W domu gejsz Diamentowy Lotos, który zatrudniał Jonasza, zaktualizowano induktor Andrzeja. Był to środek enteogenny, oparty na naturalnych i syntetycznych halucynogenach. Pozwalał wejść głębiej w nieświadomość, dzięki czemu praca terapeutyczna przebiegała szybciej, choć czasami mniej bezpiecznie. Ale pacjent nie był przecież sam. Za jego leczenie odpowiadał gejsza, który w młodości, odizolowany od świata zewnętrznego, przez kilkanaście lat uczył się niuansów ludzkiej psychiki i ciała. Dzięki temu mógł poprowadzić Andrzeja na tyle bezpiecznie, na ile się dało. Zawsze jednak istniało ryzyko klęski. Taniec z Cieniem nigdy nie należał do rzeczy łatwych. Pewnego dnia Hosala nałożył Makuchowi na głowę siatkę z czujnikami nanizanymi, niczym perły, na druciki. Włączył tablet i nałożył sobie e-gogle. Podał pacjentowi induktor oraz szklankę wody. Andrzej zażył środek. – Moglibyśmy ograniczyć terapię wyłącznie do rozmowy – spokojnie wyjaśnił Jonasz. – Powiedziałbyś mi, czego się najbardziej boisz. Co się z tobą dzieje na samą myśl o zrobieniu kroku w stronę drzwi. – Machnął ręką w kierunku wejścia. – Albo kiedy wyobrażasz sobie, że ktoś obcy dotyka twojej twarzy. Moglibyśmy obierać cię warstwami jak cebulę, babrać się w każdym słowie miesiącami. Ale nie mamy na to czasu. Po prostu rozminujemy najgroźniejsze pułapki, a potem uwarunkujemy nowe wzorce zachowań. Zrozumieniem zajmiemy się później, gdy będzie już po wszystkim. Oczywiście pod warunkiem, że ciągle będziesz odczuwał taką potrzebę. Pacjent słuchał słów gejszy jak zahipnotyzowany. – Gdy zaczną pojawiać się obrazy, mów na głos, co widzisz. Będę widział mniej więcej to samo co ty, ale mimo wszystko musimy zrobić kalibrację. Makuch skinął głową, usiadł wygodnie w zawszonym barłogu i czekał, aż induktor zacznie działać. W końcu poczuł mrowienie i narastającą energię. Po kilku minutach zaczął mówić. Moje więzienie to moje królestwo. Głęboko, pod niewyobrażalnymi masami ziemi, przemierzam wysokie, długie i zimne korytarze. Tutaj promienie słońca nigdy nie dotrą. Tutaj ja jestem słońcem. Maleńkie, pokurczone, brudne i śmierdzące istoty umykają w popłochu na mój widok. Zalęgły się nie wiadomo kiedy, ale nie przeszkadzają mi. Jak długo tu przebywam? Od zawsze. Ten, który mnie stworzył, odszedł. Pewnego dnia pojawił się jednak jeszcze ktoś. Silny, choć nie tak potężny jak ja. Jego inność czułem już od dawna, z każdym jego krokiem wzmagał się ogień płynący w moich żyłach. Sama obecność intruza podsycała moją nienawiść do wszystkiego, co jasne. Moje serce, w którym płynie lawa na przemian zastygająca i płonąca, drgnęło, a potem przyspieszyło. W końcu przyszedł moment, gdy musiałem opuścić swój tron z rozżarzonych węgli i wyjść obcemu na spotkanie. Szedłem poprzez wielką salę, brudne istoty uciekały przerażone, a te, które nie zdążyły, stawały w płomieniach. Cieszyłem się tym widokiem. W końcu zauważyłem grupkę niepodobną do miernot, którym pozwoliłem tutaj przebywać. Intruzi zaczęli uciekać, przerażeni moją potęgą. Mieli coś, co należało do jednego ze sług mojego stwórcy, coś, co przypomniało mi o nienawiści, która łączyła nas wszystkich nierozerwalnym węzłem. Od teraz to coś należało do mnie. Tylko jeden z nich, ukryty pod przebraniem starca, czekał na mnie. Wbiłem w niego wzrok płonący ogniem tysięcy piekieł i ruszyłem do ataku. Podniosłem gorący miecz.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Nie przejdziesz! – krzyknął i uderzył mnie zimną, jasną energią, jakby liczył na to, że zamrozi lawę napędzającą moje ciało. Głupiec. Nienawiść przysłoniła wszystko, widziałem tylko starca. Nie było dla niego miejsca w moim piekle. Stał na moście, na który musiałem wstąpić. Zrobiłem to bez wahania i uderzyłem. Starzec cudem wytrzymał mój cios, a miecz rozpadł się na kawałki. Cofnąłem się. Pierwszy raz od dawna poczułem strach, uczucie, którego doznawałem tylko w obecności pana, ale ten nie był nawet w połowie tak wielki. Sięgnąłem po bicz upleciony z tysięcy płonących dusz i wszedłem po raz kolejny na most, jednak ten nie wytrzymał mojego ciężaru i rozpadł się. Przeklinam cię, zdradliwa ziemio! Lecąc w czeluść, machnąłem biczem i pociągnąłem starca za sobą. Spadałem w mroki nienawiści większej niż ta, która była moim schronieniem i strawą. Na początku nawet się ucieszyłem, jednak po chwili zrozumiałem, że ten gniew był inny – zimny i obcy. Moimi żyłami popłynął lęk. Pacjent wiercił się niespokojnie w barłogu, szeroko otwartymi oczyma rozglądał się po pomieszczeniu. Jego ciałem wstrząsały spazmy, podobne do tych, jakie człowiek odczuwa podczas dużego podniecenia, jednak gejsza wiedział, że są wynikiem wzmożonego przepływu energii i emocji, i mogą pojawić się zarówno podczas seksu, jak i przy doznaniu głębokiej nienawiści. – To bardzo mocny obraz – powiedział Jonasz, gdy antypsychotyk, który podał Andrzejowi, zaczął działać. – Archetypowy. Nie mogę od razu wystawiać cię na aż takie energie. – Skąd to? Ja to znam. – To twoje – odrzekł Hosala jak gdyby nigdy nic, choć dobrze wiedział, że Makuchowi chodzi o tytuł dzieła, z którego pochodziła ta scena. – Od lat hodowałeś w sobie ten gniew. Pacjent zacisnął usta, ale nie mógł się nie zgodzić. – Na najniższym poziomie interpretacji wiesz, kto w tym śnie kogo symbolizuje? Andrzej skinął głową. – Rozbroimy to i zintegrujemy, wyciągniemy z tego siłę bez nalotów nienawiści. Czujesz ją? Makuch nie chciał się przyznać, że czuje siłę i pożąda jej, jednak Jonasz od razu zauważył to pragnienie. Ucieszył się. Siła to witalność, życie, radość. – Wiem, że czujesz. Widziałem i czułem to samo co ty. Siła jest dobra. – Uśmiechnął się do pacjenta. – Śpij w siatce na głowie, będziemy nagrywać twoje sny. Jak mawiał jeden z mistrzów: sny to królewska droga do nieświadomości. Przez chwilę rozmawiali jeszcze o gniewnej wizji, po czym Jonasz wyszedł. Przychodził co kilka dni. Ilość nieświadomych treści, jaka wylewała się z psychiki Makucha, mogłaby przyprawić zdrowego człowieka o szaleństwo. Brud, najpodlejsze uczucia względem siebie, gwałtowne emocje zaburzające postrzeganie, majaki na granicy schizofrenii – z tym wszystkim konfrontował się Andrzej, otoczony robactwem, w pieleszach swego legowiska. Wycie, płacze, przekleństwa, wrzaski – z tym wszystkim konfrontowali się jego sąsiedzi. Kilka miesięcy trwało to błądzenie po labiryntach, piekłach, bagnach, otchłaniach, ostępach. Zmieniały się role, raz był ściganym, raz ofiarą, kiedy indziej łowcą lub mrocznym bogiem. Pewnej nocy obudził się, wstał i, jak gdyby nigdy nic, podszedł do okien zasłoniętych żaluzjami. Czuł, jak w ciele pulsują mu radość i gniew, chciał to wykorzystać, dopóki sen nie opuścił jeszcze umysłu, a powidoki siły nakładały się na świat skąpany w ciemności. W tych ostatkach obrazów widział siebie, jak bierze głęboki wdech rozchodzący się mocą aż po najgłębsze zakamarki ciała, a potem na wydechu krzyczy głośno: „APO PANTOS KAKODEMONOS!”. Nie wiedział, co to znaczy, ale we śnie oślizgłe, czarne cienie spełzły nagle z jego oczu, rąk i nóg, po czym ustawiły się za plecami, niczym armia potępieńców. Teraz jednak miał przed sobą od dawna zasłonięte okna i czuł w dłoni brudny sznurek żaluzji. Jakiś owad wlazł mu na dłoń. Andrzej zgniótł go z zadowoleniem i pociągnął linkę, a blokada puściła z wizgiem, odsłaniając świat za oknem. Andrzej nie widział go od kilku lat. Patrzył na podwórko jak na powierzchnię obcej planety. Zimne światło latarni wciskało mu się w kości, wypędzając powoli siłę, którą jeszcze przed chwilą czuł. Obleśne cienie zaatakowały od tyłu i teraz znów wpełzały na ręce i nogi. Andrzej wrócił do barłogu i zakopał się w nim po czubek głowy. Jednak gdyby ktoś ukląkł obok, zauważyłby, że na twarzy Makucha pojawił się lekki uśmiech triumfu. Z dnia na dzień, powoli i z bolesnym mozołem, pacjent integrował swoje największe lęki i fobie. Wziął Cień w karby, a przynajmniej troszeczkę uniezależnił się od jego dyktatu. Rdzeń choroby, źródło gniewu, ciągle tkwił gdzieś głęboko, jakby tylko czekał na impuls, sygnał do ataku, jednak Andrzej przestał już postrzegać samego siebie jako śmierdzącego, małego, wstrętnego robaka, niewartego nawet zdeptania. Pewnego dnia, po przyjściu Jonasza, spojrzał na swój barłóg, jakby zobaczył go po raz pierwszy i powiedział: – Ale tu syf. Możemy to… posprzątać? |