– Ruskie więzienie? Miałaś intuicję, kiedy przed wyjazdem mówiłaś, że nie ufasz Brighelli – stwierdza Majkel. Nalana twarz przybiera wyraz troski. Fałszywej, co do tego Hannya nie ma żadnych wątpliwości. – To nie jego wina – odpowiada ostro. – Gdyby nie Brighella, nie byłoby mnie tutaj. Trupojad zapłacił za to życiem. – Poważnie? Poświęcił się dla ciebie? Opowiadaj. – I tak byś nie uwierzył, stary. – Hannya niechętnie wraca myślami do czasu spędzonego w Rosji. Teraz to wszystko wydaje jej się tylko koszmarnym wspomnieniem. Oraz kolejnym rachunkiem do wyrównania. – Biały – mówi dobitnie, jakby to jedno słowo wyjaśniało wszystko. Biorąc pod uwagę pozycję i potencjał kościelnego maga, rzeczywiście tak jest. Majkel drapie się po wyliniałym irokezie. Jest prawdziwym punkowym dinozaurem. Lubi myśleć, że kiedyś bardzo pomógł Hannyi, zapewniając jej wikt i opierunek w swoim barze i hotelu, który od squatu różni się tym, że trzeba za niego płacić. Jego rozmówczyni też pamięta czasy, kiedy była tylko kolejną zagubioną nastoletnią duszą w dużym i zimnym mieście. Czasem wspomina również sposób, w jaki musiała się odwdzięczać Majkelowi. Wspomina to znacznie mniej przyjemnie niż on. Dużo wody, krwi i alkoholu upłynęło od tamtych dni. Hannya nie jest już niewinną dziewczynką. Przeżyła. A to, co jej nie zabiło, z pewnością uczyniło ją silniejszą. Dziwniejszą też. Oczy koloru świeżo umytych winogron głęboko osadzone w trupiobladej twarzy sprawiają wrażenie, jakby zawsze miała gorączkę. W pewnym sensie rzeczywiście tak jest. Długie włosy, kiedyś związane ciasno z tyłu głowy, teraz opadają czarną i lśniącą zasłoną na lewe oko oraz policzek. Majkel jest spostrzegawczy, wie, skąd ta zmiana. Brzydka, poszarpana blizna ciągnie się od kącika ust aż do ucha. Wygląda, jakby została zrobiona nożem, duma właściciel hotelu. Tępym, zardzewiałym i biorąc pod uwagę, że ślady szwów jeszcze nie zeszły, prawdopodobnie ruskim. Hannya nie wspomniała do tej pory o swojej pamiątce z Syberii, więc Majkel również nie porusza tego tematu. Lepiej nie podpadać czarownicy. – Biały? Wysoko mierzysz. Czerwie są w tym mieście nie do ruszenia. Biały wydał cię Ruskom? Dziwna zagrywka jak na kościelnego. Sądziłem, że oni załatwiają te sprawy we własnym zakresie. W Instytucie. – Dogadując się ze mną, wykroczył poza zakres swoich kompetencji. Nawet jemu nie pozwoliliby wchodzić w układy z czarownicą i terrorystką, no nie? Może po raz pierwszy w swojej karierze grał tam na własny rachunek i trochę go to przerosło. Pewnie dlatego na lotnisku nasłał na mnie swoich kumpli ze specsłużby. Majkel mruga zaczerwienionymi oczyma. Ilość ziela, które pali co dzień, sprawia, że sam nie jest już zdolny do ryzykownych eskapad, ale – tak jak wielu mieszkańców Mgławy – potrafi docenić dobrą awanturę. – Jakim cudem im uciekłaś? Hannya milczy przez chwilę, topiąc wzrok w szklaneczce dżinu, jakby sama nie była do końca pewna odpowiedzi. – To bardzo dziwne – wyjaśnia w końcu z ociąganiem. – Biały nie powiedział im, że jestem czarownicą. Wyrwałam się już po tygodniu – mówiąc to, dziewczyna nieświadomie dotyka świeżej blizny – nawet dobrze nie zaczęli mnie przesłuchiwać. Potem złapałam kontakt z czeczeńskim ruchem powstańczym, który pomógł mi zorganizować powrót. Mina Majkela świadczy o tym, że nic nie rozumie, ale nie czuje się przez to szczególnie nieszczęśliwy. – Zataił tę informację? Nie kumam. – Biały jest fanatykiem. Samotnym, nieszczęśliwym człowiekiem skorumpowanym własną mocą – tłumaczy Hannya. Majkel dochodzi do wniosku, że równie dobrze mogłaby mówić o sobie. – Mam wrażenie, że z premedytacją zostawił cień możliwości ucieczki. Chciał mi dać szansę. Tak było według niego uczciwie. Tego wymagały reguły toczonej przez nas rozgrywki. Majkel kiwa głową. To by się zgadzało. Mgława jest miastem graczy. Wielu z nich łudzi się, że rozgrywka ma jakiś cel. Biały chce, żeby zwyciężył święty porządek, Hannya pragnie chaosu. Ale to tylko preteksty. Według Majkela, który obserwuje to wszystko z żabiej perspektywy już ładnych parę lat, tak naprawdę chodzi im wyłącznie o czystą satysfakcję płynącą z rywalizacji. Biały nie chciał śmierci czarownicy, bo to zabiłoby również całą radość ze zwycięstwa. Czego wart jest triumf bez świadków? – I teraz masz zamiar… – Stary punkowiec domyślnie zawiesza głos. – Oczywiście – odpowiada prosto Hannya. – A mogę wiedzieć, w jaki sposób? – Mam już pewien pomysł – dziewczyna uśmiecha się aż po skraj blizny – ale tę informację pozostawię dla siebie, kolego. Podobała ci się syberyjska historia, tak? Masz dziś okazję mi się za nią zrewanżować. Właściciel hotelu poważnieje. Takie słowa w ustach czarownicy nigdy nie zapowiadają niczego dobrego. Do diabła, takie słowa w ustach każdej kobiety to zły omen. – Podobno bardzo zdolny pianista gra u ciebie w barze – kontynuuje jakby nigdy nic Hannya. – Trochę wypalony, ale wszyscy mówią, że niezwykły talent. Mam do niego sprawę. Chcę, żeby od jutra zaczął pracę w Psychocandy. – Co ty? Zrobili z ciebie na tej Syberii melomana? Trochę za dużo ode mnie wymagasz. Nie mam zbyt dobrych relacji z ekipą z centrum, a ten muzyk to ostatnia wartościowa rzecz w mojej melinie. Jest tani i nie zależy mu na sławie. Sorry, mała, artysta zostaje u mnie. Hannya spokojnie dopija drinka, bo czuje, że za chwilę będzie się trzeba zbierać. Dopala cienkiego papierosa i gasi go na blacie stołu, tuż obok popielniczki. – Widzisz, Majkelu, ja dobrze wiem, że twoje relacje z nowym właścicielem Psychocandy, Panem Ice, nie układają się najlepiej. Podobno wciąż wisisz mu kasę za ochronę. – To zwykłe wymuszenie – przerywa jej Majkel, ale czarownica już go nie słucha. – Życie to jedno wielkie wymuszenie, kolego. Moja propozycja też, gdybyś jeszcze nie zauważył, nie ma charakteru prośby. Pan Ice to rozsądny człowiek. Bardzo dobrze się dogadujemy. A ponieważ cię lubię, przekonałam go, że załatwię sprawę waszego małego długu polubownie. Więc: jeśli polubownie nie zwolnisz artysty z umowy i nie wyślesz go dziś do Psychocandy, będziesz miał tu odwiedziny. I obawiam się, że one już polubowne nie będą. Majkel uśmiecha się wrednie, patrząc w oczy czarownicy i na jej bliznę. Dobrze ci tak, myśli sobie, dobrze, że ci pocięli tę niewyparzoną gębę. Nie ma jednak odwagi powiedzieć tego głośno. Potulnie kiwa głową. – Ładnie mnie podeszłaś, nie ma co gadać. Niech będzie po twojemu. Oboje z czerwiem jesteście siebie warci. – Ranisz mnie tymi słowami – odpowiada wiedźma – a ja przecież chcę ci tylko pomóc pozałatwiać zaległe sprawy. Jestem uczciwą dziewczynką. Nigdy nie zapomniałam, jak kiedyś ty mi pomogłeś, kiedy byłam młoda, samotna i jeszcze nie wiedziałam, że mam w sobie magię. Jak przygarnąłeś mnie do swego łona. Jestem szczęśliwa, że mogłam ci dziś odpłacić za tamtą przysługę. Po wyjściu Hannyi właściciel baru siedzi jeszcze przez chwilę z tym samym gorzkim uśmiechem przyklejonym do ust. Potem wlecze się do biura, przetrząsa szpargały. Kiedy za oknem deszcz bębni o szyby i zapalają się otoczone żałobnymi obwódkami klosze ulicznych latarni, on drze umowę sygnowaną nazwiskiem Mikesz. Jeśli o Majkela chodzi, artysta jest już bezrobotny. Wkrótce zacznie grać w Psychocandy za większe pieniądze i dla dużo większej publiczności. Nawiąże też nowe, ciekawe znajomości. Tego ostatniego Majkel współczuje mu z wyprzedzeniem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dla Mgławy mrok wydaje się bardziej naturalny niż światło dnia. Neony reklam i rozproszony deszczowym pryzmatem blask latarni wydobywają ukryte piękno miasta. Tak jak co noc, Mikesz opuszcza wynajęte mieszkanie i nieśpiesznie kieruje się w stronę centrum. Wydaje się dziwnie zagubiony, tu i wszędzie, przypatrując się wieńczącym zeszłowieczne kamienice ornamentom, jakby zobaczył je po raz pierwszy. Znoszona sztruksowa marynarka i wymięty kapelusz słabo chronią przed wilgocią, ale deszcz przeszkadza tylko tym, którzy nie chcą zmoknąć. Nie ma samochodu, poza tym lubi swoje wieczorne przechadzki. Mentalnie dostraja się jak instrument do klimatu tych ulic. Przed nim cała noc muzyki. Mikesz jest teraz czujny jak zwierzę na polowaniu, dlatego już po kwadransie orientuje się, że ktoś go śledzi, i zmienia kierunek marszu. Tym razem droga do Psychocandy zajmie więcej czasu. Pan Ice nie będzie miał nic przeciwko, jeśli muzyk się trochę spóźni. Już od paru miesięcy świetnie się dogadują. To dilerzy pracujący dla Pana Ice’a wprowadzili go w labirynt bram, oficyn, piwnic, klatek schodowych i garaży, gdzie chowają towar podzielony na porcje, które razem dałyby iście przemysłową ilość wszelkiej maści narkotyków. W ten sposób w razie przypału przepadnie tylko niewielka część zapasów. Mikesz korzysta z tej wiedzy, klucząc i myląc tropy. Teraz śledzi go już tylko nadające światu teatralny wymiar światło księżyca. Jak w ekspresjonistycznym filmie z lat dwudziestych. |