Zwięzły otworzył usta, lecz zamknął je bez słowa. Spuściwszy głowę, ruszył ku wykutym w murach schodom. Widać było, że toczy wewnętrzną walkę z pokusą obejrzenia się za siebie. Koniec końców, zwyciężył. – Widziałaś, kapitanie? – mruknął Pustak. – Gówniarz niemal ci odpyskował. Za bardzo dajesz mu wchodzić sobie na głowę. – Nie wiem, dlaczego jesteś taki do niego uprzedzony. To sympatyczny chłopak. Coraz rzadziej można takich spotkać. – Bo giną z rąk tych mniej sympatycznych. – Czarodziej wydął policzki. – Nie powinien się tu kręcić. Nie mam ochoty mieć go na sumieniu. – Więc postarajmy się, by tak się nie stało. No dalej, staruszku, rozchmurz się. Czeka nas pogawędka z lordem śmierdzielem i jego radą czerwi. – Pewnie. Bo kto nie ucieszyłby się na myśl o takim spotkaniu? Gdy kapitan i mag zmierzali do cytadeli, najemnicy postanowili wziąć przykład z dowódcy i po kolei wskakiwali na mury. Zamiast rozpalających serca przemów, oddawali równie ciepły mocz. Pod jednym sztandarem, po przeciwnych stronach W komnacie Kolorowego Lorda cuchnęło. – Ekhm. – Kapitan kaszlnęła uprzejmie, wciąż się uśmiechając, choć najchętniej zwróciłaby obiad. – Strasznie tu duszno. Czy ktoś mógłby otworzyć okno? Oczywiście, jeśli to nie problem. Nikt rozsądny z działającym zmysłem węchu nie odmówiłby tej prośbie. Pustak zaliczał się do takich ludzi. Dochodzący z szeroko otwartych okiennic zapach jeziora i wieczornego powietrza był miłą odmianą, unosił się jednak zbyt delikatnie i powoli, by przynieść ulgę zebranym w sali nosom. Nie przeszkadzało im to próbować. Wszyscy poza Kolorowym Lordem wciągnęli głośno powietrze. Komnata audiencyjna władcy Chlawyr była wielka jak karczemna izba. Pominąwszy świeże powietrze, nie brakowało tu żadnych wygód. Sprowadzone z Alabastrowej Studni pstre dywany zakrywały każdy centymetr kamiennej posadzki, żółty tynk ścian ozdabiały tkane w Tolwy’ar gobeliny, a schowany między kredensem i kuframi stół uginał się pod ciężarem wina, owoców i zimnych przekąsek. Sam fotel, na którym rozsiadł się Lord, był równie imponujący, godny tronu niejednego króla. Siedzący na nim mężczyzna robił o wiele mniejsze wrażenie. Jedyną wartą pozazdroszczenia cechą były jego włosy – gęste, czarne jak krucze pióra loki opadały zgodnie z najnowszą modą swobodnie na oczy. Pod luźno związaną szatą w kolorach tęczy krył się pękaty, niski człowiek, o wiecznie zaczerwienionych policzkach i groteskowo zakrzywionym nosie. Ten nos nadaje mu ptasi wygląd, pomyślała kapitan. Tłusty sęp, który przejadł się padliną. To tłumaczyłoby, skąd bierze się ten smród. Kolorowy Lord cierpiał na rzadką chorobę skóry, tak przynajmniej głosiły plotki. Pustak twierdził, że nawet codzienna kąpiel w perfumach nie usunęłaby tego zapachu. Kapitan nie obraziłaby się, gdyby Lord zdecydował się zrobić cokolwiek, by go chociaż odrobinę stłumić. – Nie spieszyłaś się, kapitanie – jego głos rozbrzmiał niewiele głośniej niż szept. – Meldowano mi przybycie gamyryjskich oddziałów na długo przed zachodem słońca. Fiszbin odpowiedziała mu kolejnym ze swoich uśmiechów. Nie szczędziła go też innym zebranym w komnacie. Na widok jedynie trójki z gildii odetchnęła z ulgą. Radość szybko zmieniła się w irytację, kiedy spostrzegła, którzy z nich postanowili się zjawić. Trzech nieprzyjaciół, którym zamiast pchnięcia mieczem, była winna posłuszeństwo i uprzejmość. Czarnoskóra Sylvian tot Talihia, od stóp do głów spowita w czerwień, opierała się plecami o ścianę, założywszy ręce na pokaźnych piersiach. Gdy przemawiała, robiła to słodko i niewinnie, a w ilości uśmiechów biła kapitan na głowę. Uprzejma powierzchowność nie przeszkadzała jej w byciu bezlitosną lichwiarką, potrafiącą wydusić dług z martwej świni. Serce równie czarne jak skóra, pomyślała kapitan. Kiedy wyciągnie nogi, ludzie będą świętować tygodniami. Ansyck Mitterdolf był w ćwierci Gamyryjczykiem i jedynym z obecnych, który faktycznie parał się handlem. Kanciastą jak cegła twarz miał opaloną na ciemny brąz, a złote włosy zaczynały siwieć po bokach. W przeciwieństwie do swych towarzyszy ubrany był skromnie, w brązowy dublet i prosto skrojone spodnie. Słynął ze skąpstwa i ciętego języka. Nie lubił najemników i najdłużej sprzeciwiał się ich zatrudnieniu. Kiedy mógł, przekonywał Lorda, że jedynym wyjściem jest rozmowa z Gamyryjczykami. Pustak powtarzał, że kupiec jest najpoważniejszym kandydatem na zdrajcę. Tacy jak on wywąchaliby ukrytego w tyłku miedziaka. Sprzeda nas, jeśli tylko będzie miał szansę. Twarz Utkanego wyrażała mniej niż jego imię. Nieruchoma blada maska o zapadniętych policzkach i podkrążonych oczach. Nikt nie pytał go, skąd pochodzi, a sam nie zwykł dzielić się kawałkami swojej przeszłości. Tym razem ubrał się na chlawyrską modłę, w kraciasty wams ze srebrnymi guzikami i wysokie buty z cholewami. Jako jedyny wydawał się szanowany przez każdego z członków gildii. Nic dziwnego, był obrzydliwie bogaty. Jego zamtuzy w wolnych miastach na Półwyspie Lagos przynosiły większe zyski niż jakikolwiek inny interes. Choć nigdy nie okazał wrogości najemnikom, kapitan miała na niego baczenie. Alfons z ambicjami znacznie większymi niż stosy monet. Gra we własną grę o niezrozumiałych zasadach i celach. Ciężko przewidzieć, co zrobi. – Wasza lordowska mość – kapitan zasalutowała. – Szanowna gildio. Jak tam interesy? – No, wiesz – Ansyck Mitterdolf uniósł brwi – tracimy pieniądze na wojnę, której nie chcieliśmy, a osoba, której płacimy, każe nam czekać w nieskończoność, aż raczy się zjawić. Pustak napiął mięśnie. Nie był jedynym, który najchętniej wepchnąłby słowa kupca z powrotem w gardło. – Sami wywołaliście tę wojnę, podpalając świątynie gamyryjskich bogów. Niektórzy mogliby uwierzyć, że właśnie tego chcieliście. – To kłamstwo! Prowokacja, by dać im pretekst do ataku. Kapitan nie miała ochoty po raz kolejny słuchać tej samej kłótni. – Spokojnie, Ansycku. Jesteśmy w tej samej drużynie, pamiętasz? To nie nas musisz przekonać do swych racji, tylko Gamyryjczyków, a to jest… no cóż… niemożliwe. Nieważne, kto podpalił te świątynie, i po co. Ten koń już zdechł, więcej nie pobiegnie, nie ma więc sensu tak się mu przyglądać. Fakty są takie, że wywołano wojnę, a kiedy tu rozmawiamy, osiem tysięcy żołnierzy szykuje się do ataku na bramy. Wynajęliście Strachy, by utrzymać ich na zewnątrz. Mało opłacalne wydaje mi się utrudnianie nam tego zadania. Zwłaszcza w obliczu dzisiejszego szturmu. – Szturmu? – Kolorowy Lord powiercił się w fotelu. – Nie tylko ty masz na murach ludzi, kapitanie. Powiedziano mi, że gamyryjskie tabory zostały daleko z tyłu. W obecnej chwili brakuje im taranów i katapult. Ten ich generał słynie z rozsądku. Jestem pewny, że nie zrobi nic tak głupiego jak szturm. – Na co komu machiny oblężnicze, gdy ma się maga? – spytał Pustak. – Nasza kompania potykała się z Gamyryjczykami dziesiątki razy – zawtórowała mu kapitan. – Dobrze wiemy, jak działają. Tak wielki kraj nie może istnieć bez różnych stronnictw spierających się ze sobą o władzę. Zdobycie waszego miasta dla generała Widziadło jest nie tylko kwestią militarną, lecz również polityczną. Każdy dzień oblężenia będzie działał na jego niekorzyść, podważał jego autorytet na dworze… – Szturm czy przeciągające się oblężenie, to bez znaczenia – przerwał jej ostry głos. Uśmiech zniknął z twarzy Sylvian tot Talihia. Gdy w grę wchodziły pieniądze, lichwiarka zamieniała swą słodycz w jad. – Powiedzcie jej, że ma przestać rekrutować moich dłużników. Jak mam teraz odzyskać pieniądze? Najemnicy przeganiają moich windykatorów. Niektórzy zostali nawet pobici! – Przykro mi o tym słyszeć. – Kapitan z trudem zdobyła się na poważny wyraz twarzy. – Musisz zrozumieć, że cywile kręcący się na murach stwarzają zagrożenie i sieją zamęt. Chętnie pomogę ci rozwiązać kwestie zaległych długów. Lecz nie wcześniej niż po zakończeniu walk. – Nigdy, jeśli będę miała coś do powiedzenia, pomyślała. – Potrzebuję tych ludzi, by utrzymać miasto. Będę też potrzebowała kolejnych. Ta odpowiedź nie zadowoliła lichwiarki. Wystarczyła jednak, by zamknąć jej usta. – Kapitanie – rzekł Kolorowy Lord – jeszcze przed tygodniem było was niespełna siedmiuset. Wasza liczebność wciąż rośnie, a nasze własne szeregi szczupleją. Niektórzy zrezygnowali ze służby w miejskiej straży, by tylko wstąpić do Strachów na Wróble. To niepokojące. Jeśli tak dalej pójdzie, nasz los znajdzie się całkowicie w rękach waszej kompanii. |