
Mateusz Kowalski: „Obławie”, moim skromnym zdaniem, pomogły tak naprawdę dwie rzeczy: próba rozliczenia się z martyrologicznym podejściem do historii i umiejętnie podtrzymywany buzz marketingowy, w którym prym wiodło obrzucanie błotem Macieja Stuhra. Niestety, nie zmienia to faktu, że sam obraz jest po prostu poprawny, nawet jeśli – co trzeba pochwalić – podchodzi w trochę inny sposób do zgranego tematu i mimo wszystko wywołuje emocje wśród widzów.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

154
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.