powrót; do indeksunastwpna strona

nr 03 (CXXV)
kwiecień 2013

Sztuczność, widzę sztuczność
Jimmy Nickerson ‹Znamię wojownika›
Wyobrażenie Amerykanów na temat tego, jak powinien wyglądać film fantasy w konwencji dalekowschodniej, jest doprawdy zdumiewające. Można się o tym przekonać oglądając absurdalnie źle zrobione „Znamię wojownika”.
ZawartoB;k ekstraktu: 10%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Bladego pojęcia nie mam, co reżyserowi strzeliło do łba, żeby kręcić pseudoazjatyckie fantasy akurat w USA. Jest to piramidalna bzdura tym bardziej, że z azjatyckości scenariusz przewidział tak naprawdę tylko kilka imion, kopanie przeciwników po brzuchach, wymachiwanie zakrzywionym jataganem i specyficzny gong na wyposażeniu „sali tronowej”. Cała reszta jest chorym miszmaszem fantasy, który swobodnie można było wepchnąć w ramy opowiastki dziejącej się za siedmioma górami, za siedmioma lasami, po siedmiu drinkach i dwóch torbach kleju – czyli w przysłowiowej Nibylandii. A tak – scenarzysta się uparł, żeby kraina, w której mieszka tak na oko dwanaście do piętnastu osób, zwała się Kitaj, a jej mieszkańcy byli potomkami Chińczyków (mówię o narodowości aktorów, a nie postaci), noszącymi imiona w rodzaju… Muraji. A że Ameryka najwyraźniej cierpi na niedostatek aktorów o azjatyckich rysach twarzy (a już z pewnością był o tym przekonany agent prowadzący casting), do puli osób wywodzących swoje korzenie tak z Chin, jak i z Japonii, dorzucono garść aktorów białych, i to najczęściej w rolach, które zwyczajowo są zarezerwowane dla chińskich matuzalemów, jak na przykład niewidomy mędrzec uczący dziewczynę sztuk walki czy ktoś w rodzaju buddyjskiego lamy, którego zajęciem jest nieustanne przesiadywanie na jakiejś kłodzie. Aż się wierzyć nie chce, że w pobliże zdjęciowego planu nie napatoczyła się żadna miłosierna dusza, która by wytknęła twórcom, gdzie błądzą i dlaczego są o krok od jamy z gnojówką.
A tak – wyszło jak wyszło. Już sam początek filmu wygląda odstręczająco, bowiem twórcy serwują widzowi na dzień dobry drętwe, pompatyczne wprowadzenie rodem z epoki VHS, objaśniające z detalami, kto w nadchodzącej opowieści jest zły, kto dobry i dlaczego świat stoi na krawędzi zagłady, a także czemu tak ważna jest mistyczna, dotąd nieodczytana księga zwana Gaizą, o którą walczono od – uwaga – TYSIĘCY WIEKÓW. Księga ta ma kryć jakieś sekrety umożliwiające władzę nad światem, a osobą zdolną do jej odczytania ma być syn słynnego wojownika Miyamoto. A przynajmniej tak stoi w nadzwyczaj precyzyjnej przepowiedni, w sumie śmiechu wartej, bo wierzyć się nie chce, że przez te tysiące wieków nie trafił się literalnie ŻADEN dzieciaty wojownik o imieniu Miyamoto. No ale teraz taki wreszcie się pojawił i od początku ma świadomość, że przepowiednia mówi właśnie o nim i o jego dziecku. Bo tak. Niestety – cóż za zaskoczenie – krótko przed narodzinami potomka Gaiza zostaje skradziona przez żądnego nieograniczonej władzy Che-Khana. Notabene chyba idiotę, skoro przyszło mu do głowy, że ot tak odszyfruje sobie księgę, która przez niewyobrażalne milenia skutecznie opierała się wszelkim wysiłkom najtęższych umysłów. No ale cóż tam…
Potem leci miła muzyczka i po napisach początkowych oczy widza zostają zaatakowane kiczem w najczystszej postaci. Bo skoro film jest nakręcony na podobieństwo dalekowschodnich baśni, to naturalnie musi go rozpocząć przesłodzony widok pagodopodobnego pałacu stojącego na krawędzi porośniętego zielskiem urwiska, z którego w dodatku leje się w dół jakaś rzeka. No i jeszcze te dźwięki harfy… Na ekranie pojawia się kilka postaci, z których jedna, sędziwa, powiada: „Mój wnuk, a twój syn”, dzięki czemu mamy szansę dowiedzieć się, kto jest kim dla kogo. Najprawdziwsza łopatologia, czy może wręcz szuflologia, bo przedmiot do łupania widza w łeb jest znacznie bardziej ordynarny, niż zwyczajna łopata. A potem znów dźwięki harfy i śliczna dolina zalana światłem zachodzącego słońca. Można się spodziewać, że lada moment na łączkę wyskoczy jednorożec w otoczeniu białych, puszystych króliczków ruszających różowymi noskami, a wokół nich będzie polatywać sypiąca brokatem wróżka o tęczowych skrzydełkach. A to przecież nawet nie piąta minuta seansu…
Gdy zaczyna się wreszcie akcja, wcale nie robi się lepiej. Na ciężarną żonę Miyamoty napada grupa wysłanych przez Che-Khana, obowiązkowo odzianych w czarne chałaty i noszących na twarzy czarne przepaski zabójców (dotarli tam po pokonaniu „armii” Miyamoty, czyli kilkunastu ludzi w szarych ciuchach). Wszyscy napastnicy przypłacają atak życiem, ale broń jednego z nich dosięga kobiety. Wówczas to w jaskini, gdzie nastąpił zamach, zjawia się – dla bezpieczeństwa po walce, zupełnie jak u nas policja – wspomniany na początku lama w białej szacie i obiecuje ocalić jedno z dwojga – matkę lub obdarzonego zacną szopą włosów noworodka. Sęk w tym, że ani jedno, ani drugie nie wygląda na bliskie zgonu i propozycja wygląda raczej nie tyle na chęć uleczenia, ile na ofertę dobicia jednej z ofiar napadu. Bo niemowlak jest wyjątkowo żywotny i ma tylko jakieś zadrapanie na ramieniu, a matka, która w sumie nie wiadomo, gdzie niby dostała tym mieczem, miała jeszcze siłę urodzić potomka, a potem porozmawiać z zatroskanym mężem. Ale co tam. Lama i scenarzysta wiedzą lepiej. W każdym razie matka umiera, a kamerzysta wrzuca na obiektyw filtr zmiękczający obraz, żeby pokazać, że teraz jest scena smutna. I tu pojawia się problem, bowiem dziecko okazuje się być córką, a nie synem. Zdruzgotany ojciec udaje, że latorośl zginęła w zdradzieckim napadzie, dziadek poprzysięga Che-Khanowi zemstę do któregoś tam pokolenia naprzód, a noworodek (znów scena z filtrem, sentymentalną muzyką oraz podświetlaniem twarzy aktorów trzymaną przy ziemi błyszczącą blachą) trafia do nowego opiekuna.
W tym czasie Che-Khan duma nad księgą w swoim wielkim pałacu, gdzie jest istne mrowie luda: on sam na schodku udającym tron, za nim dwóch strażników z jakimiś drągami, do tego dwójka dzieciaków udających, że się bawią oraz posłannik. Poza tym hula wiatr, reflektorów nikt nie dostarczył na plan, a ściany i kolumny wyglądają na gips i tekturę. Wszechpotężny, budzący grozę władca wystosowuje po chwili namysłu zachętę do wszystkich uczonych i czarodziejów królestwa (a bodaj jest ich trzech, jeśli dobrze zrozumiałem): jak odczytają księgę, staną się bogaci, a jak nie odczytają – umrą. W tym momencie wszyscy ci uczeni/czarodzieje powinni czym prędzej dać nogę gdzieś w góry czy za granicę, albo po prostu zmienić władcę w żabę, bo przecież wedle przepowiedni księga może zostać odczytana wyłącznie przez potomka Miyamoty. Ale cóż tam rozsądek. Ważniejszy jest scenariusz. Uczeni i czarodzieje są więc po kolei dostarczani na dwór i przymuszani do z góry skazanej na porażkę próby odczytania księgi, co okazuje się być całkiem skutecznym sposobem na wygniecenie ostatnich iskierek inteligencji w domenie Che-Khana. Wszak owocniej rządzi się w państwie tępych roboli i chłopów.
Lata lecą. Dwór Złego wciąż liczy pięć osób, tyle że synowie zamiast się bawić patykami, krzyżują prawdziwe miecze. Wciąż w tym samym kącie „sali tronowej”. Pewnego dnia jednak Che-Khan wyrywa z księgi (MAGICZNEJ I NIEZNISZCZALNEJ!) kilka kartek i daje je swoim sługusom, wysyłając ich w świat, by odnaleźli i zabili wybrańca. A rozpoznają go łatwo, bo karta z księgi sama do niego poleci i da się odczytać (UFF…). W tym czasie córka Miyamoty, pobierając nauki pod niewidomym okiem mędrca noszącego okulary o kwadratowych, kobaltowych szkłach (no jak się patrzy wytwór rzemieślniczy rodem z czasów króla Ćwieczka), przechadza się w zielonościach, kręci patykiem i ratuje chore zwierzątka, z czasem zaczynając flirt z jakimś piratem (!), który grywa sobie na… mieczu (!). I tak dalej w ten deseń.
Film jest po prostu koszmarnie zrobiony, i to chyba pod każdym względem. W oczy kłuje przede wszystkim sztuczna, trącąca teatralną manierą gra aktorska, wzbogacona dukanymi, żałośnie drętwymi kwestiami. Śmieszą kostiumy – źli są odziani przeważnie na czarno, dobrzy na biało lub szaro, zaś księżniczka w ogóle ma ubiór jak chłopka z rosyjskich bylin. Dekoracje są bądź z tektury, bądź z plastiku (jak ohydna, zielona łódka-liść), bądź są dziełem jakiegoś niezbyt lotnego grafika, który nie do końca potrafił obsługiwać przekazany mu sprzęt. Całość dobija absurdalna symfoniczna muzyka, przypominająca swoim zadęciem tę znaną z wielkich produkcji fantasy w rodzaju „Willow” czy „Krulla”, tyle że będąca raczej nieumiejętną karykaturą, niż bezpośrednim naśladownictwem. Brzmi ona tym gorzej, że jest fatalnie wklejona i absolutnie nie pasuje do tego, co się akurat dzieje na ekranie. Przykładowo: dziewczyna leniwie macha patykiem, wolną ręką trzymając się czemuś za pierś – być może, żeby szata jej nie wplątywała się w patyk – a w tym czasie mędrzec ciska leniwie „czarami”, które dziewczę „odbija”. A co słychać? Fanfary rodem z ataku statków Rebelii na Gwiazdę Śmierci. Po prostu śmiech na sali.
Dodatkowego kopa w podbrzusze zafundował „Znamieniu wojownika” nasz dystrybutor, przydzielając filmowi kiepskiego tłumacza w postaci Janusza Werwińskiego. Dzięki temu dialogi, i tak abstrakcyjne i szafujące mądrością klasy polodowcowych głazów, zyskały dodatkowej głębi:
„- Nawet mnie nie drasnęło” (mowa o odbiciu czaru patykiem)
„- W życiu jeszcze niejedno cię zrani”
Albo:
„- Nie oszukasz mnie. Wiesz, czemu?”
„- Powiedz.”
„- Bo ja nie mogę oszukać ciebie.”
Niezamierzenie bawi też rozmowa o tym, że na mieczu można grać tak, jak na liściu: „Miecz potrafi być prawie wszystkim. Może być liściem, a nawet człowiekiem.” Warto również wspomnieć o nowatorskim przełożeniu „Gods of the Heavens” na „Modlę się o to do Boga w niebiosach” (wbrew pozorom nie ma w tym świecie jednego boga), „Who was my family” na „Kim są moi bliscy” (w sytuacji, gdy dziewczyna nie zna rodziców i o nich właśnie pyta), a także o pozostawieniu w oryginalnej formie nazw roślin: fo-ti (czyli fallopii) i hisopu (czyli hyzopu). Kasa wzięta, sprawa z głowy…
Innymi słowy – „Znamię wojownika” to jakaś przewrotna karykatura filmu fantasy, zdumiewająca samym faktem swojego istnienia i udowadniająca, że filmy w konwencji dalekowschodniej powinni kręcić jednak twórcy z Dalekiego Wschodu, bo inaczej wychodzi śmiechu warta bzdura.



Tytuł: Znamię wojownika
Tytuł oryginalny: Forbidden Warrior
Dystrybutor: Monolith
Data premiery: 7 lutego 2007
Reżyseria: Jimmy Nickerson
Scenariusz: Glen Hartford
Muzyka: Mike Verta
Rok produkcji: 2005
Kraj produkcji: USA
Czas projekcji: 91
Gatunek: fantasy, przygodowy
EAN: 5907561108624
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Ekstrakt: 10%
powrót; do indeksunastwpna strona

121
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.