Poprzeczka została postawiona zbyt wysoko. Wzniesienie się ponad trudności zekranizowania trylogią powieści ponad dwustustronicowej i osiągnięcie rekordowej wysokości „Władcy pierścieni” to zadanie najwyraźniej nie do zrealizowania. Udane skoki na kasę przeważnie tak się kończą – spektakularnym upadkiem.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Choć żadna kość nie zostaje złamana, ból jest dotkliwy. Mimo wielkich planów, identycznych jak te, które ziścić chciał sam Tolkien – by ex post wpleść historię dla dzieci o niziołku z Shire w legendarium stworzonego przez siebie świata – kreator ekranowego Śródziemia daje się skusić demonowi niewspomnianemu w mitologii angielskiego pisarza, Mamonie. To ona szkodzi zgrabnej konstrukcji literackiego pierwowzoru, czyniąc z niego (jak rzekłby Bilbo) masło rozsmarowane na zbyt wielu kromkach. Wykorzystanie przez scenarzystów, Petera Jacksona i Guillermo del Toro opowieści znanych z innych Tolkienowskich podań, czyni z „Hobbita: Niezwykłej podróży” gratkę w największym stopniu przeznaczoną dla zagorzałych miłośników mistrzowskiej trylogii „Władcy pierścieni”, pragnących wrócić do umiłowanego przez siebie uniwersum, jednego z najwspanialszych wykreowanych przez kino. Powodem powyższego nie jest wcale nieprzystępność i konieczność dostrzeżenia niuansów z „Silmarillionem”, „Niedokończonymi opowieściami” i dodatkami do trylogii. Owszem, Jackson pomysłowo uzupełnia historię o hobbicie z Bag End późniejszymi zapiskami Tolkiena, lecz całość rozwleczona do trzech godzin (a to jedynie pierwsza część zapowiadanej trylogii!), mimo że zrozumiała dla każdego, za sprawą dłużyzn właśnie – nie wciąga. Nowoczesna technika także odgrywa tu kluczową rolę. Absurdalnie brzmiące krytyczne argumenty zagranicznych recenzentów o wizualnym realizmie zbyt dużym, by udźwignąć ciężar fantastycznego świata, niestety znajdują swoje potwierdzenie. Technologia optyczna (trójwymiarowe 48 klatek na sekundę) pozbawia historię tej magicznej mgiełki dystansującej widza od Nibylandii i wprawiającej go w zachwyt nieosiągalnością świata magicznego, i przez nią właśnie – niesamowitego. Choć płynność obrazu wprawia w zachwyt przy szerokich pejzażach (i wprawiłaby w jeszcze większy w dynamicznym filmie sensacyjnym), to większy procent „Hobbita” każe zacytować Leca: o wizualnej stronie można pisać „jedynie w ujemnych superlatywach”. Produkt Jacksona zdaje się najbardziej teatralno-telewizyjnym blockbusterem w dziejach. Książkowy „Hobbit” to najwcześniej opublikowany fragment prozy Tolkiena, z tego też powodu w momencie pisania nie był jeszcze pomyślany jako część większej całości – czy to mitologii „Silmarillionu”, czy to sequelowej historii Pierścienia zawartej we „Władcy…”. Ekranizacja „Hobbita”, powieści skierowanej do 13-latków (tyle lat w momencie rozpoczęcia tworzenia opowieści miał najstarszy syn pisarza, któremu powstająca równolegle historia była odcinkowo czytana), zgodna z duchem powstałej na początku poprzedniej dekady „poważnej” filmowej trylogii wydawała się mrzonką. Jackson dodał kontekst geograficzny i historyczny fantastycznego świata (mimo że w utworze literackim jeszcze go nie było), włączył kilka znanych nam z powieściowego „Władcy…” postaci, starając się zachować trochę poważniejszy klimat niż ten znany z idyllicznej bajki dla dzieci, którą jest „Hobbit” Tolkiena. Mamy więc przed sobą już nie gawędę opowiadaną przez Bilba otaczającemu go kręgowi małych hobbitów – niczym w pierwszych scenach „Drużyny Pierścienia” – lecz historię pisaną dla Froda (który wspólnie z Bilbo odgrywanym przez Iana Holma także pojawia się na chwilę na ekranie): równie krwawą jak opus magnum Jacksona, nadal opatrzoną czarnym humorem i satyrą oraz noszącą znamiona świadomego prequela zapowiadającego bitwę z Sauronem i jego poplecznikami. Ta eposowa, a równocześnie sympatyczna przygodowa historia, mimo wielu wad i sporego rozczarowania, jakie ze sobą niesie, jest de facto solidną opowieścią fantasy zawierającą smaczki, które chwilami mocno przeważają szalę na korzyść Jacksona. Ekstremalny pościg w lochach goblinów poziomem realizacji przypomina wspaniałą sekwencję zjazdu motocyklem z zeszłorocznych „Przygód Tintina”. Gdy widzimy, jak śpiewające krasnoludy z cyrkową zręcznością zmywają naczynia w norce Bilbo, na myśl przychodzą nam klasyczne slapstickowe animacje spod znaku Disneya, a szczególnie zabawne sceny „Królewny Śnieżki” z siedmioma krasnoludkami w rolach głównych. Mimo wielu dynamicznych zwrotów akcji, największą radość przynosi oglądanie pojedynku na zagadki głównego bohatera (udanie pocieszny Martin Freeman) z Gollumem (zdecydowanie najjaśniejszy punkt obsady, Andy Serkis). Scena w założeniu oparta na udawaniu bohaterów i ich przebiegłości, w wykonaniu obu aktorów staje się – tym razem chlubnie – pierwszoklasowym kameralnym teatrem z odtwórcami z najwyższej aktorskiej półki. Najważniejsze jednak, że Jackson oddał ducha powieści Tolkiena. Opowiedział o przyjaźni i odwadze, które krzepią się w boju wśród niebezpieczeństw; o niemożliwym dokonywanym przez najmniejszych. „Hobbit: Niezwykła podróż” to wreszcie pochwała Wielkiej Przygody, wartej zachodu nawet dla małego, spasionego hobbita, siedzącego często w każdym z nas.
Tytuł: Hobbit: Niezwykła podróż Tytuł oryginalny: The Hobbit: An Unexpected Journey Data premiery: 28 grudnia 2012 Obsada: Martin Freeman, Ian McKellen, Hugo Weaving, Graham McTavish, William Kircher, James Nesbitt, Stephen Hunter, Stephen Fry, Adam Turner, Peter Hambleton, Ian Holm, Cate Blanchett, Orlando Bloom, Elijah Wood, Richard Armitage, Christopher Lee, Andy Serkis, Saoirse RonanRok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Gatunek: fantasy Ekstrakt: 70% |