powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

Tom Niedosięgacz
Christopher McQuarrie ‹Jack Reacher: Jednym strzałem›
Na ekranizację którejś z serii książek Lee Childa trzeba było długo czekać. Po styczniowej premierze filmu „Jack Reacher” takie oczekiwanie chyba się już nie powtórzy.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
To było jak z obsadą roli chorążego orszańskiego Andrzeja Kmicica – tylko bardziej.
Jack Reacher, zdemobilizowany oficer (dwukrotny major) żandarmerii wojskowej Armii Stanów Zjednoczonych, wędrujący po terytorium ojczyzny z kartą ATM, składaną szczoteczką do zębów, nieaktualnym paszportem i zwitkiem banknotów w kieszeni, to – jak stwierdził Stephen King – „the coolest continuing series character now on offer”. Postać mierzącego blisko dwa metry, zwalistego śledczego wojskowego, na dokładkę snajpera z górnej półki, stała się bożyszczem dla licznej rzeszy czytelniczek i czytelników Lee Childa, jego twórcy. Został przez angielskiego pisarza skonstruowany na wzór błędnych rycerzy czy rewolwerowców z Dzikiego Zachodu – pojawiających się znikąd, stawiających twardy opór wszelkiemu złu, by po wszystkim zniknąć. Reacher nie przechodzi obojętnie. Jego fizyczne predyspozycje sprawiają, że jest praktycznie nie do zatrzymania, a nieprzeciętna inteligencja, wyostrzona na brzytwę przez kilkunastoletnią pracę śledczego, z kolei sprawia, że nie sposób mu uciec. Jak go ładnie reklamuje sam Child: nie obchodzi go prawo, nie obchodzi go sprawiedliwość, obchodzi go to, co słuszne.
Jednym z głównych źródeł sukcesów prozy Childa jest to, że powołany przezeń do życia Jack Reacher idealnie kanalizuje frustracje narosłe w szarej strefie, gdzie działa prawo, a nie ma sprawiedliwości. Jest mieczem króla Aleksandra Macedońskiego, przecinającym we frygijskim Gordion węzeł z dereniowego łyka, metodą prostą jak w pysk strzelił – strzelając po pysku mianowicie. I nie bez powodu takim właśnie jest, choć nie stoi za tym żadna chłodna kalkulacja producenta wykonawczego, lecz bezsilna furia Jima Granta.
Zanim stał się Lee Childem, pracował jako dyrektor programowy dla brytyjskiej telewizji Granada w Manchesterze. W latach 80. był tym zachwycony, w roku 1995 miał ochotę zasiepać swojego szefa, Charlesa Allena, „brzydkiego, pokręconego, małego faceta”. W wieku lat czterdziestu Grant stawiał czoła restrukturyzacji firmy, która – według niego – była czystym barbarzyństwem. Zwalniano ludzi, likwidowano programy, zupełnie bez sensu, bez ładu i składu, byle ściąć wydatki. „Dwie generacje bardzo przyzwoitych, utalentowanych ludzi budowało ten gmach. A teraz był po prostu niszczony, przez tych nie mających pojęcia o niczym idiotów, goniących za łatwymi, szybkimi oszczędnościami.” W maju 1995 roku Grant wyjechał z rodziną na urlop do Hiszpanii. Po powrocie odsłuchał z telefonicznej sekretarki: „Jesteś zwolniony. Nie wracaj. Twoja karta magnetyczna nie zadziała.” Wiele, wiele lat później, w innym świecie i w innym życiu, znakomity pisarz powieści sensacyjnych i thrillerów, twórca Johna Rambo, David Morrell powiedział mu: „Lee, jeśli kiedykolwiek uodpornisz się na gniew, który czujesz do tych ludzi, skończą ci się pomysły na kolejne książki.” Lee odpowiedział krótko i śmiertelnie poważnie: „Nigdy nie przestanę być na nich zły.”
Francuski Renault sprzedawał kiedyś jeden ze swoich modeli samochodów pod nazwą Le Car. Grant gdzieś posłyszał Amerykanina, który wymawia tę nazwę jako Lee Car. W jego domu nazywanie wszystkiego „Lee” stało się lokalnym żarcikiem. Był Lee Dom, Lee Dywan w Lee Salonie. Gdy na świat przyszła jego córka, Ruth, siłą rozpędu została Lee Dzieckiem. Lee Child idealnie pasował na pseudonim, gdy okazało się, że 63% najlepiej sprzedających się autorów, według najbardziej prestiżowej listy New York Timesa, ma nazwiska zaczynające się na literę C. Po zwolnieniu Grant zaczął regularnie towarzyszyć żonie w zakupach. Ponieważ liczy sobie prawie dwa metry wzrostu, często był proszony przez innych klientów sklepu o to, by sięgnął po jakiś towar, leżący na wysokich półkach. Po którymś razie jego żona zaproponowała ze śmiechem: „Mógłbyś się zatrudnić tutaj i zostać sięgaczem (You could be reacher!)”.
Pierwsza książka została napisana ołówkiem na papierze, w niespełna sześć miesięcy. Jim Grant zamierzał wypuścić na świat przedziwną bestię. Groźną, niepokonaną, a zarazem prawą i przyzwoitą. Blisko 60 milionów sprzedanych egzemplarzy świadczy o tym, że ów świat się tą postacią zachwycił.
Do tej pory nie udawało się przenieść Reachera na ekran z rozmaitych względów. Choćby dlatego, że Hollywood preferuje opowieści o bohaterach, którzy przechodzą przez jakąś przemianę, mają moralne dylematy, z czymś się zmagają. Ten facet nie zmienia się ani na jotę. Niczego się nie uczy, bo wszystko już wie, zanim się za coś weźmie. No i rozmiar, rzecz jasna. Wszystko rozbijało się o bardzo proste pytanie: czy istnieje aktor wysoki na dwa metry, o potężnej, masywnej budowie ciała, facet-buldożer, jednocześnie zdolny do odegrania postaci o niezwykłej inteligencji, na dokładkę emanujący czymś zwierzęcym, o talencie na miarę oskarową, gotów udźwignąć taką rolę? Nie, nie ma kogoś takiego na filmowym rynku. I dlatego musiało minąć piętnaście lat od literackiego debiutu Childa, podczas których rok rocznie kasował on kilkaset tysięcy dolarów z wykupionej przez wytwórnię opcji na scenariusz (czyli gwarancji, że chociaż oni sami filmu jeszcze nie robią, to nikt inny nie ma prawa tego tematu tknąć). I dlatego on, który publicznie twierdził, że nie jest pisarzem, nigdy nie chciał i nadal nie chce być pisarzem, bo chce być kimś, kto dostarcza ludziom rozrywki, musiał patrzeć na kolejne nieudane próby wejścia ze swoją twórczością do najbardziej rozrywkowej branży, jaka istnieje. I to jest matka wszystkich klęsk.
Legion wiernych fanów czekał niecierpliwie na tę ekranizację. Większość tej rzeszy ze złymi przeczuciami, solidnie zirytowana obsadą. Tak bywa, gdy jakaś postać literacka podbija serca czytelników na tyle mocno, że czują się oni jej właścicielami – dość wspomnieć obrońców „jedynie słusznego wizerunku wiedźmina”. Wieść o obsadzeniu w roli Reachera Toma Cruise’a i gimnastyka tłumaczeń Lee Childa, że potężne gabaryty jego bohatera to „just a metaphore for an unstoppable force” – wzbudziła ruch sprzeciwu, którego emanacji nie mogło zabraknąć w medium takim, jak Facebook, gdzie powstała lista „Tom Cruise is not Jack Reacher”. Spędziłem trochę czasu, czytając zamieszczane tam komentarze, i jeśli przytoczę fragment jednego: „[…] Seria książek jest dla mnie nieco skażona od tej pory. A co do filmu to wykluczone. Nie odwiedzam prostytutek i nie będę uczestniczył w skurwianiu Jacka Reachera” – będzie można należycie poczuć temperaturę gniewu, jakim zapałali wielbiciele wielkiego wagabundy. Oczywiście próbowano temu zaradzić. Lee Child bardzo aktywnie włączył się w obronę tej decyzji. Przygotowano znakomite sound-bity, w rodzaju: „Analogowy bohater w cyfrowym świecie” czy „Sherlock Homeless”. Pisarz zabrał głos na światowej premierze filmu, rozpływając się w zachwytach, wcześniej broniąc Toma Cruise’a na wszystkie możliwe sposoby.
Jeżeli oceniać „Jacka Reachera” w oderwaniu od wszystkiego, co opisałem powyżej, trzeba przyznać, że powstał całkiem przyzwoity thriller, wykonany bez jakichś większych zarzutów, gdy idzie o produkcję czy aktorstwo (tej właśnie oceny dotyczy mój ekstrakt). Jako że każdy kibic jest doskonałym selekcjonerem reprezentacji, ja również pewne rzeczy zrobiłbym inaczej, choćby w kwestii scenariusza. Po pierwsze: nie gmerałbym przy postaci – o czym za chwilę. Po drugie: zastosowałbym prosty chwyt, znany już Adasiowi Miauczyńskiemu, planującemu nakręcenie „Zaczerpnąć dłonią”, czegoś w rodzaju snu na jawie, gdzie bohater rozmawia i w ogóle ma do czynienia z postaciami z jego myśli – wprowadziłbym Reachera jako narratora, gadającego do siebie we własnej głowie w scenach wypełniających przestrzeń między dialogami, by wstrzyknąć w obraz filmowy choć trochę niesamowitego stylu narracji Childa.
No, ale tak, jak jest, też jest całkiem nieźle. Pokazanie już na samym początku „kto zabił” niczego nie zepsuło. Film ma dobre tempo, świetne otwarcie – pierwsze sekwencje, z panoramicznymi rzutami na metropolię, plus egzekucja grupki ludzi, dokonana przez snajpera – nie dostrzegłem w trakcie seansu żadnych niepotrzebnych dłużyzn. Do tego pojawiło się niesamowite wykonanie drugoplanowej roli Zeca, w wykonaniu niemieckiego reżysera, Wernera Herzoga – Mindy Marin, odpowiedzialna za casting, dokonała tu wyjątkowo trafnego wyboru. Z minusów ważniejszych wskazałbym ścieżkę dźwiękową, a konkretnie: brak jakiegoś chwytliwego motywu przewodniego, jaki miała na przykład seria o Jasonie Bourne’ie. Na soundtrack nie ma sensu polować. No ale ważne, żeby minusy nie przysłaniały nam plusów.
Dwoma słowami: zupełnie przyzwoicie.
• • •
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

123
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.