Ceyall cofnęła się o krok, w pełni świadoma, że nie ma dokąd uciekać. Odruchowo zacisnęła palce na uździe klaczy, która, przerażona, zatańczyła w miejscu. Tymczasem nieznajomy starł się z pierwszą dwójką Verdów. Zanurkował pod opadającym ostrzem topora, krótko ciął przez brzuch tego, który się nań zamierzył, żeby zaraz zwrócić się ku drugiemu, wymachującemu bojowym biczem. Ceyall ledwie powstrzymała okrzyk, widząc jak przyjmuje uderzenie na ramię, chwyta za oplecione żelazem rzemienie i pociąga przeciwnika ku sobie, wprost na zręcznie nadstawiony sztych miecza. Następna dwójka zbliżała się dużo ostrożniej. Obchodzili go z przeciwnych kierunków, skradając się na ugiętych nogach, niczym ogary, które czują respekt przed rozwścieczonym odyńcem. Mężczyzna zrobił krok wstecz, potem drugi, jakby próbował wycofać się ukosem. Nagle zmienił kierunek i natarł na jednego z Verdów z taką szybkością, że przez chwilę był tylko rozmazaną plamą ruchu pośród zalegających grąd cieni. Ceyall usłyszała świst miecza, a potem głowa potoczyła się po liściach, obijając o wystające korzenie. Towarzysz zabitego zawahał się krótko, po czym zawrócił i począł uciekać. Nie zrobił nawet pięciu kroków, potknął się nagle i upadł z rękojeścią noża sterczącą z pleców. Jeszcze przez chwilę rozkopywał nogami opadłe liście, aż wreszcie zamarł na dobre. Nieznajomy tylko rzucił na niego okiem i począł wspinać się w górę zbocza w pościgu za ostatnim z napastników. Ten jednak zdążył już zniknąć. Ceyall nie wiedziała, co robić, więc po prostu stała w miejscu przyglądając się, jak mężczyzna przepatruje grunt na stoku, szukając śladów, przystaje, spogląda w jej kierunku jakby z wahaniem, a następnie zsuwa się na dół. Po drodze przyklęknął jeszcze przy jednym z zabitych, by odzyskać swój nóż. Nim powstał, starannie wytarł oba ostrza o jego odzienie. Dopiero na ten widok Ceyall zrobiło się z lekka niedobrze. Przełknęła ślinę, czując gorycz w ustach i zaczerpnęła głęboko oddechu, aby odegnać zawrót głowy. – Nie zamierzałem ukraść wam konia – odezwał się mężczyzna, podchodząc do niej. Przemawiał zaskakująco łagodnym tonem. – Tego się obawialiście, prawda? Poczuła, że się czerwieni, lecz odparła dumnie: – Byłaby to niewielka zapłata za uratowanie mi życia. Jest wasz, jeśli go chcecie. – Wyciągnęła ku niemu wodze. Ku jej zdumieniu nieznajomy wybuchnął śmiechem. Chciał coś powiedzieć, lecz przez parę chwil nie był do tego zdolny, stojąc pochylony z rękami wspartymi na udach. Opanował się wreszcie i odgarnął z czoła splątane włosy. Ceyall drgnęła, napotkawszy spojrzenie oczu o rzadko spotykanej, intensywnie zielonej barwie. – Skąd jesteście? – zapytał nieco jeszcze zduszonym głosem. – Z Kadne – odparła urażona jego zachowaniem i naraz przyszło jej na myśl, że może lepiej nie zdradzać nieznajomemu, kim jest. Nie potrafiąc naprędce wymyślić niczego lepszego, dodała: – Jestem Namillyn z Legli. Obojętnie kiwnął głową. Najwyraźniej nic mu to nie mówiło. – A co robicie sama w lasach? – zapytał. – Odwiedzałam ciotkę – zmyślała dalej. – Ojciec przysłał pachołka, żeby mnie odprowadził na zamek, bo tam mieszkamy. Ojciec jest łowczym u naszego pana domena. Napadnięto nas w drodze… – Przerwała, zdjęta prawdziwą obawą o los Ikkiego i reszty towarzyszących jej żołnierzy. Musiał to wyczuć w jej głosie, bo rzekł ze współczuciem: – Nie myślcie już o tym. Dopilnuję, byście wrócili bezpiecznie do domu. Nie wiedziała, czy może przyjąć to zapewnienie za dobrą monetę, nim jednak zdążyła rozważyć stosowną odpowiedź, mężczyzna przenikliwie zagwizdał. Odpowiedziało mu odległe rżenie wierzchowca, a potem rozległ się tętent i duży, skarogniady koń pojawił się między drzewami. Przykłusował do boku swojego pana i otarł mu się chrapami o rękaw. Ceyall zobaczyła, że przy siodle są umocowane podróżne sakwy, a także kołczan i łuk umieszczony w brezentowym pokrowcu. Jeszcze raz przyjrzała się stojącemu obok mężczyźnie. Jego odzienie, choć brudne i podniszczone, było wykonane z dobrej jakości sukna i skóry. Nosił miecz w ciemno oksydowanej pochwie i ciężki nóż myśliwski umocowany z tyłu za pasem. Do tego świetnie wyszkolony wierzchowiec, z pewnością niepośledniego chowu, sprawiający wrażenie takiego, który w razie potrzeby zdoła ponieść człowieka w pełnej zbroi. Wszystko to nie wskazywało na gminne pochodzenie właściciela i miało jakby na pół wojskowy charakter. W umyśle Ceyall pojawiło się nowe skojarzenie. Nie żaden wyjęty spod prawa zbrodniarz, ale ten, który go ściga. Rzuciła okiem na jego ręce. Rzeczywiście, na lewej nosił szeroki, srebrny pierścień. Wprawdzie nie widziała grawerunku, lecz była już prawie pewna, że to ów Saldarczyk, o którym mówiono podczas wieczerzy w Legli. Musiał zauważyć jej spojrzenie. Zmarszczył brwi, później zaś dostrzegła lekkie wzruszenie ramion. – Wsiadajcie na konia – polecił krótko. Wolno podążali ścieżką ledwie widoczną pośród gęstwiny. Dnia ubywało z chwili na chwilę i Ceyall zaczynała się martwić, co zrobią, gdy zapadną zupełne ciemności. W końcu jednak wyjechali na kamieniste, z rzadka porośnięte wysoką trawą gołoborze, ciągnące się aż po sam kopulasty szczyt wzgórza. Słoneczna tarcza skryła się już za horyzontem, pozostawiając po sobie złotoróżową łunę, a zalesione wzgórza poniżej z ciemnozielonych stopniowo stawały się czarne, lecz wciąż było dość światła, by posuwać się naprzód. Daleko w dole Ceyall widziała jasną, wijącą się wstęgę drogi. Drgnęła z zaskoczenia. Drogą przemieszczała się jakaś duża grupa ludzi, z tej perspektywy przypominająca zbiorowisko czarnych, ruchomych kropek. Przyszło jej do głowy, że może to być oddział wysłany z zamku na poszukiwania. – Panie – odezwała się nieśmiało. Jadący przed nią mężczyzna odwrócił się w siodle. – Widzę ich – powiedział spokojnie. – Bardzo są pewni siebie. Myślę, że co najmniej kilka komedów musiało przekroczyć wzgórza. Dlatego lepiej trzymać się z daleka od traktu, bo właśnie na nim będą teraz szukali zdobyczy. – Jesteście pewni, że to Verdowie? – Odległość była zbyt duża, żeby dojrzeć jakiekolwiek szczegóły. – Piesi. Biegną w zwartym szyku. Dwóch z przodu na szpicy. Tak. – Zmarszczył czoło. – Liczą na to, że droga doprowadzi ich do niebronionej osady albo że dogonią wieśniaków uciekających z całym dobytkiem. Za dzień lub dwa wrócą na swoje równiny, o ile wcześniej kadneńska gwardia im nie siądzie na karku. Zerknął na Ceyall, ale ona milczała, tym razem martwiąc się o bezpieczeństwo kuzyna. – Chcę zjechać z góry, zanim się zupełnie ściemni – odezwał się znowu. – Znajdziemy nocleg gdzieś niżej, a potem pojedziemy południowym stokiem Zieleńca prawie pod sam zamek. Plan wydawał się rozsądny, a na dodatek ten człowiek chyba niespecjalnie obawiał się Verdów, od zawsze budzących postrach na tutejszym pograniczu. Powróciły do niej obrazy krótkiej potyczki, której była świadkiem. Z trudem przełknęła ślinę chcąc zwilżyć wyschnięte naraz gardło. Zabicie tych czterech przyszło mu z budzącą przestrach łatwością. W istocie wyglądało to tak, jakby to on na nich polował. Czysta głupota – skarciła się w myśli. – W końcu co poddanemu kernneńskiego króla do tych dzikusów? Z pewnością zwyczajnie weszli mu w drogę. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wielkie miała szczęście, że akurat był w okolicy. Gdy dotrą na zamek, jej brat sowicie go wynagrodzi. Poczuła lekkie ukłucie wyrzutów sumienia na myśl, że okłamała swojego wybawcę, lecz uznała, że jeszcze zdąży się wytłumaczyć. Będzie miał niespodziankę, kiedy okaże się, komu przyszedł z pomocą. Minęli szczyt i zaczęli powoli zjeżdżać w dół po południowym stoku. Jakaś dawna wichura położyła tu sporą połać lasu. Wymijali zwalone pnie, które zdawały się teraz niematerialnymi skupiskami cienia, pozwalając wierzchowcom, aby same odnajdywały drogę. Na ciemnogranatowym niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Ceyall stwierdziła z niejakim zdziwieniem, że nadal widzi całkiem dobrze. Szeroka dolina, którą teraz jechali, wyglądała niczym cieniste jezioro. Wiatr poruszał mokrymi od rosy trawami, tworząc wśród nich łagodne fale i pływy. Zza wzgórz wychynął rąbek księżyca, pokrywając ich szczyty warstewką płynnego srebra. – Niedługo się zatrzymamy – powiedział Saldarczyk. Ich wierzchowce szły bok w bok. – Mogę jechać dalej, jeśli trzeba – odparła. Nie chciała, by uznał, że jest mu kulą u nogi. – Wierzę. Dzielnie sobie poczynaliście tam w buczynie – stwierdził mężczyzna życzliwie. – Udałoby się wam, gdyby koń was nie zrzucił. |