Rewolucja dźwiękowa, której umowną datę wyznacza premiera „Śpiewaka jazzbandu” (6 października 1927 r.), pozwoliła, z jednej strony, wybrzmieć – i to dosłownie – nowym gwiazdom filmowym, z drugiej zaś, odsunęła w cień wielu dotychczasowych królów ekranu (chociażby Bustera Keatona czy też Harolda Lloyda). Na ich miejscu pojawili się kolejni komicy, którzy doskonale odnaleźli się w nowej rzeczywistości. A wśród nich bracia Marx i ich szczytowe osiągnięcie „Dzień na wyścigach” (1937).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bracia Marx – skryci pod pseudonimami: Groucho, Zeppo, Chico i Harpo – trafili do filmu z bagażem wodewilowych doświadczeń. Właśnie adaptacje ich dwóch broadwayowskich hitów: „Orzechy kokosowe” (1929) w reżyserii Josepha Santleya i Roberta Floreya oraz „Sucharki w kształcie zwierząt” (1930) Victora Heermana – przyniosły rozgłos trupie komików. Trwałe miejsce w historii kina zagwarantowali sobie filmem „Kacza zupa” z 1933 r. (reż. Leo McCarey), będącą dość zajadłą satyrą na szeroko rozumianą politykę, co w czasach triumfu Caprowskiego optymizmu, nie spotkało się z pozytywną reakcją widowni. Jednak to właśnie „Kacza zupa” z serią absurdalnych gagów (chociażby scena posiedzenia rządu) wydaje się świeża i niestety wciąż aktualna. Filmy braci Marx wyróżniały się na tle innych komedii budowaniem dialogów na zasadzie gier słownych, zabaw językowych i homonimicznych niejednoznaczności. Mistrzem werbalnych potyczek był właśnie Groucho (właśc. Julius Henry; 1890–1977) – strzelec wyborowy, którego orężem są cięte riposty, potrafiące przytemperować największych tuzów arystokratycznego światka. Jego cechą rozpoznawalną były sporych rozmiarów okulary, obszerne wąsy, cygaro w zębach i przydługi krok. Również pozostali bracia zostali obdarzeni w swój bagaż przymiotów: Chico (właśc. Leonard 1886 – 1961) to pomysłowy wirtuoz fortepianu, posługujący się łamaną angielszczyzną okaleczoną włoskim akcentem; Harpo (właśc. Adolph 1888–1964) – niemowa, mistrz destrukcji, harfista o twarzy wiejskiego głupka uzbrojony w masę niepotrzebnych przedmiotów i Zeppo (właśc. Herbert; 1901–1979) – fizjologicznie najmniej odstający od średniej społecznej, nie dorobiwszy się wyraźnego elementu rozpoznawczego. Zeppo po nakręceniu „Kaczej zupy” zrezygnował z kariery i wraz z bratem Gummo (grającym tylko na scenie, w 1918 roku zrezygnował ze wspólnych występów) założył jedną z największych agencji aktorskich w Stanach. Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana. Sanatorium Judy Standish (Maureen O`Sullivan) znajduje się na skraju bankructwa. Bogata pensjonariuszka (Margaret Dumont) obiecuje pomoc finansową pod warunkiem, że dyrektorem placówki zostanie dr Hackenbusch (Groucho). Problem jednak w tym, że wspomniany doktor, owszem, jest specjalistą, ale w dziedzinie hipologii. Fakt ten tym bardziej nie może wyjść na jaw, gdyż pobliskiego toru wyścigowego Morgan (Douglass Dumbrille) chce przejąć obiekt i przerobić go na kasyno. Na szczęście cała nadzieja nie spoczywa tylko na lekarzu konowale. Narzeczony właścicielki sanatorium Gil Stewart (Allan Jones) zakupił konia wyścigowego, którego zwycięstwo w zawodach może uratować placówkę przed likwidacją. Judy może też liczyć na pomoc Harpo i Chico, którzy wszelkimi możliwymi sposobami próbują utrudnić knowania Morgana. Charakterystyczną cechą filmów braci Marx jest zastosowanie zasady wyższości gagu nad fabułą. Akcja jest podporządkowana sekwencjom komicznym, co w dużej mierze sprowadza całość do totalnego absurdu i zupełnie nielogicznych rozwiązań fabularnych. Najlepiej jeśli można przy tym urządzić małą demolkę. Specjalistami w tej dziedzinie są Harpo i Chico. Wspomnijmy chociażby kapitalną scenę, w której próbują przerwać schadzkę doktora Hackenbusha z podstawioną przez Morgana kobietą. Pomysłowość w utrudnieniu randki nabiera tak groteskowego rozmachu, że pokój, w którym para się spotyka, przechodzi widowiskowy remont, a sama uwodzicielka zostaje dość brutalnie potraktowana. Scena idealna dla Harpo. W końcu jako niemota odnosi się do tradycji slapsticku, przez co w jego repertuarze dominują gonitwy, przewrotki, ekspresywna mimika i gestykulacja. Groucho i Chico reprezentują nowe podejście do komedii. Ich skecze rodem z teatru absurdu, wypełnione po brzegi soczystymi dialogami i zaskakującymi puentami (niech przykładem będzie scena kupna zakładów czy też konfrontacji Groucho z prawdziwym lekarzem) nic nie tracą ze świeżości, a pod wieloma z nich z całą pewnością mogliby się podpisać sami członkowie Monty Pythona. Akcja „Dnia na wyścigach” jest zacerowana dwiema sekwencjami muzycznymi, które na pierwszy rzut oka (ucha) można by potraktować jak zapchajdziury. Byłaby to jednak dość niesprawiedliwa ocena. Co prawda pierwsza sekwencja – odgrywająca się w lukrowatej scenerii, z zastępami tancerek i przytłaczająco rzewnym wokalem Jonesa – kompletnie nie pasuje do zawadiackiego stylu braci Marx i wydaje się skutkiem ubocznym dźwiękowego szału, jaki na długo ogarnął studia filmowe lat 30. (w myśl zasady: im głośniej, im śpiewniej, im bardziej tanecznie – tym lepiej), za to sekwencja w murzyńskiej dzielnicy, w której najpierw śledzimy aranżacje w wielopokoleniowym wydaniu, aby w końcu trafić na żywiołowy jazzowy standard „All God’s Chillun Got Rhythm” w wykonaniu Ivie Anderson, to prawdziwy majstersztyk. Warto odnotować, że jednym z autorów muzyki do filmu braci Marx jest polski kompozytor Bronisław Kaper, którego współpraca z MGM trwała 28 lat, zaczynając od 1933 roku. Skomponował muzykę do około 150 filmów, co zaowocowało czterema nominacjami do Oscara i jedną statuetką za „Lili” z 1953 roku. Kaper znany jest też jako twórca wielu jazzowych standardów, z czego dwa: „On Green Dolphin Street” i „Invitation” – zrobiły światową karierę. Warto odnotować, że „Dzień na wyścigach” to jedyny film braci Marx, który otrzymał nominację do Oscara. Amerykańska Akademia Filmowa doceniła sekwencję lindy hop do kawałka „All God’s Chillun Got Rhythm” i nominowała Dave’a Goulda za najlepszą reżyserię sceny tanecznej (sama kategoria funkcjonowała zaledwie trzy lata od 1935 do 1937 r.). Samo stwierdzenie film braci Marx jest w pewnym stopniu uproszczeniem. Co prawda, komicy odgrywali główne role i swoją charyzmą nadali każdemu z filmów swój indywidualny i specyficzny styl. Niemniej jednak, na fotelu reżysera zasiadał kto inny. W przypadku „Dnia…” był to Sam Wood, który wcześniej reżyserował „Noc w operze” – jedno ze sztandarowych dzieł w dorobku rodzeństwa. Nie była im jednak pisana długa współpraca. Wood uważał braci jako kabotynów bez poczucia godności. Według nich samych, reżyser był pozbawionym poczucia humoru ponurakiem. Podczas któregoś z kolei dubla, rzucił w stronę Groucho kąśliwy komentarz: Nie da się zrobić aktora z gliny. Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Groucho odparował: Ani reżysera z drewna – co było typową dla niego grą językową (wood – ang. drewno). W pewnym sensie wypowiedziana przez niego riposta odnalazła potwierdzenie w rzeczywistości. Wood był bardziej rzemieślnikiem, niż artystą. W jego dorobku znajdziemy filmy poprawne, ale nie chwytające za serce czy zapadające na długo w pamięci. Co prawda, doczekał się trzech nominacji do Oscara za reżyserię, ale żaden z wyróżnionych filmów („Żegnaj Chips”, 1939; „Kitty Foyle”, 1940; „Kings Row”, 1942) nie należy do gatunku: Film, który musisz obejrzeć przed śmiercią. „Dzień na wyścigach” to ostatni wielkie dzieło braci Marx. Łączy w sobie ckliwość staroświeckiego kina (ładny pan szczebiocze do ładnej pani a w tle rozbuchana choreografia) i powiew świeżego powietrza w postaci szalonej jazdy bez ograniczeń. Mimo upływu tylu lat wciąż trzyma poziom. Nic dziwnego, że ich wyczyny znalazły wielu naśladowców, a nawet i prześmiewców (chociażby Leslie Nielsen parodiował Groucho w „Egzorcyście 2 i ½”). Trawestując klasyka: Marxism is not dead.
Tytuł: Dzień na wyścigach Tytuł oryginalny: A Day at the Races Rok produkcji: 1937 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 111 min Gatunek: komedia, sportowy |