powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXXIII)
styczeń-luty 2013

KOS 04
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Nie dało się jednak ukryć, że maszyna przypominała ogromnego, beczkowatego owada. Logo Citrowsky Weather Engineering na dziobie pojazdu jarzyło się fosforycznym blaskiem. Każde wolne miejsce na burtach zajmowały reklamy sponsorów. Szefowie korporacji inwestowali w ten dział masę pieniędzy i nie robili tego dla przyjemności czy własnej satysfakcji. Sekcja musiała na siebie zarabiać, ale przede wszystkim liczyło się zaufanie, jakim mieszkańcy Oasis darzyli firmę. Bo któż lepiej ochroni ich przed zmienną marsjańską aurą niż profesjonaliści, którzy nie boją się rzucać wyzwania burzy?
Emmerson nie pamiętał, kto wykonał pierwszy skok w tornado dla samego sportu, ale wiedział, jak się to wszystko zaczęło. Gdy kolonizacja Marsa przestała być tylko marzeniem, nie ulegało wątpliwości, że problemy, z którymi przyjdzie się zmierzyć, będą niebagatelne. I nie chodziło tylko o stworzenie warunków do życia, zapewnienie wody i pożywienia. Na Czerwonym Globie występują największe burze piaskowe w całym Układzie Słonecznym. Dodatkowo, gdy planeta zbliża się do Słońca, rozpoczyna się na jej powierzchni sezon gigantycznych pustynnych diabłów, które rozmiarami i niszczycielską siłą wielokrotnie przewyższają ziemskie tornada. Już w dwudziestym pierwszym wieku sondy obserwowały potwory o lejach sięgających wyżej niż Mount Everest. Było jasne, że żadna kolonia nie przetrwa spotkania z takim kolosem.
Sprawą szybko zainteresowały się międzynarodowe korporacje zajmujące się Inżynierią Pogody i Klimatu – nową dziedziną nauki, która wprowadzała nowoczesne techniki kształtowania ziemskiej aury. Na czele stawki stanęły CWE i Solargate, rozpoczynając technologiczny wyścig mający na celu ujarzmienie mniejszego kolegi Błękitnej Planety.
Wiele lat później, gdy Mars został pokonany, a rządzące nim siły ugłaskane, jakiś narwaniec przekształcił pewną wariacką myśl w czyn, i ludzie oszaleli. Wskoczyć w paszczę diabła i przetrwać…
• • •
Panele podłogowe rozsunęły się i za grubą szybą Sander zobaczył poszarpane brzegi Valles Marineris, przypominające krawędzie wyjątkowo paskudnej blizny. Dno kanionu wypełniało się tumanami pyłu, niewielkie wiry powstawały tu i ówdzie, ale szybko ginęły wchłaniane przez jedno, dominujące ognisko nawałnicy. „Dziecinka” powoli nabierała siły.
Słońce płonęło jasnym, purpurowym blaskiem. Na jego tle dojrzał, skrzące się niczym sople lodu, Matki, które za chwilę wyplują swoich zawodników. Reklamy migotały wszystkimi kolorami tęczy. Wśród sponsorów pozostałych jeźdźców były lokalne i ziemskie telewizje, firmy handlowe, multimilionerzy zapaleńcy. Nikt, kogo można by się obawiać. Sanderowi zagrażał jedynie Eddie Kazama wspierany przez Solargate.
Jeździec rzucił przelotne spojrzenie w stronę bieguna, mając nadzieję, że dostrzeże miasto przytulone do lodowych czap. Niestety tego dnia widoczność była fatalna. Pył powoli ogarniał cały horyzont. Gdyby nie specjalny system wiatraków i turbin, zaprojektowanych przez jego obecnego pracodawcę, kolonia pogrążyłaby się w ciemnościach na wiele tygodni.
Sto pięćdziesiąt sekund do zrzutu!
Czas do pracy, pomyślał i wszedł do kapsuły. Nałożył hełm z charakterystycznym usztywniaczem na karku, co upodabniało go do kierowcy bolidu wyścigowego. W słuchawce usłyszał kilka metalicznych trzasków, a później szorstki głos przewodnika:
– „KOS 04”, tu baza, jak mnie słyszysz?
– Głośno i wyraźnie. Witaj, Olaf. Jak tam pogoda za oknem, kolego?
– Troszkę piździ. A na serio, to przygotuj się na jakieś trzysta na godzinę. Tak szacują kompy naszych „pogodynek”. Według mnie będzie więcej.
– Podaj pozostałe parametry.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Ciśnienie przy powierzchni: sześćset i spada; temperatura: minus siedem. I niebo jest ponoć wściekle czerwone. Tak mówią… – W ostatnich słowach chłopaka dało się wyczuć wyraźną ironię.
Olaf Stroe nie mógł zobaczyć koloru nieba. W wieku dziesięciu lat zachorował na zapalenie opon mózgowych i w wyniku powikłań stracił wzrok. W jego przypadku implanty i wszczepy nie chciały się przyjąć i chłopak musiał pogodzić się ze swoim kalectwem. Ale talent, którym został obdarzony, wynagradzał mu brak zmysłu wzroku. Dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności trafił do CWE i został przewodnikiem. Podczas skoków do jego mózgu napływały setki informacji ze wszystkich czujników wpuszczanych do punktu zero. Zamknięty w kokonie przypominającym macicę na kilkadziesiąt minut stawał się tornadem, zapominając o swojej ułomności. Młody mężczyzna intuicyjnie wyczuwał subtelne zmiany, jakie zachodziły wewnątrz nawałnicy, i przewidywał zachowanie diabła, którego monitorował. Nawet najlepsze programy detekcyjne botów nie mogły równać się z jego umiejętnościami. Rady Stroe schowanego w bezpiecznej bazie zlokalizowanej tuż nad krawędzią kanionu były dla Sandera niczym pomocna dłoń wyciągana do dziecka zagubionego w mgle.
– Sprawdzałeś tarcze?
– Osobiście. Wszystko gra.
– No to trzymaj się, chłopie. I nie daj się wykręcić, bo sponsorzy się wściekną.
– Dam radę. Do usłyszenia na dole.
Przednia osłona pojazdu opadła z trzaskiem. Kable, które oplatały kapsułę, naprężyły się, a potem jeden po drugim zaczęły wypadać z gniazd, wyrzucając z siebie kłęby pary. Śluzę wypełnił syk uciekającego powietrza i wrzask automatu:
Uwaga! Zrzut za 10… 9… 8… 7…
Sander zamknął oczy i uspokoił oddech. Jak zawsze przed skokiem zaczął myśleć o piersiach Ernee, krągłych i ciepłych, zwieńczonych niewielkimi, bladymi sutkami.
…4… 3… 2…
– Amen – powiedział i zacisnął szczęki.
Przeciążenie odebrało mu oddech. Poczuł, jak krew odpływa z palców u nóg, a żołądek przytula się do serca. Nie znosił tego momentu, ale zawody miały swoje zasady. Po kilkunastu, niemiłosiernie wolno upływających sekundach chrabąszcz zaczął zwalniać i Sander zobaczył pozostałe kapsuły: dwanaście lśniących pojazdów sunących w dół niczym komety, prosto w centrum czerwonego piekła.
Kazama był wyraźnie na przedzie.
– Kurwa! – zaklął i odpalił silniki.
– Za wcześnie na sterowanie ręczne – doradził przewodnik.
– Dam radę.
– Znosi cię na lewo.
– Dam radę! – powtórzył z naciskiem Emmerson, choć na ekranie widział trajektorię lotu i czerwony napis: „Prawdopodobieństwo wypadnięcia”.
Kilka sekund później jego kapsuła zatonęła w brunatnym wirze. Aktywował tarczę i niemal w tym samym momencie pojazd oberwał wielkim głazem niesionym przez wiatr.
– Jezu! Zaraz wypadniesz.
Jeździec nie zamierzał tego komentować. Wyłączył tylne silniki i pozwolił, aby wichura niosła go swobodnie po obrzeżach leja. Kiedy wydawało się, że potwór zaraz go wypluje, odpalił boczne dysze i wcisnął się w głąb tornada. Wszędobylskie boty rejestrujące pognały za nim jak manty za rekinem. Dbały, aby trzysta milionów widzów siedzących w swoich domach na Ziemi lub w bezpiecznej Oasis nie przeoczyło żadnego fragmentu zmagań „Łowców Życia”.
Kiedyś jakiś dziennikarz zapytał Sandera, dlaczego zawodnicy tak siebie nazywają. Emmerson zastanawiał się chwilę, po czym powiedział:
– Od momentu, w którym znajdziesz się w leju, liczy się tylko jedno: przeżyć. Główną zasadą zawodów jest utrzymać się wewnątrz tornada i nie dać się wypchnąć przez innych, ale tak naprawdę każdy sra w ten swój szpanerski kombinezon ze strachu, bo nie wie, czy przeżyje następne sekundy.
– To dlaczego to robicie? – drążył pismak.
– Dla pieniędzy.
Sander zbył wtedy dziennikarza głupim banałem, ale doskonale widział, że nie naraża życia dla forsy. Ujeżdżanie huraganu, jak każdy sport ekstremalny, potrafiło uzależnić bardziej niż narkotyki, wirtuale czy seks bez zabezpieczeń w dzielnicy dziwek. Wiedział o tym świetnie, bo przechodził w swoim życiu przez różne etapy. I nie był z tego powodu ani trochę dumny. Ale skoki to zupełnie coś innego…
– Uważaj!! – wrzasnął nagle Olaf.
Jeździec dosłownie w ostatniej chwili dostrzegł kapsułę Kazamy pędzącą wprost na niego. Wykonał niezdarny piruet i puścił przeciwnika dołem.
– Skurwiel wypchnął już trzech.
– Mało brakowało. Jak tam sytuacja?
– Emericha wywaliło poza lej już na samym początku. Jack dostał kamieniem i spadł. Chyba przeżył, bo Skylex wysłał boty medyczne. Ulle zrezygnował, nawaliły mu boczne silniki. Generalnie, co chwilę ktoś odpada.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.