powrót; do indeksunastwpna strona

nr 02 (CXXIV)
marzec 2013

Mam na imię Ceyall
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Niewiele nam zostało na śniadanie – odezwał się nagle, przerywając jej rozmyślania. – Musicie jakoś wytrzymać. Mam nadzieję, że wieczorem już dotrzemy do zamku.
– Nie sprawię kłopotu. – Za nic nie chciała, by uznał, że musi się nią opiekować, jak dzieckiem.
Uśmiechnął się do niej.
– To żaden kłopot, panienko. Często podróżuję sam, więc wasze towarzystwo jest miłą odmianą.
– O! – Ceyall mimo woli odpowiedziała uśmiechem. – Ale pewnie przeszkodziłam wam w… w waszych zajęciach.
– Nie tak bardzo. I tak musiałbym kluczyć przed Verdami i pewnie pojechałbym na zamek, przeczekać tę zawieruchę, a przy okazji pokłonić się waszemu panu domenowi.
Ceyall z jakiegoś powodu wydało się, że nie mówi prawdy. Z drugiej strony, gdyby rzeczywiście wybierał się na zamek, przyjemnie byłoby go ugościć. Czy powinna mu wreszcie wyznać, kim jest naprawdę? Zawahała się. Powiedzenie prawdy z każdą mijającą godziną wydawało się jej coraz trudniejsze. Uznała, że lepiej poczekać na bardziej dogodny moment.
Zjedli trochę chleba i pozostałego od wczoraj mięsa, osiodłali konie, które przez noc wypoczęły – nawet po jej nieco spasionej i nawykłej do starannej opieki klaczy nie było widać zmęczenia – i wkrótce byli gotowi do drogi.
Gdy minęli małą przełęcz za Czarną Doliną, Ceyall zdziwiła się, że Saldarczyk kieruje konia prosto na zachód, a nie ku północy, gdzie widać było łagodnie wznoszące się zbocza Zieleńca.
– Dokąd jedziemy? – zapytała trochę zaniepokojona.
– Nadłożymy parę mil przez Białą Dolinę – odparł Saldarczyk. – Stamtąd wygodniej będzie się nam jechało pod górę przez stary las, a nie przez drapiące młodniaki.
Ceyall nic nie odpowiedziała, choć znów niejasny cień podejrzenia zagościł w jej głowie. Przyszło jej na myśl, że mimo pozorów szczerości, ów Fael coś jednak przed nią ukrywa.
• • •
Okalające dolinę rumowiska skalne lśniły w przedpołudniowym świetle oślepiającą bielą, w pełni tłumacząc jej nazwę. Dnem płynął strumień, niekiedy gubiąc się w bujnej trawie, to znów z cichym szmerem spływając po łachach naniesionego przez wodę żwiru. W centralnej części dolinki struga zakręcała, szerokim łukiem opływając pojedynczą wapienną skałę, która tkwiła tam samotnie, niczym wielki filar podtrzymujący niebo.
Widok był w istocie niezwykły, a więc w pierwszej chwili Ceyall nie zdziwiło, że przyciągnął także uwagę jej towarzysza. Saldarczyk zsiadł z konia i okrążył skałę, bacznie przyglądając się jej podstawie. W pewnym momencie zatrzymał się i przyklęknął na ziemi. Ceyall, zaciekawiona, również zsunęła się z siodła.
– Co to? – zapytała ze zdumieniem.
Na trawie widniał wypalony okrąg, zupełnie jakby ktoś tam odłożył rozgrzaną do czerwoności fajerkę z pieca. Tyle że musiałaby ona mieć średnicę przynajmniej trzydziestu stóp. Potem dziewczyna zobaczyła jakieś znaki wyryte na samej skale, pod nimi zaś nieregularną plamę, jakby spryskano to miejsce brunatną farbą. Chciała podejść, żeby przyjrzeć się bliżej, ale Saldarczyk złapał ją za rękę i stanowczo odciągnął.
– Lepiej nie patrzcie.
– Ale co tu się stało? – Ciekawość walczyła w niej ze strachem.
– Verdyjski rytuał – odparł Fael niespodziewanie ponurym głosem. – Tak więc pogłoski się potwierdziły. Plemię ma nowego szamana.
– Rytuał? – Dotąd właściwie wcale nie myślała, że ten dziki lud może mieć jakieś własne zwyczaje. – Na czym polega?
Saldarczyk westchnął nieznacznie.
– Nowy seik, ich mag albo szaman, zyskuje pełnię mocy dopiero złożywszy swojego poprzednika w ofierze duchom opiekuńczym plemienia. Tam za skałą leży to, co z niego zostało.
Ceyall zadrżała i odruchowo cofnęła się kilka kroków. Fael pokiwał głową.
– Trzeba nam jechać – oznajmił rzeczowo. – Od wylotu w górę, widzicie te wysokie świerki? Tam jest dukt, który doprowadzi nas prosto do przełęczy.
Ceyall posłusznie dosiadła wierzchowca i ruszyła w jego ślady. Jadący przed nią mężczyzna nie odezwał się więcej, wciąż sprawiał wrażenie zamyślonego. Przypomniała sobie słowa Perina dotyczące tego, czym naprawdę zajmują się Saldarczycy. Cóż go jednak mógł obchodzić jakiś verdyjski szaman daleko poza granicami królestwa Kernnu?
Ilustracja: <a href='http://virago89.deviantart.com' target='_blank'>Michał Kwiatkowski</a>
Ilustracja: Michał Kwiatkowski
Wszystko to było bardzo dziwne. Za jej życia Verdowie nigdy nie zapuszczali się tak daleko. Zazwyczaj jedynie wysunięte daleko na północ górskie osady były narażone na ich zakusy, a i to częściej ginęło im bydło i inny inwentarz. Otwarta napaść zdarzała się rzadko. Teraz zaś jakimś cudem minęli czuwające nad granicą strażnice i w znacznej sile zeszli w doliny. Jakim sposobem zdołali tego dokonać? Czyżby chroniły ich czary?
Chętnie zapytałaby o to towarzyszącego jej mężczyznę, ale chwilowo było to niemożliwe. Jechali wąską ścieżką, po której wierzchowce musiały podążać jeden za drugim.
Bez kłopotów dotarli do siodła zamykającego kotlinę. Ścieżka rozszerzyła się i konie szły teraz bok w bok. W dole widać było trakt biegnący z zachodu na wschód oraz łagodnie wznoszące się zbocze zwieńczone szeroką przełęczą. W owym prześwicie widać już było łagodne, porośnięte sosnowym borem stoki Zieleńca. Ceyall wiedziała, że są tam liczne ścieżki, którymi można podążać na zachód aż do miejsca, gdzie za pasmem pomniejszych wzgórz stoi kadneński zamek. Zaczęła myśleć o powitaniu, jakie ją czeka, kiedy już zdołają tam dotrzeć.
Odruchowo ściągnęła wodze, w pierwszej chwili nie do końca rozumiejąc, co widzi. Odzienie ze skór wyprawionych włosiem na wierzch, do niczego niepodobne nakrycia głowy, a także dziwaczna postura – przy ogromnie masywnej budowie, najwyższy z Verdów ledwie dorównywał wzrostem trzynastoletniemu chłopcu – czyniły ich niezupełnie podobnymi do ludzi. Kolejno wyłaniali się zza zakrętu, przynajmniej tuzin mężczyzn uzbrojonych w topory lub krótkie miecze o szerokim ostrzu. Niektórzy mieli też owe sławne żelazne bicze, których, jak słyszała, potrafili używać ze śmiertelną skutecznością przeciw konnicy, łamiąc nogi wierzchowcom. Kilku niosło jakieś pakunki, dwóch wojowników dźwigało świeżo zdartą końską skórę zwiniętą w rulon. W każdej chwili mogli ich zauważyć, wystarczyło, by się któryś obejrzał.
– Do tyłu! – syknął Saldarczyk, sam zawracając konia.
Ceyall już miała pójść w jego ślady, gdy nagle szarpnął wodzami i mimowolnie zajechał jej drogę. Usłyszała stłumione przekleństwo.
Po stoku zsuwało się kilka odzianych w skóry postaci. Klucząc pomiędzy rzadko rosnącymi drzewami, posuwali się szybko i było jasne, że za chwilę odetną im drogę odwrotu. Tymczasem od strony traktu rozległy się wyraźnie słyszalne mimo odległości gardłowe okrzyki. Dostrzeżono ich. Verdowie potrząsali bronią i krzyczeli do współplemieńców na stoku, prawdopodobnie zachęcając ich do pośpiechu. Wówczas Ceyall ujrzała pomiędzy nimi mężczyznę, który choć nie wyróżniał się strojem, górował nad pozostałymi wzrostem, przewyższając każdego przynajmniej o głowę. W ręku trzymał sękaty kostur, do którego przymocowano kościane brzękadła oraz pęk długich siwych włosów.
To szaman – pomyślała w panice, odnosząc dziwaczne wrażenie, że poprzez dzielącą ich przestrzeń ów człowiek przygważdża ją wzrokiem.
Saldarczyk wychylił się z siodła i szarpnął za cugle, które bezwładnie wisiały w jej ręku. Czując ruch wierzchowca, Ceyall się ocknęła.
– Na przełęcz, galopem! – krzyknął.
Ceyall wbiła pięty w boki klaczy. Wyprysnęła na drogę. Nie rozglądając się na boki, skręciła ostro. Z tyłu zadudniły kopyta drugiego konia.
Stok u podstawy Zieleńca z początku prawie niezauważalnie wznosił się w górę, ale zaczynała się już stromizna. Klacz próbowała zwalniać, więc Ceyall ścisnęła ją kolanami, po czym raz i drugi smagnęła po szyi końcami wodzy, zmuszając znów do galopu. Czuła wysiłek wierzchowca, potężne mięśnie kurczyły się i rozciągały, spod tylnych kopyt fruwały kępy zdartej darni. Wzrok miała przez cały czas wbity w zbyt wolno zbliżającą się przełęcz. Rozpoznawała już pojedyncze kamienie skalnego rumowiska leżącego przy wejściu, ale samo trawiaste siodło wciąż wydawało się bardzo odległe.
Klacz potknęła się i Ceyall zachwiała się w siodle. Z wysiłkiem odzyskała równowagę i znów pognała nieszczęsne zwierzę do szybszego biegu. Na dłoń zaciśniętą na cuglach opadały jej płaty ciepłej piany. Słyszała oddech konia, ciężki jak odgłos kowalskiego miecha. Jeszcze chwila i ustanie – myślała z przerażeniem.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.