Konrad Wągrowski: No fajnie, ale ile można tłuc kino wojenne? „Wiem, jak było, 37 filmów o tym nakręciłem”. Zgadzam się, że „Róża”, „Pokłosie” i „Obława” to nie dzieła odtwórcze, że poruszają nowe, ważne wątki, budzą emocje i kontrowersje, ale nie tylko takimi tematami polskie kino powinno stać. O współczesności, bardziej przekrojowo, analitycznie – nic. Kino gatunkowe nie istnieje. Dobra sensacja? Dobry kryminał? Dobra komedia? I co najgorsze to marudzenie trwa od lat… Sebastian Chosiński: Eee tam. Można tłuc. Pod warunkiem, że będzie to po prostu dobre kino. Rosjanie zawsze kręcili znacznie więcej filmów wojennych niż my (zwłaszcza w czasach komunistycznych), a i tak do dzisiaj z drżeniem serca czekam na każdy kolejny obraz o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Chyba że będą to „Spaleni słońcem 3, 4, 5” – wtedy pewnie też obejrzę, ale wcześniej nieźle się znieczulę. Choć na pewno nie Heinekenem, który obrzydł mi po „Skyfall”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mateusz Kowalski: Bo, jak zwykle, jesteśmy 100 lat za… sami sobie dopowiedzcie. Polskie kino się w jakiś sposób budzi dopiero do życia, poza tym mam niejasne wrażenie, że wina tu tak twórców, jak i krytyków. Bo jeśli komedia – to Bareja. Jeśli kino epickie – to Ford lub Hass. Jeśli ekranizacje – to Wajda (no, przykro mi, ale tak to ostatnio jest). Przypomina mi się tu skecz Limo o ekranizacji „Janka Muzykanta”, w którym reżyser wypowiada pamiętne słowa: „Czy ten film jest taki sam jak książka? Nie wiem, nie czytałem”. Po prostu twórcy idą na łatwiznę i realizują sprawdzone pomysły. Owszem, gdzieś tam przewinął się Wojcieszek i jego „Głośniej od bomb”, czy też Saramonowicz, który pokazał, że da się zrobić świetną i inteligentną komedię („Ciało”), ale ten drugi potem zaczął iść na łatwiznę, a Wojcieszek gdzieś się zagubił. Dopóki jednak ktoś będzie próbował zasłaniać się z jednej strony służbą Muzom oraz tym, że „on chciał coś przekazać” (tudzież zwali winę na PISF, czy inną instytucję), a z drugiej będzie szedł na łatwiznę – dopóty nie będziemy mieli normalnego polskiego kina. Wszyscy sobie jakoś zdają sprawę z tego, że nie da się oglądać na kino zachodnie (co pokazują co i rusz twórcy z krajów ościennych, jak choćby Kusturica) i wyjść na tym dobrze, dopóty polska kinematografia Jankami Muzykantami będzie stała najsilniej. W tej perspektywie jestem w stanie nawet bardzo docenić zeszłoroczną „Różę”, czy też tegoroczną „Obławę”. Jakub Gałka: Ale jakąś świeżynką jest sam fakt, że te trudne tematycznie filmy historyczne się kręci, nie ograniczając się do „Klossów” czy innych „Bitew pod Wiedniem”. „Jesteś bogiem” też jest krokiem w słusznym kierunku (zresztą każdy kierunek w stronę „od” komedii romantycznych jest dobry). Jeśli dodać to tego obserwację Grzegorza o reakcji na „Kac Wawę” i „Big Love”, można mieć jakieś tam nadzieje. Co prawda to wciąż jest raczej powrót do tradycji dobrych dramatów, a nie nabycie umiejętności kręcenia dobrego kina gatunkowego – tu musi nam pewnie wystarczyć Smarzowski, który w najnowszej „Drogówce” może konwencję dramatu w oparach czarnego humoru osadzić we współczesnej scenerii i fabule bardziej sensacyjnej niż np: „Wesele”. Niestety dopiero w przyszłym roku.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Grzegorz Fortuna: Wydaje mi się, że na porządne filmy rozrywkowe nasze kino (a dokładniej – nasi twórcy) nie są jeszcze gotowi. Filmy gatunkowe zawsze traktowane były przez rodzimych reżyserów i krytyków niejako po macoszemu, jako coś gorszego, czasami wręcz haniebnego. I efekt jest taki, że nawet po dwóch dekadach od upadku komuny nie potrafimy nakręcić porządnego horroru, akcyjniaka czy filmu przygodowego. Tegoroczne przykłady – jak „Hans Kloss” albo „Felix, Net i Nika”, czyli filmy siermiężne, toporne i odpychające – potwierdzają, że nawet młode pokolenie polskich reżyserów nie potrafi odnaleźć się w formule kina rozrywkowego. Na drugim biegunie znajduje się natomiast „Pokłosie” – modelowy thriller, zrealizowany według najlepszych amerykańskich standardów, misternie ubrany w sztafaż polskiej historii. Sebastian Chosiński: Jedyną chyba nadzieją na odrodzenie kina akcji w Polsce jest Pasikowski. Po fantastycznych dwóch sezonach „Gliny” wrócił w końcu do produkcji kinowej i to od razu jakim filmem! Widać, że prawie dziesięcioletnia przerwa od dużego ekranu wyszła mu na dobre. I dlatego sądzę, że byłby dzisiaj w stanie nakręcić obraz dorównujący „Psom”, którego akcja rozgrywałaby się w – powiedzmy – 2012 roku. Nie ukrywam też, że chętnie obejrzałbym klasyczne kino akcji w wykonaniu Smarzowskiego, który i tak kręci się gdzieś w pobliżu tego gatunku, ale jakoś nie miał do tej pory śmiałości wejść w tę konwencję obiema nogami. Konrad Wągrowski: Wybacz, ale jeśli nadzieją na kino akcji jest Pasikowski, to nie ma nadziei. „Pokłosia” nie widziałem co prawda (to jednak nie kino akcji, prawda), ale jednak pamiętam przerażający zjazd w dół Pasikowskiego zakończony ze wszech miar tragicznym (choć mocno niezamierzenie śmiesznym) „Reichem”. Bromski i Machulski też pokazywali (choć akurat nie w zeszłym roku), że ich czas minął. Ktoś młody musi się wziąć za kino sensacyjne…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Sebastian Chosiński: Ale Pasikowski odbił się od tego dna (mam nadzieję, że „Pokłosie” nie okaże się skokiem jednorazowym). Poza tym z perspektywy czasu wydaje się, że fatalny – zgadzam się – „Reich” i tak nie jest tym, co najgorsze w tym gatunku wypichcili Polacy. W pewnym momencie Pasikowski zaczął dobijać swoje filmy koszmarnymi wątkami miłosnymi, w którym eksponował jakieś tyczkowate chude szkapy, na dodatek amatorki zamiast aktorek. Piotr Dobry: A ja po tylu latach narzekania na polskie kino wreszcie poszedłem po rozum do głowy i stwierdziłem, że filmy potencjalnie złe będę sobie po prostu odpuszczał. Z tego też względu zobaczyłem w tym roku tylko trzy polskie filmy – „Różę”, „Lęk wysokości” i „Jesteś Bogiem” – i wszystkie mi się podobały. Serdecznie polecam tę metodę – nie dość, że można na koniec roku powiedzieć ciepłe słowo o polskim kinie, to ileż nerwów mniej! Konrad Wągrowski: Z filmami najgorszymi jest łatwo – już przecież od chyba stycznia było wiadomo, że pulę zgarnia „Kac Wawa”. Co jeszcze byście do niego dorzucili? A co nie kwalifikuje się może do najgorszych, ale było wyraźnym rozczarowaniem? Sebastian Chosiński: Zdecydowanie ten koszmarek o odsieczy wiedeńskiej, którego tytułu nie chcę nawet pamiętać. Piotr Dobry: O najgorszych też wolę nie pamiętać. Boleśnie rozczarował mnie „Iron Sky”. Do tej pory zachodzę w głowę, jak można było tak marnie ograć temat NAZISTÓW NA KSIĘŻYCU, tak spieprzyć coś z wszelkimi zadatkami na ponadczasowy film kultowy. Jakub Gałka: Zgadzam się z Piotrem, „Iron Sky” to jedno z większych rozczarowań roku, chociaż na pewno nie najgorszy film. Tu bliżej by było „Ghost Riderowi”, choć to dość banalny typ. Z polskich „wielką trójkę” obok „Kac Wawy” i „September Eleven 1863” [w tym momencie S.Ch. dziwnie charczy, zakrywa usta i biegnie w stronę toalety – przyp. red.] dopełnia chyba „Ixjana”, choć oczywiście wnioskuję tylko na podstawie zwiastuna… Sebastian Chosiński: [charczy, charczy i…]  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mateusz Kowalski: Veto. „Iron Sky” to film, który faktycznie jest w dużej mierze niewypałem, ale trzeba też pamiętać o tym, że Finowie mają niebezpiecznie specyficzne poczucie humoru. Jeśli patrzeć na to z perspektywy wysokobudżetowej realizacji jakiegoś fanfika, to film się całkiem nieźle broni. Piotr Dobry: Ależ ja nie mam najmniejszego problemu ze specyficznym poczuciem humoru. Mam natomiast ten, że film po kilkunastu ledwie minutach zarzuca wątek „nazistów w kosmosie” na rzecz parodiowania Sarah Palin i w ogóle amerykańskiej polityki. Nie żebym miał coś przeciwko, ale dlaczego akurat w tym filmie? Mateusz Kowalski: Natomiast darować nie mogę nowemu „Asteriksowi” i totalnie spapranemu „Resident Evil” (jedyne dwa filmy, przy których żałowałem wydanych pieniędzy). Pod znakiem zapytania postawiłbym również „Silent Hill 2”, które sam oceniłem dość wysoko, ale które się nie broni jako samodzielny horror. Gabriel Krawczyk: Wydmuszka totalna to dla mnie „Atlas chmur": gdyby twórcy nie wyłożyli kawa na ławę głównego wniosku, przez niewiadomą film byłby w stanie się wybronić, a tak – nie ma czego bronić. We „Wszystkich odlotach Cheyenne’a” przeszkadzało mi połączenie tematu Zagłady Żydów – w tym kontekście zupełnie niestrawnego. Porządnie zawiodłem się na nowym filmie Allena, który kręcąc w zawrotnym tempie kolejne obrazy, zapomina o scenariuszu. „Wstydu” natomiast nie uważam za niewypał, lecz jestem niemile zaskoczony tak poprawnym i jawnym przesłaniem, które McQueen (twórca rewelacyjnego i wieloznacznego „Głodu”) wyłożył nam jak z ambony. Pod tym względem zgoła odwrotny był „Musimy porozmawiać o Kevinie”, w którym tropy pozostawione były tak luźno, że uniemożliwiło to usłyszenie choć monosylaby odpowiedzialnego zdania twórczyni (Lynne Ramsay). Dało to ciekawą, lecz w rezultacie nijaką opowieść. |