– Czyli razem ze mną zostało siedmiu. Ile do końca? – Trudno powiedzieć. – Olaf…? – Wskazania czujników są sprzeczne. – W głosie przewodnika dało się wyczuć wyraźne wahanie. A to oznaczało kłopoty. Olaf rzadko się wahał. – Tu się dzieje coś dziwnego, Sander. – Wiem. Widziałem przed skokiem, jak dziwacznie układają się chmury. – Czujniki informują, że za kilka minut tornado zgaśnie, ale mam też nieodparte wrażenie, że równocześnie rośnie w siłę. – Ciekawe… Tarcza na dziobie chrabąszcza rozbłysła błękitem i Sander poczuł potężne uderzenie. Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Wpadł w korkociąg. Masy brunatnego powietrza ciskały nim we wszystkie strony. Trzymał kurczowo drążki, próbując utrzymać się na trajektorii wyświetlającej się na ekranie. Kiedy wydawało mu się, że ustabilizował lot, coś walnęło w niego, tym razem z tyłu. – To Wachowicz – oznajmił Olaf. – Zawzięte bydlę – skwitował Emmerson i włączył przednie silniki na pełną moc. Wachowicz nie przewidział takiej reakcji i nie zdążył zrobić uniku. W efekcie dwa chrabąszcze zderzyły się, rozsypując dokoła pęki niebieskich błyskawic. Kapsuła Sandera odbiła w kierunku centrum tornada. Wachowicza rzuciło bezwładnie w dół, wprost na ogromny głaz niesiony przez wiatr. Osłona pojazdu Polaka nie odpaliła. Sandera znosiło do środka burzy, ale widział wszystko na skanerach. Górna pokrywa chrabąszcza Wachowicza rozpadła się jak rozbita skorupka jajka. Niewielka postać została natychmiast wyssana na zewnątrz. Emmerson patrzył z przerażeniem, jak człowiek koziołkuje w powietrzu, kręcąc się coraz szybciej i szybciej wokół własnej osi. A potem gubi kończyny niczym owad rozdzierany palcami niewidzialnego olbrzyma. Sander odwrócił wzrok od ekranu. Przez chwilę słyszał tylko własny oddech. Właśnie dlatego zawody były tak popularne. Niemal przy każdym skoku zdarzał się wypadek. Im bardziej efektowny, tym większa oglądalność. Zawodnicy wiedzieli o tym. Mimo to rzucali się w sam środek burzy, by przez kilkanaście minut poczuć się jak herosi walczący z żywiołami. Wiatr zaczął słabnąć. – Dwieście na godzinę – głos przewodnika przywrócił umysł jeźdźca do rzeczywistości. – Jeszcze minuta. – Rozniosło go, Olaf – wymamrotał Sander. – Rozniosło… – Maszyny zawodzą. Skup się chłopie, bo skończysz jak ten biedak. Chyba tworzy się zorza. Mężczyzna natychmiast oprzytomniał. Miedzy tumanami pyłu dostrzegł mocne błyski i migoczące tęczowe światła. – Zorza? Tego jeszcze brakowało. Nikt do końca nie potrafił wytłumaczyć, jak powstają „dusze diabłów”. W marsjańskich tornadach dochodziło do potwornie silnych wyładowań elektromagnetycznych. Zjawisko niekiedy przyjmowało formę pojawiających się w losowych miejscach, emanujących blaskiem oparów. Zawodnicy bali się ich jak ognia. Chrabąszcz to kilka ton skomplikowanej elektroniki, która przy konfrontacji z zorzą zaczynała wariować. Emmerson patrzył jak urzeczony na taniec coraz bardziej wyraźnych fioletowo-turkusowych błysków. Wśród Jeźdźców krążyły legendy na temat tego, co dzieje się z człowiekiem, gdy w nie wpadnie. Niektórzy porównywali to doznanie do mistycznego przeżycia, oświecenia. W Oasis powstała nawet sekta, która uważała, że tornada to bogowie Czerwonej Planety, buntujący się przeciwko ingerencji człowieka w siły natury. Sander nie był przesadnie religijny i nigdy nie dawał wiary tym nowomodnym bzdurom. Musiał jednak przyznać, że zorza miała w sobie coś magicznego, co przyciągało jak magnes. Mimowolnie popuszczał drążki, silniki leciutko zmniejszały moc. Chrabąszcz z każdym okrążeniem zbliżał się do pięknego fantomu o kilka metrów. – Sto dwadzieścia na godzinę – relacjonował Stroe. – Suka umiera, Sander. Jeszcze trochę. Był tuż-tuż. Tak bardzo chciał zobaczyć… I nagle nastała cisza. Wiatr ucichł i powietrze zastygło na moment jak gęsta pomidorowa zupa. Chwilę później pył zaczął opadać i Emmerson zobaczył trzy poobijane kapsuły. Oprócz niego utrzymali się jeszcze Eddie Kazama, Wald Grodger i Steff Jermikov. Nie mógł dostrzec twarzy konkurentów, ale był pewien, że malowało się na nich zdumienie. Spojrzał w górę i aż jęknął. Niebo przypominało zawartość ogromnego miksera, do którego wrzucono przypadkowe składniki. Brunatne, pomarańczowe i czerwone tumany wirowały, zderzały się, formowały garby i fale niczym morska powierzchnia targana sztormem. Jednak nigdzie nie było widać schodzącego leja. – Stożek ciszy… – Spieprzaj stamtąd, Sander! – nakazał Olaf. – Co? – Uciekaj, jak najdalej! Już! Mamy rodzinkę! Emmerson bez dalszych pytań ścisnął spusty i jego kapsuła ruszyła z maksymalną prędkością. Na panelu zobaczył obraz tego, co działo się z tyłu; trzy potężne wiry niemal równocześnie powędrowały ku ziemi, połykając Kazamę i Jermikova. Grodger, który zdążył zwiać w ostatniej chwili, gnał tuż obok Sandera. Kilkanaście sekund później niebieska kapsuła należąca do Jermikova wyprysła z najmniejszego leja jak pestka wystrzelona z procy. Jeździec jakimś cudem zdołał uwolnić się z potwornego uścisku trójki diabelnych braci. Kazama został gdzieś w środku. – No to wszystko jasne – powiedział Sander, który przed momentem wyhamował lot i przyglądał się tańcowi żywiołów z bezpiecznej odległości. – Nie sądziłem, że zobaczę coś takiego w tym sezonie. Jak widać, nasi fachowcy nie wszystko potrafią przewidzieć. – Zawsze powtarzałem, że nie można ufać suchym danym z kompów – skomentował Olaf. – Sponsorzy będą szaleć. Nie ma pozwolenia na loty przy więcej niż jednym diable. Na wizjerze hełmu Sandera pojawił się komunikat nakazujący powrót do Matki. Mężczyzna udał, że go nie widzi. – No dalej. Na co czekasz? – Lustrował wzrokiem obraz z przednich obiektywów, mając nadzieję, że dostrzeże fioletowy chrabąszcz Kazamy. – Wyrywaj stamtąd, chłopie… W słuchawce usłyszał gwizdnięcie Olafa. – No nieźle. Prędkość trzysta i rośnie. – Taa… – podsumował Emmerson, patrząc na trzy rozpędzające się potwory. – Chciałbym zobaczyć miny naukowców, którzy w początkach kolonizacji uważali, że diabły nie mogą osiągnąć prędkości większych niż sto kilometrów na godzinę. – Łagodne sezony to przeszłość – wtrącił Grodger przysłuchujący się rozmowie konkurentów. – Mój brat zginął, gdy kilka lat temu tornado uderzyło w Oasis. A obiecywali, że „będzie trochę wiało”… Kazama nadal tkwił gdzieś w środku wirującego piekła. Ciekawe, czy jeszcze żyje, pomyślał Sander. – Solargate wysyła transporter po Eddiego. Chłopak chyba ma jakieś kłopoty – oznajmił Olaf. – Czas się zwijać, Sander, nic tu po nas. – Załogowy? – Automat. – Nie da rady. Nie przy tym Armagedonie. – Nie chcą ryzykować. Friedrick postąpiłby tak samo. – Wiem. Lepiej stracić durnego bota, niż narażać ratowników i cenny sprzęt. Tylko że bot nic tu nie wskóra. Szlag by ich… Mimo nawoływań Matek trzy kapsuły pozostawały na swoich pozycjach. Jeźdźcy obserwowali przypominającą cygaro maszynę, pędzącą w sam środek nawałnicy. Chwytaki, którymi bot miał przyssać się do chrabąszcza Kazamy i wyrwać go z tornada, ciągnęły się za nim jak macki za kałamarnicą. Automat kilkakrotnie próbował wedrzeć się do środka burzy, ale silne wiatry brzeżne skutecznie blokowały mu drogę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Nie tak łatwo dostać się do tornada – skomentował milczący dotąd Jermikov. – A jeszcze trudniej wydostać się na zewnątrz. – Powinien wchodzić pod kątem, a ten pcha się centralnie, jak ta durna krowa. Ciekawe, kto go kontroluje? – Sander nie ukrywał złości, choć wiedział, że nadają teraz na częstotliwościach dostępnych dla wszystkich ekip. – Pewnie znowu żółtodzioby prosto ze szkółki – stwierdził Grodger. W pewnym momencie wielki jak dom głaz wyłonił się ze skłębionej czerwieni i uderzył prosto w bota. Tarcza wokół maszyny rozbłysła jasną zielenią. Automat ratowniczy zatańczył wokół własnej osi jak dziecięcy bączek i runął bezwładnie w dół. Kilka sekund później u podnóża diabłów zapłonął pomarańczowy ognik. – No i to by było na tyle, jeśli chodzi o akcję ratunkową – podsumował Jermikov i parsknął z pogardą. I wtedy odezwał się Kazama: – Sander, pomóż mi. Sterowanie padło. |