Lasem targnął huk, a gdzieniegdzie z gałęzi opadły czapy śniegu. Wilk zaskowyczał, odrzucony kinetyczną energią pocisków, lecz Julian nie miał wątpliwości, że powstrzymał go jedynie na chwilę. To nie były srebrne kule. Julian Ochorowicz (1850–1917) to postać autentyczna, choć nieco zapomniana. Był wynalazcą, filozofem i psychologiem, którego fascynowały zjawiska parapsychiczne. Przeprowadzał eksperymenty z zakresu mediumizmu i magnetyzmu zwierzęcego – jak wówczas określano tego rodzaju fenomeny. Dziś nazywamy je hipnozą. To, jak daleko doktor Julian zabrnął w swoich badaniach, czy istotnie przekroczył cienką granicę pomiędzy parapsychologią a okultyzmem – pozostaje tajemnicą. Przedstawiona historia stanowi wytwór wyobraźni autora, nie jest jednak całkowicie wykluczone, by przynajmniej po części mogła zawierać w sobie ziarno prawdy.
Doktor Julian podszedł do okna, ogrzał dłonią szybę i przez niewielką przetainę wyjrzał na zewnątrz. Nie zobaczył jednak niczego. Przed domem panowała kompletna ciemność. Wiatr zawodził między drewnianymi willami i świstał w rynnach. Światła w okolicznych budynkach pogaszono, widać ludzie już smacznie spali. Nawałnica przybierała na sile. Odsunął się od okna i rozejrzał po gabinecie. Pomieszczenie odzwierciedlało ducha całej Ochorowiczówki, jedynego murowanego domu w mieście. Było urządzone schludnie, solidnie i w całości podporządkowane pracy naukowej. Pod ścianą znajdowała się obszerna biblioteka wypełniona starymi, oprawionymi w skórę woluminami. Środek pokoju zajmował stół, teraz zasłany książkami, notatkami i szkicami, oświetlany przez stojącą na nim naftową lampę. Wystroju pomieszczenia dopełniało wielkie, dębowe biurko oraz dwa wygodne, ustawione naprzeciwko siebie, wyłożone czarną skórą fotele. Były przydatne podczas sesji hipnotycznych oraz przeprowadzanych przez doktora eksperymentów mediumicznych. Ochorowicz roztarł ręce, starając się przywrócić im krążenie. Wiszący na ścianie rtęciowy termometr pokazywał jedynie osiem stopni na plusie i choć Julian skupiał na nim swoje psychiczne siły – nie chciało być więcej. Umieszczony w rogu pomieszczenia kaflowy piec najwyraźniej zbuntował się i postanowił przestać obdarzać otoczenie ciepłem, a być może całkowicie skapitulował, przytłoczony wszechogarniającą, zstępującą z gór zimnicą. W kominie hulał wiatr. Nakręcany, głośno tykający zegar z ozdobnymi wskazówkami i porcelanową tarczą informował, że dochodzi już północ. Ochorowicz jednak człapał nadal po gabinecie, nie mogąc zasnąć, kierowany jakimś osobliwym niepokojem. Podłoga skrzypiała pod nim przy każdym kroku. Ubrany był w gruby szlafrok z wełny, przypominający raczej płaszcz niż strój do chodzenia po domu. Gdyby ktoś obserwował budynek z zewnątrz, mógłby dojść do wniosku, że po gabinecie krąży zjawa odziana w powłóczystą szatę, o ile oczywiście udałoby mu się cokolwiek dostrzec przez pokryte lodem szyby. Na moment zatrzymał się przed dużym, oprawionym w ozdobną ramę lustrem. Włosy, zwykle zgodnie z warszawską modą zaczesane starannie do tyłu, teraz opadały mu na boki niczym u ulicznego zawadiaki. Jednak broda przydawała twarzy powagi, a wysokie czoło znamionowało sporą inteligencję – tak przynajmniej wynikało z najnowszych teorii niemieckich i amerykańskich antropologów. Podszedł na chwilę do stołu i wziął do ręki niezwykły prototyp broni. Drewniana rękojeść od rewolweru przymocowana była do mosiężnej ramy utrzymującej oraz chroniącej szklany cylinder. Wnętrze naczynia wypełnione było parami rtęci, przez które w momencie naciśnięcia spustu przepływał prąd elektryczny. Przed cylindrem Julian umieścił system soczewek, który sprawiał, że tajemnicze promieniowanie zamieniało się w zwarty strumień uderzający w cel skondensowaną wiązką. Dyskretne, zawoalowane wzmianki w pracach Volty i Tesli pozwalały domniemywać, że w ten sposób można uzyskać szczególny rodzaj promieniowania, a rosyjski uczony Jachmycyn z Cesarskiej Akademii Nauk dowodził wprost, że może być ono niszczycielskie dla niebezpiecznych przejawów aktywności parapsychicznej. Julian niektóre części wykonał sam, inne musiał zamówić u znajomych rzemieślników i sprowadzić z Warszawy. Mimo to zawziął się i dopiął swego. Spustoszenia poczynione przez ostatniego złośliwego poltergeista były ogromne i z trudem udało mu się przywrócić gabinet do porządku. Do dziś nie mógł zapomnieć fruwających w powietrzu książek, sztućców i fragmentów stołowej zastawy, a w szczególności jego ulubionych filiżanek z miśnieńskiej porcelany stłuczonych na miazgę. Ochorowiczówka coraz częściej stawała się miejscem, gdzie manifestowały się tajemnicze, nie zawsze przyjazne siły. Doktor nie miał wątpliwości, że przyczyniają się do tego przeprowadzane przez niego mediumiczne eksperymenty. Słychać było uporczywe skrzypienie schodów, same otwierały się okna, a rankiem przedmioty często znajdowały się w innych miejscach niż te, gdzie je zostawił, udając się na spoczynek. Aura otaczająca dom zdawała się gęstnieć, szczególnie nocami, które dla doktora stawały się coraz bardziej niespokojne. Tak było i tym razem – coś wyrwało go z objęć snu i zmusiło, by przyszedł do gabinetu, gdzie czuł się najbezpieczniej. Nagle rozległo się głośne pukanie do frontowych drzwi. Późna pora raczej nie zapowiadała towarzyskiej wizyty. Ochorowicz podszedł do biurka i z szuflady wyciągnął rewolwer. Potem zszedł na dół po skrzypiących schodach. W przedpokoju narzucił jeszcze na siebie gruby szal z owczej wełny. – Kto tam? – zawołał, świadom, że za drzwiami głośno wyje wiatr. Odpowiedział mu jakiś męski głos, trudno było jednak rozróżnić słowa. Julian, trzymając w pogotowiu broń, otworzył ostrożnie drzwi. Lodowate powietrze sprawiło, że zaczęły mu łzawić oczy. Za drzwiami stała wysoka postać. Ubrana była w potężny kożuch i futrzaną czapkę. Na ulicy dostrzegł zaprzężone w konia sanie i siedzącego na nich owiniętego ogromnym szalem woźnicę. Koń parskał raźno. Na saniach wisiała sporych rozmiarów latarnia, rzucająca wokoło żółte światło. – Bogumił? – zdziwił się Julian. Pora była późna, a twarz przyjaciela poważna jak rzadko kiedy. – Witaj – przywitał się architekt. – Potrzeba twojej pomocy. Zaginęła dziewczyna, Estera. Julian na chwilę zamilkł zdumiony. Ludzie czasem przychodzili prosić go o pomoc, lecz nigdy w tak poważnej sprawie. Zwykle chodziło o naprawienie mechanicznego młynka do kawy lub nakręcanego zegara z kukułką. Owszem… kilka razy zdarzały się sprawy nieco bardziej poważne… ale dotąd sądził, że jego zalecenia dotyczące przestrzegania tajemnicy i bezwzględnego milczenia są respektowane. – Czy wiadomo… co się stało? – zapytał, dając Bogumiłowi znak, by wszedł do sieni i tym sposobem schronił się przed zamiecią. Przymknął też lekko drzwi, by wiatr nie naniósł śniegu do środka. – Są sprzeczne wersje. Matka jest w histerii, ojciec w gniewie… ani jedno, ani drugie nie jest dobrym doradcą. Znałem Esterkę od dawna, mój Boże, to dziecko ma dopiero piętnaście lat. Musimy znaleźć porywacza i to jak najszybciej! – Zaraz jedziemy – oświadczył Ochorowicz. – Ale muszę wiedzieć kilka rzeczy już teraz. Czy ktoś wie, kim może być złoczyńca i w jakim udał się kierunku? – Powiem ci, co wiem – szybko wyjaśniał Bogumił. – Rodzice przypuszczają, że ktoś wszedł do pokoju nieznanym sposobem. Okno było otwarte od wewnątrz i nie nosiło śladów włamania. – Zatem – wszedł mu w słowo doktor Julian – wyjaśnienie zdaje się proste. Estera sama wpuściła swojego porywacza. Musiał to być ktoś, kogo znała. – Rzecz nie jest taka oczywista – odparł Bogumił. – Pod oknem są ślady. – I…? – zdumiał się Julian. – Nie obraź się, przyjacielu, ale czy to raczej nie jest typowa sprawa? Wystarczy przecież iść za tropem, wziąć psy. Trzeba zwołać ludzi. Sam zresztą chętnie pomogę w poszukiwaniach. – To nie są ślady człowieka – wyrzucił z siebie Bogumił Hoff. – Zwierzęcia? – Raczej nie żadnego znanego – wyjaśnił przyjaciel. – Obawiam się, że nikt nam nie pomoże. Miejscowi panicznie się boją. Mówią o „demonie z gór”. To podobno jakaś stara legenda. Obawiam się, że musimy liczyć jedynie na siebie. Julian dał znak ręką Bogumiłowi, mówiący, że rozumie i zaraz wraca. Pobiegł na górę do gabinetu. Z architektem znali się już kawał czasu i wiedział, że przyjaciel nie żartuje. Sam, jako fachowiec od zdarzeń paranormalnych, doceniał niebezpieczeństwo, choć jeszcze nie potrafił jednoznacznie go zidentyfikować. Poczuł również ukłucie niepokoju. Czy możliwe, że podczas swoich eksperymentów… tych najbardziej sekretnych… sprowadził coś… kogoś… Szybko ubrał się w ciepłą bieliznę, wełniane spodnie, a na wierzch założył gruby płaszcz i skórzane buty z wysokimi cholewami. Do podeszew przypiął mosiężne raczki własnego projektu. Na plecy założył plecak z ogniwem galwanicznym, przez ramię przewiesił swój nowatorski karabin, w kieszeń wetknął rewolwer oraz pojemniczek z magnezją, a przez drugie ramię przewiesił aparat fotograficzny z błoną zwojową. Była to udoskonalona przez niego wersja mobilna, umożliwiająca robienie zdjęcia bez statywu. |