To nie jest ani spaghetti western, ani trawestacja nurtu blaxploitation, ani nawet komedia. To nowy film Quentina Tarantino, mieszanka wybuchowa spod znaku pulp, wszystko po trochu i nic, czego można by się spodziewać po innych reżyserach. Jak zazwyczaj u autora „Bękartów wojny” – świetne kino i przednia zabawa.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tarantino albo się lubi, albo nie trawi. Jednak ci, którzy nie kupują tarantinowskich absurdów podlanych przemocą i polityczną niepoprawnością, i tak „Django” zlekceważą. Reszta powinna być przynajmniej pozytywnie nastawiona, w najlepszym wypadku – po prostu zachwycona. „Django” jest bowiem wszystkim tym, do czego przyzwyczaił nas Tarantino: rewelacyjne dialogi, szaleni bohaterowie, dziwactwa i absurdy, fantastyczny soundtrack, czarny humor, okrucieństwo i przemoc. A także sam reżyser w epizodycznej roli. Niemal trzygodzinny seans mija, jak z bicza strzelił. Wokół „Django” od początku było głośno. Kontrowersje dotyczyły politycznej niepoprawności scenariusza, w którym głównym tematem jest luźno potraktowana kwestia niewolnictwa. Zarzuty sprowadzały się do tego, że Tarantino kręci kino typu pulp o traumatycznych przeżyciach dla ludności czarnoskórej, czyli nie zachowuje należytej powagi. Z kolei brak szacunku miał się znaleźć odzwierciedlenie w częstotliwości używania na ekranie obraźliwego i zakazanego w amerykańskich mediach słowa nigger, to znaczy czarnuch. Do bojkotu „Django” wzywał między innymi Spike Lee, obrony Tarantino podjął się inny czarnoskóry reżyser, Antoine Fuqua, twórca „Dnia próby” i „Króla Artura”. Amerykańskich widzów niespecjalnie jednak te spory obchodziły, bo film zaliczył znakomity start w okresie świątecznym, zgarniając tytuł najbardziej kasowego obrazu w reżyserii Tarantino. Zwolennicy „Django” twierdzą również, że gdy w „Bękartach wojny”, alternatywnej historii II wojny światowej, twórca „Pulp Fiction” wziął na warsztat temat holocaustu, nazizmu i Hitlera, nikt w USA nie widział problemu. Ale gdy osią prześmiewczej fabuły staje się niewolnictwo, czyli zjawisko zakorzenione w historii Stanów, pojawiają się głosy sprzeciwu. Tymczasem „Django” to dzieło niewiele mające wspólnego z polityką, a już na pewno z historią. Tytułowy bohater zostaje oswobodzony z kajdan niewolnictwa przez doktora Kinga Schultza, teoretycznie dentystę, w praktyce – łowcę nagród. Wspólnie udają się na poszukiwania braci Brittle, za których głowy wyznaczono nagrodę. Tylko Django wie, jak wyglądają. W zamian za ich wskazanie i towarzystwo przy ściganiu przestępców Schultz oferuje nowemu kumplowi pomoc w wyciągnięciu jego żony, pięknej Broomhildy, z łap porywczego i okrutnego Calvina Candiego. Jak to u Tarantino niczego nie można traktować poważnie – przemoc jest widowiskowa i umowna, aktorstwo – spektakularne i z przymrużeniem oka, nawet ścieżka dźwiękowa to potwierdza, mieszając muzykę Ennio Morricone i rapowy utwór „100 Black Coffins” Ricka Rossa. Filmowy eklektyzm „Django” stanowi bowiem jego największą siłę. W nagrodzonym Złotym Globem scenariuszu Tarantino bawi się motywami spaghetti westernów, choćby odwołaniem do „Django” z 1966 roku. Tamten film w momencie premiery zdobył sławę jako najbardziej brutalny western w historii. Główną rolę zagrał Franco Nero, który pojawia się również u Tarantino w epizodycznej roli jednego z gości Calvina Candiego. Nad wszystkim unosi się również duch kina klasy B, a w przede wszystkim filmów z nurtu blaxploitation, to znaczy odmiany exploitation films, taniego i zazwyczaj wulgarnego kina przeznaczonego dla czarnoskórej widowni. Na dokładkę dorzuca czarny humor, komedię i wiadra posoki. To, jaki „Django” jest, określa już pierwsza scena po napisach początkowych – handlarzy niewolników w lesie zatrzymuje doktor King Schultz, wjeżdżając w kadr wozem ozdobionym na dachu…wielkim, kiwającym się zębem. Wszak profesja dentysty zobowiązuje. Potem, zamiast cackać się z oprychami, strzela do jednego i drugiego. Ten schemat obowiązuje przez cały film: zabawne dialogi i sytuacje na zmianę z drastycznymi pomysłami, takimi jak rzucanie na rozszarpanie psom lub rozbijanie czaszki młotkiem. „Django” to również, jeśli nie przede wszystkim, fantastyczne aktorstwo. Trudno zdecydować się, kto z nominowanych do Złotego Globu w kategorii aktora drugoplanowego, Christoph Waltz czy Leonardo DiCaprio, wypada lepiej. Wprawdzie statuetkę otrzymał Waltz, znany z kreacji pułkownika Hansa Landy w „Bękartach wojny”, ale DiCaprio nie pozwala się tak łatwo pokonać. To ich koncert, nawet nie pojedynek, ponieważ wpływy dwóch wirtuozów gry można podzielić na dwie połowy. Pierwsza część filmu to zdecydowanie rewelacyjny doktor King Schultz i szalony humor Waltza, natomiast druga – demonizm i bezkompromisowość DiCaprio, filmowego Calvina Candiego. Nie można również zapomnieć o stałym współpracowniku Tarantino, Samuelu L. Jacksonie. Jego postać stanowi bowiem klucz do interpretacji filmu, a jednocześnie motor napędowy dla jego fabuły.
Tytuł: Django Tytuł oryginalny: Django Unchained Data premiery: 18 stycznia 2013 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Gatunek: dramat, western Ekstrakt: 90% |