Potężny łysy mężczyzna w skórzanym płaszczu jest bezradny – gubi ślad w śmierdzącej moczem oficynie. Klnie w jakimś gardłowym języku. Artysta słyszy to, ukryty piętro wyżej. Światło prześlizguje się po ostrzu, kiedy rozczarowany olbrzym chowa broń za pazuchę. No właśnie, myśli sobie Mikesz. Jakiego wielkiego bagnetu byś tu ze sobą nie przytachał, Mgława to nadal moje miasto. – Uroczy – ocenia Pan Ice, przyglądając się Mikeszowi przez zastawiony butelkami stół, na którym gdzieniegdzie wznoszą się białe i zielone kopczyki. – Jesteś po prostu uroczy. Artysta tym razem nie odpowiada uśmiechem. Takie słowa nie mogą znaczyć nic dobrego. Nowy szef Psychocandy jest wielkim czarnym sukinsynem. Luksusowy garnitur i pierścienie na palcach sprawiają tylko, że wydaje się jeszcze bardziej wielki, czarny i sukinsyński. Mikesz nie ma pojęcia, skąd się tu wziął i jak się dogadał z tymi wszystkimi Cyganami, którzy teraz stręczą i dilują dla niego w śródmieściu. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, a Pan Ice pozwala całkiem nieźle zarobić na muzyce. Trzeba było Murzyna w Mgławie, żeby ktoś się poznał na jazzie. Ta płaszczyzna porozumienia sprawia, że dogadują się świetnie. Artysta sprawdza się jako maskotka lokalu, a Pan Ice, który album Kind of Blue ceni bardziej od całego gangsterskiego rapu, nie pozwala swoim ludziom psioczyć, gdy Mikesz siada do pianina. Artysta bardzo by nie chciał tego teraz psuć. – Jak mam to niby rozumieć? – pyta ostrożnie. Pan Ice przygląda mu się zmrużonymi oczami. – Te siwe kędziorki nad oczami i przechodzony chłopięcy wdzięk. Nastolatki dalej na ciebie lecą, prawda? Korzystaj z tego człowieku, no bo ile jeszcze lat ci zostało? Przy tym trybie życia? Przy okazji, chcesz kreskę, może blanta? Mikesz nawykowo sięga do stołu, ale powstrzymuje się w pół ruchu. – Staram się ograniczać – wyjaśnia. – Jasne – oświadcza wyrozumiale Pan Ice, bo dobrze zna tego typu deklaracje. – Mam pomysł, jak handlowo wykorzystać ten twój wdzięk, artysto. Inteligentni ludzie z wyższych sfer ćpają tak samo jak my albo więcej. Możemy na tym zarobić. – Kiedyś o tym rozmawialiśmy. Wiesz, że nie bawię się już w takie rzeczy. Jestem muzykiem, nie dilerem. – Szkoda – mruczy Pan Ice, ale jest wyrozumiały i nie naciska, bo wie, że nikt w tym mieście tak dobrze nie zaimprowizuje tematu z Summertime. – Pomyśl o tym jeszcze. Najwyższy czas odłożyć jakąś kasę na emeryturę, prawda? Dla Kościoła jesteś heretykiem, więc nikt w tym zacofanym kraju nie zatrudni cię na legalu. Poza tym Narodowy Kościół uważa muzykę, którą grasz, za dzieło szatana. Dla nich każda muzyka lepsza od sakralnego pitolenia tego ich nadwornego pedała z grzywką jest czymś podejrzanym, bo wyciąga ludzi z kościołów i supermarketów. A spójrzmy prawdzie w oczy, czas ucieka, bracie. – Zobaczymy – odpowiada Mikesz z niewyraźną miną. – Myślałem już o tym wielokrotnie. Żaden bogaty do wyrzygania czarnuch nie musi mi przypominać, jak nisko upadłem. Pan Ice się śmieje. Przez te parę miesięcy zbliżyli się na tyle, żeby bezkarnie sobie ubliżać. To może być początek pięknej przyjaźni. – No dobra. Nie będziesz pierwszym wielkim artystą, który zdechnie w przytułku. I pewnie nie ostatnim. Dupy i muzyka. Tylko na tym się znasz, przyjacielu. Może powinieneś namówić swoje dziewczyny, żeby zaczęły cię sponsorować, co? Jest tu dziś nawet taka jedna, która mogłaby na to pójść. – Mówisz poważnie? – Artysta nigdy nie wie, kiedy Pan Ice robi sobie z niego jaja. Szef Psychocandy śmieje się głośno. Zza drzwi zaplecza dobiega ich stłumiony bit lokalu. Zaczyna się weekend, zaczyna się impreza. Mikesz do rana nie będzie miał co robić. – Nie do końca. Jest tu ktoś, kto ma dla ciebie zlecenie, i nie chodzi o twój pomarszczony tyłek. Pani chce zapłacić za ten drugi talent. – Dogadamy się. Ale wcześniej mam do ciebie prośbę, stary. Od paru dni łazi za mną jakiś łysy, wąsaty skurwiel. Na pewno nie jeden z twoich. Mógłbyś się czegoś dowiedzieć? – Popytam – obiecuje właściciel baru, a Mikeszowi tyle wystarczy. – Podpadłeś komuś ostatnio? Artysta zaprzecza. Obaj wiedzą, że nieszczerze. – Chyba już czas zaprosić tu miłą panią – obwieszcza Pan Ice, tłumiąc złośliwy uśmiech. Nieświadomy grozy sytuacji Mikesz kiwa głową. I tak w jego życiu pojawia się Hannya. Rozmawiają wewnątrz, na galerii. W dole widać zalany potem i stroboskopowym światłem tłum zajmujący się sprawami, na widok których ludzie w czarnych sukienkach zrobiliby się bardzo źli albo bardzo zazdrośni. Basowy bit rezonuje po strunach kręgosłupów. Wszyscy tańczą w rytm tych samych dreszczy. Seks, przemoc, narkotyki, alkohol, muzyka. Mikesz odnosi czasem wrażenie, że jego znajomi nie zajmują się w życiu już niczym innym. Przez chwilę zastanawia się, co właściwie innego jest na tym świecie do roboty, i jakoś nie potrafi sobie przypomnieć. Uśmiecha się więc tylko i siada naprzeciw dwóch kobiet oraz rudej butelki gorzkiej żołądkowej. Zwykle nie rozmawia się o interesach przy alkoholu, ale w Psychocandy nie robi się zwykłych interesów. Ból albo przyjemność. Prędzej czy później spotka cię tu jedno lub drugie. Mikesz o tym wie, dlatego przygląda się dziewczynom z uprzejmym zainteresowaniem. Jest tylko grajkiem, a kobiety są poważne, jakby szukały płatnego mordercy. Szczególnie ta mała, szczupła czarnulka z blizną na twarzy. – Nazywam się Hannya – przedstawia się. Druga jest cycatą blondyną i wygląda jak element wystroju baru. Zlecenie okazuje się lukratywne oraz tak proste, że artysta natychmiast nabiera podejrzeń. Parę koncertów do kotleta dla pracowników dużego medialnego konsorcjum. Proste jak pierdolenie. Dziewczyna twierdzi, że zależy jej na poziomie występu, ale ani ona nie wygląda na piarowca, ani biznesmeni nie wydają mu się aż tak wymagającą grupą docelową. Lepiej bawiliby się na występie jakieś kurewki z reality show. Mikesz nie dzieli się otwarcie swoimi wątpliwościami. Nawet alternatywni artyści muszą czasem coś jeść, zależy mu na pieniądzach. Zamiast tego prosi tę czarną o chwilę prywatnej rozmowy. Blondynka nie wydaje się tym urażona. Szybko wtapia się w otoczenie na dolnym parkiecie. Mikesz orientuje się po pięciu sekundach, że nie byłby już w stanie wskazać jej w tłumie gości. Światło neonowych krzyży pada na blade twarze, Hannyi i jego. Wystrój Velvet Underground nawiązuje do wystroju kościoła w wersji narko, alko, porno i psycho. Aż dziw, że jeszcze nie zamknęli tej budy. Może służy za swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa? W ten sposób gromadzi się pasożyty, żeby nie mieszały się z normalnymi ludźmi. Narodowy Kościół przez parę tysięcy lat swojego istnienia nauczył się, że prowadzenie wojny z herezją opłaca się bardziej niż zwycięstwo. – Sprytne – ocenia Mikesz, z chłopięcym zakłopotaniem drapiąc się po zarośniętym podbródku. – Chodzi mi o towarzystwo tej drugiej pani. Zastanawiam się, czy zabierasz ją ze sobą zawsze, kiedy negocjujesz z facetami. Czy to ja mam taką kiepską opinię w towarzystwie? – Po trochu jedno i drugie – odpowiada Hannya, powstrzymując uśmiech. – Typowe zagrania rzadko działają na ludzi takich jak my, nie sądzisz? – Artysta sięga po szklankę dżinu z tonikiem. Jego postanowienie o ograniczaniu używek nie obejmuje napojów chłodzących. – Musi ci bardzo zależeć na tych koncertach. Jestem w końcu tylko biednym muzykiem, a ty proponujesz mi tyle kasy, że zagram z pocałowaniem ręki. Szczegóły wydają się zastanawiające, ale to nie moja sprawa, no nie? Przygląda się Hannyi dłuższą chwilę w widmowym świetle. Patrzy jej prosto w oczy i z zadowoleniem spostrzega, że dziewczyna w ostatniej chwili powstrzymuje się przed dotknięciem świeżej blizny na policzku. Wszyscy mamy swoje słabości. – Poza tym – uśmiecha się artysta – zapewniam cię, że twoja obecność zupełnie wystarczy, kiedy następnym razem będziesz chciała do czegoś przekonać jakiegoś faceta. – Mam to potraktować jako komplement? – pyta zimnym głosem czarownica. Nieważne. Artysta i tak wie, że do niej trafiło. – To fakt. A twoje zlecenie pojawia się w idealnym momencie. Nie mam nawet kasy na czynsz. Zależy ci na jakimś konkretnym repertuarze? Hannya kiwa głową powoli i teraz, po raz pierwszy tego wieczora, ona też się uśmiecha. Ale nie jest to miły uśmiech. – Coś w tym rodzaju. |