powrót; do indeksunastwpna strona

nr 03 (CXXV)
kwiecień 2013

Doktor Julian i demon z gór
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Tak obładowany, głośno tupiąc, zbiegł szybko na dół do Bogumiła.
– Wsiadaj na sanie! – poganiał go przyjaciel. – Boję się, że w tym zimnie dziewczyna nie przetrwa zbyt długo, o ile… – tu głos mu się załamał. – O ile jeszcze żyje.
– Nie! – zaprzeczył Julian. – Mam coś lepszego.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Gestem nakazał Bogumiłowi, by ten podążył za nim. Koło willi stała stara szopa. Julian pieczołowicie otwarł kłódkę i razem z wielkim trudem otworzyli zasypane śniegiem drzwi. Doktor zapalił starą naftową lampę. Pośrodku szopy stało coś dużego, przykrytego teraz wielką płachtą płótna. Wynalazca odciągnął ją, ukazując zdumionym oczom przyjaciela niezwykły pojazd. Były to sanie z szerokimi płozami oraz krótkimi skrzydłami na bokach. Umieszczono na nich dwa siedzenia, jedno za drugim. Z przodu znajdowały się dwa elektryczne reflektory zabezpieczone metalowymi siatkami i sporej wielkości kierownica. Z tyłu konstruktor umieścił sporą maszynerię zakończoną lotniczym śmigłem.
– Nigdy mi tego nie pokazywałeś… – wyszeptał zdumiony Bogumił.
– Nie pytałeś. Poza tym… to tylko prototyp – oznajmił skromnie Ochorowicz. – Sanie umożliwiające szybką jazdę po śniegu. Napęd zapewnia najnowszy wynalazek, silnik Diesla, niestety dość zawodny. Napędza śmigło. Wynalazek nazwałem śniegolotem, mógłby idealnie sprawdzić się w tutejszych warunkach, gdy miasto zasypane jest śniegiem. Czytałem, że próby z podobnym pojazdem prowadzi młody rosyjski uczony polskiego pochodzenia – Igor Sikorski.
Na polecenie doktora wypchnęli śniegolot z szopy. Julian przełączył coś w silniku i zamaszyście zakręcił śmigłem. Po kilku nieudanych próbach maszyneria zaskoczyła i z rury wydechowej buchnął dym, napełniając zimne powietrze nocy zapachem spalin. Ciąg wytwarzany przez śmigło był potężny i sanie niemal od razu zaczęły jechać.
– Wsiadaj! – zawołał Julian, wskakując za kierownicę pojazdu. – Tym dotrzemy szybciej.
Wyjechali z szopy z głośnym warkotem silnika, mijając zdumionego woźnicę i strasząc hałasem konia.
– Bywaj! – krzyknął do woźnicy Bogumił. – Jedziemy szukać Estery!
Doktor uruchomił elektryczne reflektory, które oświetlały skrzący się na drodze śnieg żółtym światłem. Założył szklane, oprawione w mosiądz i skórę gogle i podał takie same Bogumiłowi. Ten założył je równie szybko, ponieważ zimny wiatr i pęd powietrza wyciskały mu z oczu łzy. Jadąc, prędko mijali pogrążoną we śnie Wisłę, lekko sunąc po zaspach i zostawiając za sobą długi strumień śniegu odrzucanego pędem powietrza. Minęli wille, które zbudowali razem z Bogumiłem – Maję i Placówkę.
Wkrótce byli już na miejscu i wbiegli do drewnianej willi, w której oknach mimo późnej pory paliły się światła. Na progu przywitała ich zrozpaczona matka Estery wspierająca się na ramieniu męża, pana Strzebiatowskiego, oraz stara służąca Hanka.
– Nie mogę tego pojąć! – Gospodarz gniewem starał się pokryć narastający strach i rozpacz. – Nikt nie chce nam pomóc! Nikt nie chce ratować mojej ukochanej Esterki! Mamy początek dwudziestego wieku, a ci głupcy bajają coś o demonie z gór!
Służąca jakby próbowała coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zamilkła, zgromiona spojrzeniem gospodarza.
– Pokażcie pokój! – zaordynował Ochorowicz.
W pomieszczeniu okno teraz zamknięto. Pościel na łóżku była zmiętoszona i skotłowana. Julian, nie tracąc czasu, przestawił soczewki swoich gogli, ustawiając powiększenie.
– Krew – zauważył. – Nie wyszła stąd o własnej woli i być może to nie ona otwarła okno.
Istotnie, na prześcieradle widać było kilka czerwonych plamek.
Julian otworzył okno i wyjrzał na zewnątrz.
– Dawać lampę!
Bogumił przyskoczył szybko, oświetlając teren przed oknem za pomocą naftówki.
Na śniegu dało się dostrzec ślady, które tonęły w ciemnościach. Wiatr dął uporczywie i doktor wiedział, że już za kilkadziesiąt minut może nie być po nich nawet śladu. Należało działać szybko. Przyjrzał się tropowi uważnie. Nie ulegało wątpliwości, że pozostawił go pojedynczy osobnik. Ślady przypominały kopyta i z pewnością nie należały do człowieka. Były jednak zbyt duże na leśne zwierzę. Z pewnością nie należały również do konia. Ktokolwiek to był, ważył sporo lub niósł na rękach Esterkę.
– Psiakość – syknął pod nosem doktor Julian. – Jesteście pewni, że porywacz nie wszedł przez drzwi?
– Absolutnie! – zagrzmiał ojciec. – Są na noc zamykane i ryglowane od środka na zasuwę.
– Nic pan nie słyszał? – kontynuował śledztwo Julian. – Żadnego wołania o pomoc?
– Nic a nic!
Możliwości było wiele. Jednak najgorsze przypuszczenia doktora zdawały się potwierdzać. Istotnie mogła to być jakaś forma półcielesna, rodzaj demona, który dzięki chwilowej dematerializacji zdołał przeniknąć przez zamknięte okno lub, co było bardziej prawdopodobne, dysponował zdolnością psychokinezy umożliwiającą przesunięcie okiennej zapadki. Przez długie lata praktyk Julian wielokrotnie spotkał się z podobnymi przypadkami, zarówno osobiście, jak i w opracowaniach badawczych.
– Diabeł porwał panienkę! – nie wytrzymała Hanka, żegnając się zamaszyście.
Gospodarz ponownie zgromił ją ciężkim jak ołów wzrokiem, lecz doktor Julian postanowił wyciągnąć od gosposi, co się da.
– Jaki diabeł? – spytał. – Mówcie szybko, co wiecie, bo może o ludzkie życie chodzić.
– Ano – ośmieliła się Hanka. – Ludzie gadają, co w górach żyje. Kiedy zima przychodzi, w sen zapada, jako niedźwiedź, ale zgroza, jak się przebudzi. Wtedy do wsi chodzi, do miasteczek, dziewczęta porywa, zagryza, pożera, a słuchy chodzą, Panie Boże wybacz, że i chędoży pierwej okrutnie.
– Bzdury! – zsiniał na twarzy ojciec, przerażony jednocześnie nie na żarty. – Ciemnota! Pan doktor człowiek postępowy, w głupoty nie uwierzy!
– Nie ma czasu do stracenia – rzucił doktor Julian do Bogumiła. – Tu nowoczesność nie ma nic do rzeczy, chyba że nam w walce dopomoże.
Wyszli z willi, na powrót odpalili spalinowy silnik, kręcąc śmigłem, i wskoczyli na sanie. Strzebiatowski również chciał brać udział w pościgu, pobiegł nawet na pięterko i wrócił, dzierżąc w rękach archaiczną, potężną dubeltówkę, jednak na saniach były tylko dwa miejsca. Bogumił zawołał, że na pewno sobie poradzą, czego tak naprawdę wcale nie był pewien. Doktor przestawił gogle, regulując je tym razem tak, by dawały lekkie zbliżenie na poziomie teatralnej lornetki. Dzięki temu mógł baczniej śledzić okolicę. Po Bogumile znać było konsternację, postanowił jednak zdać się na strategię doktora.
Julian zakręcił przypominającą ster kierownicą, zapalił elektryczne reflektory i ruszył po śnieżnych zaspach za śladami. Co chwila musiał zwalniać i zatrzymywać się, bo zamieć miejscami już całkiem je zatarła. Trop wiódł w stronę Baraniej Góry. Wjechali pomiędzy strzeliste, potężne świerki i jodły. Drzewa uginały się raz za razem rozgarniane potężną dłonią wichury, a śnieg spadał całymi kaskadami na zasypany szlak. Doktor miał świadomość, że pracujący na pełnej mocy silnik może nie wytrzymać długo, a prototypowe sanki być może już niebawem na nic się nie zdadzą.
Przejechali już dobrze ponad kilka kilometrów i zewsząd otaczała ich zamieć. Elektryczne światło wyławiało setki wirujących w powietrzu płatków śniegu. Dolina, w której znajdowała się Wisła, tonęła w ciemności. Niebo, jak często przy takiej pogodzie bywa – zdawało się fosforyzować ołowianą szarością. Nagle silnik zakaszlał i umilkł, reflektory zgasły.
– Diabli nadali! – zaklął Bogumił. – W tej ciemności już niczego nie znajdziemy.
Zsiadł z sań i momentalnie zapadł się po kolana w śnieg.
– Spokojna głowa! – zawołał doktor, przekrzykując wichurę.
Z sań odczepił reflektor i zamocował go za pomocą specjalnego zatrzasku na karabinie. Kabel podłączył do baterii galwanicznej na plecach i przekręcił umieszczony na niej włącznik. Reflektor natychmiast wyrzucił strumień jasnego światła. Na skrzącym się śniegu można było dostrzec ślady pozostawione przez tajemniczego porywacza. Prowadziły prosto w las. Ruszyli, przedzierając się przez zaspy. Kiedy weszli między drzewa, wiatr jakby nieco zelżał.
– Spójrz! – zawołał doktor, oświetlając dokładniej śnieg reflektorem. – Ślady wiodą w stronę najmniej uczęszczanych okolic, odciągają nas od szlaku.
– Mam złe przeczucia… – odparł idący kilka kroków za nim Bogumił.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.