powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

50 najlepszych płyt 2012 roku
Czas podsumowań nastał również w „Esensji”. Na pierwszy ogień muzyka, a precyzyjniej – najlepsze krążki, które ukazały się w 2012 roku. Dziś prezentujemy już pełne zestawienie 50 NAJLEPSZYCH ALBUMÓW.
Dział muzyczny „Esensji” mijający rok postanowił podsumować wspólnie. Dlatego indywidualne zestawienia najbardziej wartościowych krążków z lat ubiegłych (do przeczytania choćby tutaj, tutaj i tutaj) zastąpiliśmy tym razem jednym obszernym oraz, co istotne, różnorodnym rankingiem, w którym przedstawiamy 50 najlepszych albumów 2012 roku. Wybór łatwy i oczywisty wcale nie był, lecz po interesujących dyskusjach i dość długim głosowaniu udało nam się stworzyć listę naprawdę wartościowych płyt, które naszym zdaniem po prostu wypada i bez wątpienia warto znać.
Utworów ze wszystkich wytypowanych przez nas krążków posłuchać można tutaj.
‹Jezus Maria Peszek›
‹Jezus Maria Peszek›
50. Maria Peszek „Jezus Maria Peszek”
„Przede wszystkim jednak „Jezus Maria Peszek” to bardzo udana płyta, kto wie, czy nie najlepsza w dorobku piosenkarki. Jeśli odbiera się ją jako kreację artystyczną, nawet te najostrzejsze fragmenty tak nie uwierają. Gorzej, jeśli weźmie się je całkiem na poważnie.”
Czytaj więcej w recenzjach: tutaj i tutaj.
‹Anastasis›
‹Anastasis›
49. Dead Can Dance „Anastasis”
„Kolejne płyty Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego wzbudzały wśród fanów gotycko-elektronicznej world music mniejsze bądź większe, ale niemal zawsze zachwyty. Zresztą jak najbardziej zasłużenie.”
Czytaj więcej w recenzji.
‹Spadochron›
‹Spadochron›
48. Mela Koteluk „Spadochron”
„Przez wszystko ciągle przebija jednak jakieś tajemnicze (prawda – bywa dreampopowo) ciepło – nie ma tu miejsca na przesadne zamartwianie się czy dołowanie. Bo to płyta dająca dużo radości, choć przybierającej rozmaite twarze. No i teksty. Wpadające w ucho, intrygujące i czasami wprost wywołujące uśmiech.”
Czytaj więcej w recenzji.
‹Bloom›
‹Bloom›
47. Beach House „Bloom”
„Muzycy z Baltimore od początku kariery sprawnie łączą migotliwą i senną elektronikę ze smutnymi, nieco rozmytymi gitarami, co wytwarza w ich twórczości niezwykłą aurę – gdzieś na granicy błogiego relaksu i wybijającego lekko z tego stanu niepokoju.”
Czytaj więcej w recenzji.
‹Disclosure›
‹Disclosure›
46. The Gathering „Disclosure”
„Jest to album drastycznie różniący się od „The West Pole”, wypełnionego dość prostymi, surowymi, gitarowymi piosenkami. Tutaj mamy zdecydowanie bardziej rozbudowane aranżacje i mniej brzmieniowej surowizny, słychać też, że Norweżka na dobre rozwinęła skrzydła w zespole.”
Czytaj więcej w recenzji.
‹Blues Funeral›
‹Blues Funeral›
45. Mark Lanegan Band „Blues Funeral”
Można napisać, że gdyby nie Soulsavers, nie byłoby tej płyty, ale to jednak spore uproszczenie. Lanegan zawsze kojarzony był z takimi głosami jak Cave czy Waits, ale jeśli chodzi o solowe dokonania, popularności aż takiej nie zdobył, choć w rozwój muzyki wkład miał niemały. Być może ostatnie wydawnictwo stanie się dla niego punktem zwrotnym. Z jednej strony mamy sentymentalny powrót do starych autorskich kompozycji, zakrapianych szklaneczką whiskey, a z drugiej – dostajemy dużą dawkę eksperymentu, o czym może świadczyć dyskotekowy wręcz „Ode To Sad Disco” oraz elektroniczny, melancholijny „Harborview Hospital”. „Blues Funeral” jawi się jako najbardziej spójny album wokalisty, a poprzez włączenie nowych elementów jego muzyka nabrała świeżości. Na pewno jest dobrą odtrutką na większość indierockowych klisz, a sama barwa głosu Lanegana podszyta jest jakby cynicznym akcentem z wyraźnym przesłaniem: „to nie pogrzeb bluesa, to zmartwychwstanie”. Miejmy nadzieję, że na następny solowy album nie będziemy musieli czekać tak długo.
‹Foe›
‹Foe›
44. Man Without Country „Foe”
„Bezwzględnie nie jest to przeciętny elektropopowy duet. Bo choć dokonania Tomasa Greenhalfa i Ryana Jamesa przesiąknięte są dźwiękami wygenerowanymi przez syntezatory, a w ich piosenkach dominuje smutek, melancholia i… przestrzeń, to jednak twórczość Man Without Country nie stoi w sprzeczności z dużą melodyjnością.”
Czytaj więcej w recenzji.
‹Tragic Idol›
‹Tragic Idol›
43. Paradise Lost „Tragic Idol”
Trzy kwadranse muzyki, o jakiej marzyli fani Paradise Lost z czasów płyt „Icon” i „Draconian Times”. Przebojowy, złożony z od razu rozpoznawalnych riffów i solówek materiał, o klarownym, nowoczesnym brzmieniu. Czego chcieć więcej? Można oczywiście narzekać, że to regres, że zamiast iść do przodu, panowie wracają do sprawdzonych patentów, bo być może na nowe nie mają już pomysłów. „Tragic Idol” to jednak album tak naładowany energią i po prostu dobrymi kompozycjami, że nawet najwięksi malkontenci przyznają, że to zwyczajnie jedna z najlepszych płyt w dorobku Brytyjczyków. Być może to, ze względu na klimat i charakterystyczny styl, trochę sentymentalny zestaw utworów, ale przecież miło słuchać tego, co już znamy – w dodatku w znakomitym wydaniu.
‹Blunderbuss›
‹Blunderbuss›
42. Jack White „Blunderbuss”
To było do przewidzenia, że rozsadzany energią twórczą Jack White wreszcie nagra coś pod własnym nazwiskiem. „Blunderbuss” to esencja tego co najlepsze ze wszystkich jego projektów: The White Stripes, The Raconteurs i The Dead Weather. Mamy więc ostre riffowe łojenie, ballady rodem z Nashville i trochę jajcarskiego luzu. Wyśmienite podsumowanie dotychczasowej kariery.
‹Open Your Heart›
‹Open Your Heart›
41. The Men „Open Your Heart”
Hałaśliwi punkowcy z Brooklynu powrócili po zaledwie dziesięciu miesiącach z „Open Your Heart” i pokazali nieco odmienne stylistycznie oblicze. Noise’owy pazur nieco się przytępił, ale dzięki temu nabrał delikatniejszej formy. Nie oznacza to, że The Man grają teraz lekką i przyjemną muzykę. Wręcz przeciwnie, nadal agresja wylewa się z gitarowego jazgotu, ale jej klarowność pozwala stwierdzić, że zespół dojrzał i nie opiera się na zwykłych kalkach Black Flag, a stara się odnaleźć swój potencjał i charakter w szerszym spektrum gatunkowym, biorąc się nawet za The Ramones, Neila Younga czy rock z lat 90. Trzeba przyznać, że owe zapożyczenia nie przysłaniają ich wizerunku aż nadto i pozwalają wierzyć w powrót dobrego mocnego rocka. Z pewnością „Open Your Heart” to znaczne odświeżenie lekko nadwątlonej czasem formuły i chociażby za to należy im się miejsce w naszym podsumowaniu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

240
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.