powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

Sadząc martwe kwiaty
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Śmierdzisz jak trup.
– Ale z ciebie…
Chwyciłem ją najmocniej jak mogłem i wepchnąłem do Progressa. Zaczęła krzyczeć. Poczęstowałem jeszcze kopniakiem, szarpnąłem za klamry. Właz zaskoczył, nie mogłem jej wystrzelić, bo zamek w samym Progressie był ciągle otwarty. Odwróciła się w środku i przylepiła do małej szybki.
– Alan!
Przywarłem do ściany naprzeciwko. Ręce przepocone, oczy jak kule gotowe do wystrzału. Chrystusie nazarejski. Rzuciłem się w stronę modułu sypialnianego. Zanim tam dotarłem, paliły mnie wszystkie mięśnie. Od wypychania się i wyhamowywania. Zobaczyłem Leonarda. Milczał. Szarpnąłem go raz, drugi, taśma puściła. Rzuciłem go przed siebie i zacząłem gonić. Wróciliśmy do Prisa. W tym module trzymaliśmy jeszcze jeden skafander. Ubierając go, patrzyłem jak Christina wali rękoma po szybce.
– NIE! NIE! – krzyczała, opętana desperacją. Płakała i rwała włosy z rozpaczy.
Myślałem, że oczy wyskoczą mi z orbit. Dłonie zapinające skafander drżały, jakbym nagle dostał Parkinsona. W końcu umocowałem wszystko gdzie trzeba i otworzyłem Sojuza. Wrzuciłem Leonarda do środka, zawył przeciągle. Już miałem wchodzić, gdy do środka wpełzł Wong.
– Co…? – rzucił.
Kopnąłem z całej siły. Odrzuciło go do tyłu, rąbnął o przewody paliwowe. Wszedłem do statku, chciałem zamknąć drzwi. Dopadł do nich, krzycząc coś w mieszance angielskiego i japońskiego. Zaparłem się z całych sił, w końcu dał za wygraną.
Zamknąłem właz i w tej samej chwili nacisnąłem przycisk. Zaczepy cofnęły się jak zęby węża chowające się po ukąszeniu. Poczułem – nie ciałem, ale wzrokiem – jak oddalamy się od stacji. Centymetr za centymetrem, w końcu metr po metrze. Niżej i niżej – chociaż kto potrafiłby teraz ocenić gdzie podążaliśmy? Mieliśmy spaść na Ziemię – tyle wiedziałem i tyle mnie obchodziło. Usiadłem za sterem. Dysze pracowały jak należy. Wykręciłem nami, wprowadziłem współrzędne i zacząłem modlić się, by Rosjanie nie mieli tu jakiejś bombowej niespodzianki. Ziemia zaczęła nas przyciągać, szarość oceanów i burość chmur stawały się coraz bardziej przytłaczające. Im dalej w dół, tym bardziej Ziemia wydawała się kosmiczną pustką. Pewną barierą, która nas przyciągnie, po której przejdziemy, ale nadal będzie niczym, tylko przedłużeniem tego przerażającego braku.
W chwili, gdy byłem gotów dojrzeć już większe skupiska pożarów, Sojuz zaczął płonąć. Przeciążenia były olbrzymie. Wcisnęło mnie w fotel – całego, a później każdy centymetr ciała po kolei. Oczy chciały wyprzedzić potylicę i przejść na skróty przez mózg. Stopy coraz mocniej tęskniły do pośladków. Ręce zaczęły udawać martwe chcąc przetrwać to nieszczęście.
Leonard milczał. Zresztą, nawet jakby chciał coś powiedzieć… nierealne.
Nagle ogień wypluł nas w dygoczącą przestrzeń zapchaną tlenem. Parliśmy nieco za szybko, by wycelować w park. Szarpnąłem za dźwignię, wypuszczając spadochrony. Rzuciło mną jak tajfun szalupą. Żołądek ścisnął strach, że zaczepy się zerwały, teraz tylko łup o ziemię i po ptakach. Boże. Odpiąłem się, wyjrzałem przez szyby. Żadnych szmat nie było widać. Nie przyspieszałem. Chyba wszystko OK – pomyślałem i opadłem na fotel.
– Nie martw się – rzucił Leonard. Nie miałem odwagi na niego spojrzeć. – Dobrze zrobiłeś.
A ja mam wątpliwości – szeptał rozum.
Zacisnąłem zęby. Miałem dość tego nieokreślonego dialogu. Pociłem się czekając na spotkanie z ziemią. Parę razy jednak nie wytrzymałem, podniosłem się i zerknąłem przez okno. Mało widziałem, ale chyba miałem szansę trafić.
Łupnęło. Sojuz zarył w grunt, przechylił się. Gdy otworzyłem oczy, Leonard wisiał do góry nogami, wyciągnięty w moją stronę.
– Ziemia mi wypadnie. Dostanę udaru – mówił słabo.
Teraz, wedle procedur powinna czekać na mnie grupa ludzi, która miałaby pomóc mi wyjść, dać koc, coś do picia, nieco żarcia i zagwarantować transport. Chwilę poczekałem w środku. W końcu odpiąłem pasy i spadłem w dół. Zatrzymały mnie linki i zamarłem w połowicznym przewrocie w tył. Piękny widok. Leonard chichotał cicho, rozum szeptał: debil, debil, debil, a ja próbowałem się uwolnić.
Trochę to trwało. Może nawet więcej niż trochę. Ale w końcu otworzyłem właz, wystawiłem na zewnątrz Leonarda i wyczołgałem się. Hełm przeszkadzał we wszystkim – łącznie z rozejrzeniem się. Ale wolałem go nie zdejmować. Chociaż żyła we mnie pewna nadzieja, że świata nie strawił jeszcze ogień. Że chociaż małe plamy życia zostały na tej mapie brudu.
– O… – wydukał z siebie Leonard i głośno wypuścił powietrze.
Dookoła był tylko żar i popiół.
• • •
Niedługo potem zaczęliśmy umierać.
Zamknąłem go w znalezionej torbie, próbując donieść jak najdalej, w poszukiwaniu czegokolwiek. Już nie liczyłem na kogokolwiek – ludzi tutaj na pewno nie było. Uradowałby mnie pies, kot, chomik. Kurwa, nawet z pająka bym się cieszył. Ale jedynym co biegało po ulicach były tumany kurzu i śmieci. Ulice zakorkowały tysiące pogiętych stron. Całe roje szarego papieru krążyły nad kontenerami jak w jakiejś obławie na kosze.
Gdzieniegdzie widać było przeżarte ogniem ciała. Ludzkie szkielety, jak kameleony, wtapiały się w brudne trawniki i brudne drzewa. Park wionął suchą śmiercią. Aż przez skafander czułem, jak dosięga mnie inwazja pyłu.
– To na nic – szeptał mi Leonard, ale uparcie trzymałem go w znalezionej reklamówce.
Szliśmy. Pośrodku parku był ogromny dół. W nim śmietnisko zużytych ciał. Emocje, ukryte w zbłąkanych szeptach i gwizdach, parowały do atmosfery, coraz wyżej i wyżej.
Gdzieniegdzie płonął ogień. Gdzieniegdzie ludzkie zwłoki miały jeszcze coś do ofiarowania na tym ogromnym stosie.
– Został po nas tylko żar i popiół – powiedział Leonard.
Nieśmiało wychylał się ponad krawędź reklamówki. Nie miałem serca upychać go do środka. Ani odwagi, by coś odpowiedzieć. Po prostu ściskało mnie w środku. Mocniej niż zbite w pięści dłonie. Ruszyłem w bok. Wzdłuż krawędzi dołu. Ominąłem to wysypisko zużytych emocji, choć za każdym razem jeden krok dzielił mnie od przepaści. Wiedziałem, że stamtąd bym się nie wykaraskał. Skafander był przeraźliwie ciężki. Płuca świszczały głośniej niż dmuchawa w kuźni. Brakowało mi wody, przeraźliwie chciało się pić. Leonard dwa razy poprosił mnie o parę kropel. Nie miałem. W końcu umilkł i schował się za foliową osłoną.
Poniosłem go aż nad brzeg rzeki. Chciałem ją zobaczyć, ale wystarczył tylko rzut oka by zawrócić. Była zakrwawiona szarą posoką świata. Brudna, przeżarta syfem, trująca. Pieniąca się śmiercią. Uciekłem, przestraszony. Co to za świat? Nie wiedziałem. To COŚ nie przypominało domu. Raczej jakiś dobrze dopracowany koszmar. Jakby Bóg przejechał szarą bejcą po całym świecie. W tej sytuacji myśl o szaleństwie była nawet jakimś wybawieniem. Jednak nie na tyle silnym, by oprzeć na nim swoją nadzieję. W końcu zostałem bez niej – błąkałem się po mieście, nawołując, krzycząc. Zero reakcji. Czasem tylko gruz jakiegoś budynku spadł, zupełnie jakby martwa natura chciała stać się żywa, z braku pełnej obsady. Trochę biegłem, trochę powłóczyłem nogami. Tlen kończył się coraz szybciej – co za paradoks. Rozglądałem się po budynkach. Cisza, nic, pusto.
W końcu wróciłem do lądownika. Zajrzałem do środka, jakby myśląc, że może coś znalazło w nim schronienie. Jednak był pusty, jak okaz muzealny z tabliczką „nie wchodzić”. Wciągnąłem rękę, włączyłem radio. Szum. Szarpnąłem za słuchawkę, ale zawahałem się. Ziemię spowijała szara bariera chmur. Do kogo miałem to wysłać? Do ISS? Na pewno tego nie usłyszą. Już chciałem ją odwiesić, gdy Leonard rzucił:
– Pożegnaj się z nimi.
Co?
– Powiedz pa, pa. Przeproś. Za nas.
Zamrugałem dwa razy.
– Za co przeproś?
– Za cokolwiek. Dobrze jest przepraszać przed końcem.
Klęczałem tam, w kompletnym bezruchu. Co powiedzieć? Głowa odmawiała współpracy.
– Hm…
– Śmiało.
Przełknąłem ostatki śliny.
– Mam na imię Alan Herskovitz. Jestem… Byłem astronautą, który wrócił na Ziemię. Nie znalazłem nikogo. Cały Lublin jest pusty. Jeśli ktokolwiek to usłyszy, niech mnie chociaż pogrzebie. Jak człowieka. Do widzenia.
Zawahałem się, przez głupotę ostatnich słów. Szybkim ruchem odłożyłem słuchawkę i spojrzałem w niebo, to na Leonarda. Płatki oklapły wokół jego twarzy. Łodyga wygięła się jak kręgosłup starca.
– Umierasz – szepnąłem.
Gdzieś wiedziałem, że się uśmiechnął.
– To jest nas dwóch.
Postawiłem go, parę kroków od lądownika. Ziemia była w tym miejscu miękka, ale trawa przy każdym dotyku stawała się tą samą szarą mąką. Nie chciałem sadzić go na czarnych plamach, wyżartych ogniem. Powoli rozgarniałem ziemię.
– Mam nadzieję, że ciebie też ktoś pochowa – powiedział Leonard, gdy wyciągałem go z doniczki i wsadzałem w Ziemię.
– I jak?
Zakaszlał.
– Niemal nic. Zero energii. Ziemia dogorywa, Alan.
Rozejrzałem się dookoła. Chciałbym teraz mieć ten pieprzony koc – pomyślałem. Ale trudno. Położyłem się obok przyjaciela. Opadał w moją stronę, tracąc siły. A mnie w głowie huczało jedno pytanie: czy wszyscy zginęli?
Nie – pomyślałem. – Zapewne ktoś się uratował. Uciekł do tajnych schronów, do ukrytych przestrzeni pod ziemią. Zmagazynował zapasy, zniósł tam co trzeba, trochę leków, trochę tego i tamtego. Może przedłuży gatunek, poczeka aż pożoga zniknie i wyjdzie. Za dwadzieścia, pięćdziesiąt lat. Wtedy zobaczy szkielet w skafandrze, leżący przy przeoranej ziemi, z której będzie wystawał badyl uschniętego kwiatka. Może go ominie, może na chwilę przystanie.
W każdym razie, pewnym było tylko jedno.
– Miał z nas pozostać…
Nie dokończyłem. Oblizałem wargi szukając śliny. Sklejone usta odmawiały formowania słów. Usychałem, więdłem jak kwiat.
Leonard wtrącił ostatnie słowa.
– … żar i popiół.
Chwilę po tym umarł.
powrót; do indeksunastwpna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.