powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

Sadząc martwe kwiaty
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Boże, to jest spłycenie afektu. Ja oszalałem! – mówiła mi głowa. To było jak mentalna reanimacja. Zapanowała nade mną zupełnie nagle euforia, niespodziewany zachwyt. Opadł uścisk stresu, pustka zapełniła się czyimiś marzeniami, ruchami, oddechami. Wtargnęli tutaj tak nagle, że byłem chyba w szoku. Dlatego dopiero po chwili popłakałem się jak dziecko.
Spieprzaj, samotności. Spieprzaj i nie wracaj.
Specjalnie i tylko na ich przybycie pozwoliłem sobie na zerwanie z tradycją – otworzyłem całe dwie puszki konserw i zjedliśmy mielonkę turystyczną. Smakowała wybornie. Byle gówno w miejscu gdzie jedzenia po prostu nie ma, stałoby się przysmakiem dla konesera. Miałem tego świadomość. Ale mielonka była boska, basta, koniec, amen.
Podczas obiadu przedstawili się. On – Wong, ona – Christina. Kosmonauci o niezwykłej historii, wysłani w niebo wraz z chwilą końca świata.
– Ziemia eksplodowała dokładnie za naszymi plecami.
– Ja miałem stąd widok pierwsza klasa. Widziałem niemal wszystko, co działo się na półkuli północnej w tym czasie.
– Nam tylko dupę trochę przypiekło – mówił Wong, prezentując płynny angielski.
– Pewnie wrażenia jak na rollercosterze?
Christina uśmiechnęła się, żując jedzenie. Wong mrugnął do mnie, chyba przytakując.
– Myślałem, że z tego nie wyjdziemy. Właściwie nie chcieliśmy.
– Bo i po co? – podjęła. – Przecież nagle okazało się, że zostaliśmy kosmicznymi wyrzutkami. Istotami bez planety.
Zmierzyłem ją wzrokiem.
– Trudno teraz mówić: ludźmi bez planety, co nie?
Uciekła wzrokiem, przytaknęła. Wong przerwał jedzenie.
– Dla mnie to dziwne – stwierdził. Uniosłem brwi. – To, znaczy, że jesteś tutaj sam. To mnie dziwi.
– Nie jestem sam.
Spojrzeli po sobie.
– Jest tu ktoś jeszcze?
– Wy jesteście – uciekłem z pułapki szczerości i posłałem promienny uśmiech.
Odwzajemnili go, zadowoleni.
– A wcześniej? – dopytywał się Wong. – Czy wysłali cię samego?
Odłożyłem pojemnik.
– Nie. Było nas trzech.
– Gdzie jest reszta?
Głośno wypuściłem powietrze.
– Postanowili wyjść wam na spotkanie.
Wong odchylił się, Christina pobladła.
– Ale dlaczego? – zapytała. Jej oczy mówiły: zabiłeś ich?
– Depresja. Skończyli ze sobą. Otworzyli śluzę bez skafandra i trochę ich… ścisnęło.
Christina przyłożyła rękę do ust, jakby miała wymiotować. Wong odwrócił się w jej stronę, ona uspokoiła nas gestem rąk. Przełknęła, zamknęła oczy.
– Spokojnie, dam radę.
– Nie mówmy już o tym, dobrze? – zaproponował Wong.
Zgodziłem się, mrugając.
Jeden drażliwy temat mniej.
• • •
Wcześniej oddałbym górę złota za samotność. Teraz bałem się zostawać sam na sam z Leonardem. W tych momentach panowało dziwne napięcie. Stres trawił jelita, konsumował święty spokój. Nie pomagały białe panele, jasne aluminium, srebrzyste przewody. Moduł sypialny, zupełnie nagle i niespodziewanie, stał się ciasny i duszny.
Wong i Christina zauważyli to. Pytali czy wszystko w porządku. Tłumaczyłem się ich przybyciem. Z grzeczności nie drążyli tematu, miałem więc spokój. Po prawdzie coraz mocniej odpychały mnie rozmowy z nimi, ale zwalałem to na pustelniczą samotność, jaką zgotował mi los po katastrofie. Jednak czasem niektórych tematów nie dało się ominąć.
– Zapasy będą się kurczyć coraz szybciej – perorował Wong. – Trzeba pomyśleć nad tym, skąd je wziąć.
Wyglądało to strasznie naiwnie – nawet Christina zdawała się wiedzieć, że przyjdzie nam umrzeć na tej pieprzonej stacji. Natomiast Wong planował ściąganie zapasów jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby chciał to zrobić, a nie musiał.
Wong ogólnie nie był złotą rączką. Niezbyt dobrze radził sobie z naprawami. Raz przypalił parę kabli i trzeba było je wymieniać. Ale więcej kompletów nie miałem, więc za każdym razem wtrącałem się mu w robotę i robiłem za niego co tylko mogłem. Christina wysyłała mi milczące znaki poparcia – najwidoczniej wiedziała więcej o umiejętnościach Wonga. Później, na stronie, powiedziała mi, że Azjata był cudownym pilotem i geniuszem matematycznym. Potrafił utrzymać Sojuza tuż za stacją, tak że wystarczyło otworzyć śluzę by znaleźli się w środku.
Ale mechanik był z niego tragiczny.
– Skąd jesteś? – zapytała znienacka, podczas jednej z takich pogadanek.
– Z Bergen. Ale korzenie mam polskie.
– Rodzice na emigracji?
– Tak. Ale imię mam neutralne. Rodzice nie chcieli mi robić problemów z powodu niewymawialnego Stanisława czy Zdzisława.
Uśmiechnęła się.
– Wcale się nie dziwię. Nie potrafiłabym nawet powtórzyć. – Przytaknąłem, odczekała chwilę. – Moja babcia była z Polski.
– Aha.
– Nie dziwi cię to?
– Zdziwiłbym się, gdyby Wong to powiedział, ale teraz niezbyt. To dosyć normalne.
– Może. Alan, całe życie mieszkałeś w Norwegii?
– Nie. Jak miałem dziesięć lat przenieśliśmy się do Kanady. A stamtąd trafiłem do USA, Liga Bluszczowa, NASA, takie tam.
– Duperele – zażartowała.
Nie zaśmiałem się. Gdy w głowie zagrały mi wspomnienia z tamtych czasów, ogarnął mnie przeraźliwy smutek. Że to już nie istnieje, że to tylko wyblakłe pocztówki mojej pamięci.
– Teraz tak.
• • •
Najtrudniej było wytłumaczyć im moją relację z Leonardem. Właściwie sam sobie nie potrafiłem tego wytłumaczyć – co dopiero przełożyć to Christinie i Wongowi. Dlatego kryłem się jak gówniarz z papierosami. Gadałem do niego momentami, chociaż Leonard nadawał do mnie praktycznie zawsze, gdy pojawiłem się w zasięgu wzroku, a reszta była daleko. To tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że Leonard był moim majakiem. Wymysłem. Jak każde urojenie ujawniał się, gdy człowiek był sam.
– Jesteś mną – syknąłem pewnego razu, mocno zeźlony.
– A może wszystko inne jest tobą? Albo jesteś tylko ty, a cały świat to wyobraźnia?
Leonard lubił bawić się w filozofa.
– Teraz stałeś się zwolennikiem solipsyzmu? Może po prostu cały świat to wielka, pieprzona ułuda, a ty rośniesz sobie w pustce. Taki bóg-kwiat? Ha?
– Alan. Dlaczego to ja jestem mniej prawdopodobny? Bo jestem kwiatkiem?
– Tak! – wypaliłem z miejsca. Jednak wtedy tknęła mnie niepokojąca myśl. – Zresztą, od kogo mniej prawdopodobny?
– Od nich.
Chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliłem mu. Chwilę później pojawiła się Christina – wybawienie od bezsensownych rozmów z własnymi urojeniami. Spojrzała na mnie dziwnie. Zastanowiła się przez moment.
– Z kim rozmawiałeś?
Ręką przeczesałem włosy. Ugiąłem kolana chcąc opaść na coś tyłkiem, ale przecież dryfowałem w mikrograwitacji. Szybko wyprostowałem nogi.
– Wybacz, przestraszyłem cię.
– Nie, to nie tak. Jestem po prostu ciekawa, czy…
– Nie. To tylko nawyk samotności, często gadam sam do siebie.
Zaczerwieniła się.
– Wybacz wścibskość.
Uniosłem dłoń.
– Nic się nie stało. Miałaś pełne prawo.
Uśmiechnęła się – oddałem ten gest zadowolony z siebie. Podpłynęła bliżej, najwidoczniej potrzebowała rozmowy.
– Alan, od paru dni chodzi mi to po głowie.
– Tak?
– Czy ktoś z Ziemi nawiązał z tobą kontakt?
Zamknąłem oczy.
– Nie, Christina. Byliście pierwszymi ludzkimi głosami od miesięcy.
– Aha.
Nie kontynuowała, nie rozwijała. Najwidoczniej stąpała po delikatnej granicy pomiędzy nadzieją, a drapieżną, głodną i zasysającą rozpaczą. Gdy sam poruszałem się na tej linii doświadczyłem, czym cechuje się prawdziwy strach. Jak przypomina mięsożerne zwierzę.
Ludożerne.
• • •
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

29
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.