powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

KOS 04
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Gdy wizja wróciła, przez roztrzaskaną szybę pokrywy zobaczył kawał potężnej skały. Zbłąkany głaz wpadł na kurs kolizyjny i zabrał ze sobą Sandera, tak jak ciężarówka, która napotyka na swojej drodze komara.
Spróbował odpalić silniki, ale dysze wydały z siebie tylko głuche pierdnięcie. Ekrany nadal nie działały.
– Świetnie – podsumował swoją sytuację.
Lot na licu skały trwał kilkadziesiąt sekund. Robiło się coraz jaśniej i jeździec zaczął podejrzewać, że zbliża się do brzegu leja. Byłaby to dobra informacja, gdyby napęd zechciał zadziałać. Mężczyzna modlił się w duchu, aby pokrywa chrabąszcza wytrzymała. Przed oczami miał żywe wspomnienie tego, co stało się z Wachowiczem.
Ze słuchawki hełmu nadal nie wydobywało się nic poza szumem. Cholernie brakowało mu głosu Olafa. Wiedział, że przewodnik nie jest w stanie przyjść mu z pomocą, ale sama świadomość jego obecności po drugiej stronie dodawała otuchy.
Nagle znalazł się poza wirem. Przez moment widział otoczone różową mgłą słońce, a później pędzącą mu na spotkanie czerwoną ziemię. Głaz rozpadł się na kilka kawałków, uwalniając ścigacz ze swego uścisku, i runął w dół. Emmerson pociągnął wajchę katapulty. Nastąpił ogłuszający huk ładunków, strzaskana klapa otworzyła się i znikła, porwana pędem powietrza. Fotel wraz z Sanderem wystrzelił do góry i wpadł w szalony korkociąg. Przeciążenie spadło na klatkę piersiową mężczyzny jak żelazne kowadło. Jeździec poczuł na twarzy ciepłą ciecz i zanim zorientował się, że krwawi z nosa, stracił przytomność.
• • •
Drgnął lekko. Nie miał pojęcia, jak długo był nieprzytomny. Dzwoniło mu w uszach, a w prawym biodrze odczuwał silny ból. Wziął głęboki oddech, wyplątał się z fotela i szczątków spadochronu, i zaczął niemrawo gramolić się z ziemi. Wstał, ale zaraz potem upadł.
– „KOS 04”… Słyszysz mnie? – Stroe w końcu przebił się przez zakłócenia.
Sander nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Ukląkł, podpierając się rękami, odczekał kilka sekund i dźwignął obolałe ciało do góry. To, co zobaczył, gdy rozejrzał się dokoła, wypełniło go mieszaniną fascynacji, strachu i podziwu.
Tornada chwilowo przestały się do siebie zbliżać. Krążyły po okręgu o średnicy kilkuset metrów, w którego centrum znajdował się Emmerson. Były otoczone świetlistą mgłą, identyczną do tej, w którą jeźdźcy wpadli w największym wirze. To były zorze, setki zórz, które przepływały z jednego leja do drugiego, jak oddechy przechodzące z ust do ust, jak dusze przechodzące z ciała do ciała.
– Sander… tu baza, odezwij się. Mamy cię na lokalizatorze. Jesteś cholernym farciarzem, bracie. Już po ciebie lecą. Friedrick zgodził się wysłać ekipę. Słyszysz? Zaraz tam będą.
– Piękne…
– Sander, powiedz, co się dzieje? Boty, które zostały na zewnątrz, zupełnie ogłupiały. Co widzisz?
– Piękne… – powtórzył hipnotycznie Emmerson. Miał wrażenie, że znalazł się w jakimś zwariowanym śnie. Słońce przygasło, dźwięki spadły o kilka oktaw tak, że szum wiatru przypominał teraz kuszący, syreni śpiew.
A potem nagle wiry przyśpieszyły, zaczęły zmniejszać dzielący je dystans i zbliżać się do jeźdźca. Do małej, zagubionej postaci pośród czerwieni przypominającej zaschniętą krew.
– Emmerson, powiedz mi, co widzisz?! – naciskał przewodnik.
– Pójdziesz do niej, Olaf? – mężczyzna zignorował pytanie kolegi.
– Słucham? Do kogo, bracie?
– Pójdziesz do Ernee? Nie chcę, żeby to był jakiś gryzipiórek z korporacji. Powiedz jej… Powiedz…
– Sam jej powiesz, Sander. Gadaj tylko, co się dzieje? Jak mam ci pomóc?
– Nie możesz. Nie tym razem. One… one nadchodzą, idą po mnie… chcę to zobaczyć… chcę…
Olafowi wydawało się, że Emmerson coś jeszcze mówi, ale potworny ryk wichru zagłuszał słowa jeźdźca. A potem nastąpił krótki trzask i wszystko ucichło.
Stroe długo milczał. W końcu wyszedł z kokonu i usiadł ciężko na zimnej, metalowej podłodze. Za każdym razem, gdy skoki dobiegały końca, a on tracił połączenie, czuł się potwornie zagubiony i niewyobrażalnie mały.
– Pomyślnych wiatrów po drugiej stronie, kolego – powiedział po chwili, doskonale wiedząc, że jeździec go nie usłyszy.
• • •
Ciszę wypełniającą mieszkanie Ernee przerwało pukanie do drzwi. Kobieta uniosła twarz znad czytnika i zmarszczyła czoło. Sander powinien lada chwila wrócić, ale on by nie pukał. Wszedłby energicznym krokiem, uścisnął ją mocno, a potem przez dwie godziny opowiadał o chrabąszczach, tornadach, przeciążeniach i zorzach. Ona słuchałaby, udając zainteresowanie, a w środku umierałaby ze szczęścia, że znowu udało mu się przeżyć to cholerne wariactwo.
Pukanie powtórzyło się. Odłożyła urządzenie, wstała z fotela, podeszła do drzwi i otworzyła je, nie zaglądając w wizjer. Na korytarzu stał młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Miał ładne, szare oczy i lekko rozczochrane włosy. Przy jego nodze siedział sporych rozmiarów wilczur i przyglądał się jej, śmiesznie przekrzywiając łeb.
– W czym… W czym mogę pomóc? – zapytała niepewnie. – Sander jeszcze nie wrócił.
– Wiem – rzucił krótko.
Ernee spojrzała na rękę chłopaka, w której trzymał smycz, a później na jego twarz. Gałki oczne nieznajomego były zupełnie nieruchome, a rozszerzone źrenice patrzyły gdzieś w przestrzeń nad lewym uchem kobiety.
– Boże… Ty jesteś Olaf.
Nie zdążył odpowiedzieć. Wilczur zaskamlał cicho i w tej samej chwili Ernee Emmerson zachwiała się lekko. Olaf zrobił krok do przodu i zaskakująco precyzyjnym ruchem złapał jej ramię.
– Spokojnie. Oddychaj głęboko. Wszystko będzie dobrze.
Pół godziny później przewodnik siedział na kanapie w salonie i głaskał wilczura, który położył łeb na jego kolanach. Ernee stała przy oknie i patrzyła na miasto. Była dziwnie spokojna. Stało się to, czego zawsze się obawiała, i strach odszedł zastąpiony przez chwilową obojętność.
Powoli zapadał zmierzch, zatapiając Oasis w malinowej poświacie.
– Dlaczego akurat żywe stworzenie? – zapytała, chcąc odwlec rozmowę na temat Sandera. Wiedziała, że jej mąż nie żyje. Wiedziała, że zabrało go tornado. Nie chciała znać szczegółów. – Nie proponowali ci mechów? Są łatwiejsze w utrzymaniu. I mądrzejsze.
– Oferowali – odpowiedział. – W tym mieście żyje sześćset milionów ludzi, ale ciężko o dobrego przyjaciela. Poza tym Jankes nie jest zwykłym psem. Ma kilka wszczepów, które wpływają na jego inteligencję. Dzięki nim rozumie więcej słów, łatwiej go szkolić i…
– Kiedy będę mogła zabrać ciało? – przerwała mu.
Stroe wziął głęboki wdech.
– Nie będziesz mogła, Ernee. Nie znaleźli ciała. Tak czasem bywa, gdy ktoś ginie w wirze…
Nawet nie drgnęła. Nie odwróciła się.
– Posłuchaj – kontynuował Olaf zaniepokojony pozornym spokojem kobiety. – Sander brał udział w akcji ratowniczej. Pojawiły się trzy tornada, których nie byliśmy w stanie przewidzieć. Potężne tornada. Dwóm zawodnikom udało się wyrwać, Sander miał po prostu pecha. Możesz być pewna, że firma zapewni tobie i twojemu dziecku wszystko, czego będziecie potrzebować. Friedrick mi to obiecał. Słyszysz mnie?
Ernee słyszała, ale sens słów Olafa ginął w szumie, który wdzierał się do mieszkania i do myśli kobiety. Nic nie miało już znaczenia, prócz uspokajających wibracji płynących z zewnątrz. Na horyzoncie płonęły generatory, transportery gnały Bóg wie dokąd, a krople octu krążyły w powietrzu. Miasto nie zasypia, miasto nigdy nie odpoczywa…
powrót; do indeksunastwpna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.