Jakby na potwierdzenie tych słów, gdzieś nieopodal rozległo się przeciągłe wycie wilka. Doktor parł niezłomnie naprzód, coraz bardziej oddalając się od swojego towarzysza. Pośpiech sprawił, że do tej pory nie zastanowił się dobrze, z czym będzie miał do czynienia. Był uzbrojony w rewolwer, więc jeśli to wilkołak, mógłby spróbować go zastrzelić. Podejrzewał jednak, że stwór prawdopodobnie jest rodzajem demona. W Lemegetonie, czyli Mniejszym Kluczu Salomona, można było znaleźć wiele informacji na temat podobnych złych mocy, przybierających nieraz bardzo zaskakujące postacie, jak na przykład król Asmoday, ukazujący się pod postacią byka, człowieka i barana, często przy ogłuszającej muzyce, której głównymi wykonawcami są koty. W takim przypadku ratunkiem mogło okazać się fioletowe światło, wystrzeliwane przez karabin. Kłopot w tym, że Ochorowicz nigdy jeszcze nie wypróbował jego działania, a Jachmycyn z Cesarskiej Akademii Nauk miał opinię szarlatana, ekscentryka i alkoholika. Optymistycznym akcentem było to, że doktor nie spodziewał się przeciwnika rangi Asmodaya. Sądził raczej, że ma do czynienia z pośledniejszym górskim demonem, pierwowzorem ludowych opowieści o Borucie. Wilk pojawił się niespodziewanie, jakby wyrósł spod ziemi. Był potężny, muskularny i cały porośnięty czarną jak smoła sierścią. Czerwone ślepia zwierzęcia lśniły demonicznym, krwawym światłem. Dostrzegłszy go, Bogumił krzyknął ostrzegawczo. Julian jednak, zaprawiony w seansach spirytystycznych, nie stracił panowania nad sobą. W mig ocenił sytuację i dostrzegł, że łapy zwierzęcia nie zapadają się w śnieg. A więc zjawa, wilkołak. Nie było wątpliwości, że zaraz zaatakuje. Doktor błyskawicznie sięgnął do kieszeni po rewolwer i wystrzelił trzykrotnie, za każdym razem odciągając kurek. Lasem targnął huk, a gdzieniegdzie z gałęzi opadły czapy śniegu. Wilk zaskowyczał, odrzucony kinetyczną energią pocisków, lecz Julian nie miał wątpliwości, że powstrzymał go jedynie na chwilę. To nie były srebrne kule. Lecz właśnie tylko chwili potrzebował, by wprowadzić swoją psychotroniczną broń w stan gotowości. Szybkim ruchem podpiął karabin za pomocą kabla do ogniwa galwanicznego w plecaku. Przesunął umieszczony w mosiężnej ramie suwak. Szklany cylinder natychmiast rozjarzył się jasnym światłem. Trzeba było odczekać kilkanaście sekund, zanim broń osiągnie pełną gotowość. Bogumił krzyczał głośno, starając się odgonić wilka, zdarł z siebie nawet futrzany płaszcz i kręcił nim młynka w powietrzu. Wilkołak tymczasem już się pozbierał i szykował do natarcia. Krwawe ślady po kulach zabliźniały się błyskawicznie. Wyszczerzył potężne kły i odbił tylnymi łapami od śnieżnej zaspy. Jeszcze sekunda, a dopadnie do gardła doktora. Nagle Ochorowicz nacisnął spust, a broń wysłała jasną, fioletową wiązkę. Trafiony wilk zaskowyczał głośno i przeraźliwie, a wokoło rozległ się swąd palonej sierści. – Giń! Przepadnij, zła maro! – wrzeszczał Bogumił. Zwierz na moment stanął w płomieniach, a potem znikł bez śladu, jakby nigdy nie istniał. Jednak po chwili do uszu przyjaciół dobiegło oddalające się, pełne wściekłości wycie. – Bogu niech będą dzięki – wysapał architekt. – Niewiele brakowało. – Nowoczesna technika czyni cuda – odparł Ochorowicz, z zadowoleniem przyglądając się skonstruowanej przez siebie broni. – Obawiam się nawet, że jest skuteczniejsza, niż sądziłem. Jeśli się upowszechni, po wilkołakach pod koniec XX wieku może nie być już śladu. – Dalej! – ponaglił go Bogumił. – Może nie jest jeszcze za późno, by ocalić dziecko! Uszli kolejne kilkaset kroków, brnąc w śniegu, gdy nagle światło reflektora wyłuskało pagórek i niewielką jaskinię. Trop zdawał się prowadzić wprost do niej. – Depczemy mu po piętach. – Julian przysunął się blisko przyjaciela, by krzykiem nie ostrzec bestii o swojej obecności. – Tu się skrył. Byli już prawie pod wejściem do pieczary. – Na Boga – ostrzegł doktora przyjaciel, kładąc mu rękę na ramieniu. – Bądźmy ostrożni. Wygląda na to, że demon może być śmiertelnie niebezpieczny. W tym właśnie momencie rozległ się głośny jęk. Najpierw jeden, potem drugi, następnie stłumiony okrzyk. Nie było wątpliwości, stwór z piekła rodem zawlókł Esterkę aż tutaj, by sycić się zbrodnią i długotrwałą agonią ofiary. – Nie zdzierżę tego dłużej – wysapał przez zaciśnięte zęby Bogumił. – Potwór katuje niewinne dziecko! Doktorze, trzeba działać! – Nasza siła jest w zaskoczeniu – szeptem wyjaśnił Julian, ujmując mocniej w ręce swój niezwykły karabin i pamiętając również o rewolwerze ciążącym mu w kieszeni. Zostały jeszcze trzy kule. Ostrożnie weszli do jaskini, w której panowało przyjemne ciepło. W środku paliło się ognisko, lecz Julian jako fachowiec od spraw paranormalnych domyślił się, że jest ono zbyt małe, by wytworzyć taką temperaturę. Demon najwyraźniej posiadał zdolność podnoszenia ciepłoty otoczenia, zapewne na tej samej zasadzie, na jakiej obniżały ją cmentarne upiory. To, co ujrzeli w świetle płomieni, przeszło najśmielsze oczekiwania śpieszących z ratunkiem mężczyzn. Estera, zupełnie naga, unosiła się płynnym ruchem w górę i w dół. Jasne jak pszenica włosy miała rozpuszczone, a małe, sterczące, lecz niedojrzałe jeszcze piersi zdradzały jej wiek. Na ślicznej i niewinnej piegowatej dziecięcej buzi malowała się wyraźna rozkosz. Usta miała lekko rozchylone, a oczy delikatnie przymknięte. Jednak nie to było najstraszniejsze. Pod nią leżała jakaś dziwaczna, ohydna kreatura, jakby kozioł, cały pokryty sierścią i sapiący z bezwstydnym zadowoleniem. Estera siedziała na nim okrakiem. – Zostaw ją! – wrzasnął Bogumił, nie panując już nad sobą. – Nie waż się krzywdzić tego biednego dziecka! Estera zerwała się na równe nogi, przerażona nagłym pojawieniem się tropicieli. Była wyraźnie speszona i nieudolnie starała się ukryć swoją nagość, nie mogąc się ostatecznie zdecydować, którą część ciała powinna najpierw zasłonić. Włochaty, demoniczny kozioł również poderwał się z ziemi. Jego stercząca nadal niczym pal olbrzymia męskość wprawiła obydwu mężczyzn w niejakie zakłopotanie. – Nie róbcie mu krzywdy! – zawołała Estera. – My się kochamy! – Dziecko! – wykrzyknął zdjęty zgrozą i głębokim obrzydzeniem Bogumił. – Rozum ze strachu ci odjęło. Dalej, doktorze! Strzelaj! Zabij! Ochorowicz wymierzył karabin w demona, który naraz rozpłynął się w powietrzu. Doktora nagle opanowały wątpliwości. Poczucie obowiązku walczyło w nim z typową dla naukowca ciekawością. Czasy średniowiecza przecież się skończyły. Nastał wiek postępu i zniszczenie diabła w sytuacji innej niż obrona własna byłoby przejawem barbarzyństwa. Nie mógł przecież postąpić jak bezwzględni chrześcijańscy misjonarze, ogniem oraz mieczem mordujący wiedźmy, wilkołaki i strzygi. Demona należało raczej sfotografować, opisać i skatalogować z myślą o przyszłych pokoleniach. Co będzie, jeśli stworzenie to odejdzie bezpowrotnie, a ludzkość nigdy nie dowie się o jego istnieniu? – Czy on umie mówić? Czy zna ludzki język? – zapytał dziewczyny. – Tylko niektóre słowa. Nauczył się ich, podsłuchując ludzi pod oknami. Nie jest niebezpieczny ani szkodliwy. Potrafi pojawiać się i znikać. Jest naprawdę romantyczny… – Przybysz z innego wymiaru… – mruknął pod nosem Ochorowicz, któremu w ręce wpadły niegdyś prace Nikołaja Łobaczewskiego, jednego z pionierów geometrii nieeuklidesowej – nie lada gratka… Bogumił stał zdumiony całą sytuacją, dygocząc z emocji, a po czole spływały mu wielkie krople potu. Widać było, że wypatruje demona, którego jednak żadną miarą nie mógł dostrzec. – Posłuchaj, dziewczyno – zaproponował Ochorowicz. – Wszystko, co tu widziałem, zostanie między nami. Ale mam w zamian prośbę. Chcę, by twój… przyjaciel ujawnił się na moment, tak, bym mógł go sfotografować. – Dajecie słowo, doktorze? – zapytała Estera, widocznie nie do końca mogąc uwierzyć w zaskakujący obrót sprawy. Odszukała na ziemi gruby kożuch i okryła się nim. – Dajecie słowo, że go nie skrzywdzicie? – Daję słowo naukowca – odparł z godnością Julian Ochorowicz i na potwierdzenie odłożył na ziemię karabin, a w rękę ujął aparat fotograficzny. Nie miał wcale ochoty donosić na postępek dziewczyny surowemu i porywczemu ojcu. Był naukowcem i badaczem, a nie przyzwoitką. Z pojemniczka wysypał nieco magnezji i napełnił nią zasobnik. Ilość musiała być dokładnie dobrana; zbyt wielka mogła doprowadzić do wybuchu i poważnych poparzeń, zbyt mała dawała nikłą ilość światła. Dziewczyna wypowiedziała kilka słów w jakimś nieznanym języku, po czym dodała w ludzkiej mowie: „Proszę, pokaż się na chwilę”. Przez moment nic się nie działo, lecz nagle, może dwa metry przed doktorem powietrze zadrgało i zmaterializował się demon. Był wysoki, w pozycji stojącej mógł mieć ze dwa metry. Jego ciało w całości porastała sierść, lecz miał długie, czarne włosy i niemal ludzką twarz, przypominającą jednak nieco wilczy pysk. W pewien szczególny sposób wydał się doktorowi przystojny. Julian odsłonił światłoczułą kliszę, naciskając dźwigienkę aparatu. W tej samej sekundzie zmyślny mechanizm odpalił magnezję, która spaliła się w jasnym, krótkim błysku światła. Po kilku sekundach demon, widocznie nauczony nieufności do ludzi, na powrót przezornie znikł. Kiedy wyszli z jaskini, Ochorowicz musiał zrobić jeszcze tylko jedną rzecz. Nie żeby nie ufał Bogumiłowi, ale… na moment lekko dotknął jego czoła. – Biedna dziewczyna – oświadczył sugestywnie. – Cudem ocaliliśmy jej życie. – Tak… tak, cudem – przytaknął Bogumił, jakby dopiero teraz sobie to uświadomił. Hipnoza czasem się przydawała. Doktor Julian dotrzymał tajemnicy. Wraz z Bogumiłem zwieźli dziewczynę z gór swoim pojazdem, który teraz jechał jak zwykłe sanie. Przy większej prędkości przymocowane do jego boków skrzydła zapewniały delikatną siłę nośną i ograniczały tarcie, więc śniegolot mknął niczym strzała. Rodzicom Estery oświadczyli, że dziecko cudem uratowali z łap porywacza, którego jednak nie udało się ostatecznie schwytać. Na potwierdzenie swych słów doktor pokazał panu Strzebiatowskiemu wystrzelone naboje. – Wszystko to święta prawda! – potwierdził uroczyście Bogumił. Krewki ojciec chciał na początku słać pogoń, ale później porzucił ten zamiar. „Wpadnie przy następnym razie” – oświadczył groźnie, a Esterka zza jego pleców mrugnęła łobuzersko do doktora i uśmiechnęła się z wdzięcznością. W dowód uznania za ocalenie Estery Julian został honorowym mieszkańcem Wisły. Niestety, sprawy na pewien czas przybrały zły obrót. Uwodzicielski demon widać zasmakował w cielesnych rozkoszach, wierność nie była jego najmocniejszą stroną i jakimś sposobem zdobywał coraz to nowe rzesze małoletnich kochanek. „Porwania” młodziutkich dziewcząt zdarzały się coraz częściej, a do drzwi Juliana pukali zrozpaczeni rodzice, wyrywając go z objęć snu i namawiając do poszukiwania zaginionych, niewinnych dziewic. Julian konsekwentnie odmawiał, zapewniając, że wrócą niebawem całe i zdrowe, co zresztą zawsze się sprawdzało. Doktor tymczasem ponownie użył karabinu, roznosząc na strzępy złośliwego poltergeista, który znów próbował dobrać się do filiżanek. W tym przypadku Julian doszedł do wniosku, że nawet naukowa cierpliwość i chęć poznania świata mają swoje granice. Wraz z nadejściem wiosny doktor Julian udał się do jaskini w celu odszukania demona i zrobienia jeszcze kilku zdjęć, ponieważ to, które udało mu się zrobić, wyszło bardzo niewyraźnie. Chciał również popróbować pertraktacji ze stworem, by nakłonić go do odejścia, ponieważ obawiał się, że ludzie mogą w końcu zrobić mu krzywdę, gdy wybrawszy się na miłosne podboje, przybierze fizyczną postać. Zastanawiał się nawet, czy nie poprosić o pomoc Estery, nie chciał jednak wzbudzać zbyt wielu podejrzeń. W końcu sam ponownie odnalazł jaskinię – zupełnie pustą i cichą, a ognisko wygaszone. Porwania ustały jak ręką odjął. Doktor domyślił się, że w Wiśle zabrakło młodych i chętnych dziewic, w których stwór najwyraźniej gustował. Niebawem w prasie zaczęły pojawiać się wzmianki o uprowadzeniach młodziutkich dziewcząt, które jednak zawsze szybko wracały całe i zdrowe w ramiona przerażonych rodzicieli. Doktor Julian zaznaczał tylko lokalizacje poszczególnych zdarzeń na mapie, uśmiechając się lekko pod nosem. |