– Wczorajszy szturm był ostatnim, który udało się wam odeprzeć – ciągnął generał. – Wiesz o tym. Wciąż dysponuję pięcioma tysiącami żołnierzy zdolnych do walki. Jeśli zaatakujemy, stracicie mury. Nie wszystko, co widziałaś w liście, to kłamstwo. Generał Umendalith dotarł właśnie pod Spieniony Nurt. To trzy dni drogi stąd. Wystarczy, że go poproszę, a przybędzie wraz z dwoma i pół tysiącem ludzi. – Przerwał by wymienić kilka słów ze swoimi oficerami. – A co do tego Mitterdolfa, o którym mówiłaś, to ktoś wprowadził cię w błąd, kapitanie. Miałem tylko jedną czarodziejkę. Iluzjonistkę, która zwiała po pierwszym dniu bitwy. Niestety, a może na szczęście, wojna nie jest pisana wszystkim. Czy mógł mówić prawdę? To wyjaśniałoby, dlaczego Gamyryjczycy skorzystali z magii tylko raz. Znała Widziadło. Pole bitwy było jedynym miejscem, na którym mógł sobie pozwolić na szczerość, i chętnie z tego korzystał. Nie miała powodów, by wątpić w jego słowa. Jeśli Ansyck Mitterdolf nie pracował dla niego, na czyj rozkaz działał? Musiała porozmawiać z Utkanym. I to jak najszybciej. – W porządku. – Kapitan wyprostowała się w siodle. – Spotkajmy się o zachodzie słońca. Kiedy wrócili w obręb murów i bramy miasta zamknęły się, Sylvian tot Talihia zsiadła z konia, oddając wodze pierwszemu lepszemu, kto się jej napatoczył. – Powiadomię resztę gildii – oznajmiła, odwracając się w stronę Fiszbin. Najwyraźniej zapomniała o wymianie zdań pod murami miasta. – Zwołamy specjalne posiedzenie. Kapitan wiedziała, co to oznacza. Sama będzie musiała pójść do Kolorowego Lorda. Nos zaswędział ją na tę myśl. – W porządku. Jak skończycie, przyślij do mnie Utkanego. Lichwiarka nie dała po sobie poznać, że cokolwiek usłyszała. Odeszła, zamiatając swoim płaszczem. Fiszbin spostrzegła, że wszyscy ją obserwują. Nie słyszeli negocjacji z Gamyryjczykami, ale domyślali się ich wyniku. Czekali na słowa, które musiały paść. O wiele trudniej będzie je wypowiedzieć bez magii Pustaka. – To koniec walk! – zawołała. – Wracamy do domu! Na poszukiwanie kolejnej bezsensownej wojny, na której więcej was zginie. Tym razem nie było wiwatów. Trudno się dziwić. Tym, którzy rządzą światem Sypialni Kolorowego Lorda strzegło dwóch strażników. Tak naprawdę stanowili zbędną dekorację drzwi. Zamach na człowieka, który sam bez niczyjej pomocy gnił jak pozostawiony na słońcu worek cebuli, by ukraść mu władzę nad miastem, które miało zaraz upaść, byłby szaleństwem. Lord był jednak władcą Chlawyr, wypadało więc postawić kogoś na straży. Wartownicy nawet nie zmienili swojej pozycji, gdy kapitan nadeszła długim korytarzem i weszła do środka. Okna były zamknięte. Kapitan zaklęła. Pamiętała, jak zostawiła je otwarte. Smród przez tych kilka godzin stał się nie do wytrzymania. Powietrze zrobiło się od niego gęste i jakby lepkie. Zapachowe świece stały wypalone wokół olbrzymiego łoża z baldachimem. Tylko krzywe wybrzuszenie w warstwach koców świadczyło o tym, że ktoś tam śpi. Kapitan po kolei rozsuwała zasłony i otwierała okiennice, wpuszczając do środka odrobinę światła i powietrza. Gdy skończyła, drżała z zimna, a jej oddech zmieniał się w parę. Uśmiechnęła się na myśl, że Kolorowy Lord mógłby się przeziębić. Bogowie sraliby kometami ze śmiechu, gdyby pomimo wojny i ciężkiej choroby powodem jego śmierci stał się zwykły katar. Władca Chlawyr leżał na boku z głową wspartą na różowej poduszce. Włosy opadły mu na oczy. Kąciki sinych ust unosiły się lekko ku górze w dziwnym, pozbawionym wesołości uśmiechu. Sinych… Kapitan zamarła i powoli wyciągnęła dłoń, odgarniając włosy z lodowato zimnego czoła. Lord nie przypominał człowieka, tak jak mięso nie przypominało świni. Trudno było sobie wyobrazić kogoś bardziej martwego. Ktoś wśliznął się do komnaty. Kapitan nie obejrzała się. Wciąż patrzyła z fascynacją na zwłoki. Nie mogła uwierzyć, że ten człowiek jeszcze dzisiaj żył, że jeszcze niedawno z nim rozmawiała. Wyglądał, jakby był martwy od co najmniej kilku dni. – Jak to możliwe? – wyszeptała. – No cóż. Muszę przyznać, że miałem z tym wiele wspólnego – odpowiedział jej głos Utkanego. Fiszbin próbowała się odwrócić, lecz nie potrafiła. Jej nogi wrosły w ziemię, plecy zesztywniały, mięśnie karku zmieniły się w kamień, a ręce opadły bezwładnie pozbawione czucia. – To czary? – wymamrotała. Ustami mogła poruszać normalnie. – Jesteś magiem? – Nekromantą. Punkt dla ciebie, kapitanie. Czuła się, jakby ktoś zdjął jej z oczu opaskę. Kolorowy Lord był martwy przez ten cały czas. Nic dziwnego, że tak tchórzliwy człowiek postawił się Gamyryjczykom. To dlatego na początku każdej z narad sprzeciwiał się kapitan, by po namowach Utkanego ustąpić. Jak mogła być tak głupia? Dzięki nekromancji Utkany mógł wykorzystać Lorda, by manipulować wszystkimi. Wystarczyło wytłumaczyć smród. Tysiąc słów cisnęło się jej na usta. Wypowiedziała tylko jedno: – Dlaczego? – Bo pokój jest bardzo nieopłacalny. Co innego wojna. Zwłaszcza ta długa, gdzie wynik jest niepewny, kiedy można przechylać szalę raz na jedną, to na drugą stronę. – Coś zgrzytnęło za jej plecami. Kapitan znała ten odgłos, tak jak każdy obyty z bronią. Zamek kuszy. – Jesteś mądrą kobietą, kapitanie. Nie zmuszaj mnie, bym musiał ci wszystko wytłumaczyć. „Czy komuś zależy na wojnie bardziej niż najemnikom? Na wojnie, która nigdy się nie skończy, na której nikt nie wygrywa?”. Nawet unieruchomiona przez paraliżujące zaklęcie zdołała zadrżeć. Sukinsyn równie dobrze mógł wtedy wykrzyczeć jej w twarz, że ona i Strachy są niczym więcej niż pionkami w jego dłoniach. – Na zewnątrz są strażnicy… – Byli – poprawił Utkany. – Zostali zabici w nieprzyjemny sposób, typowy dla pewnej skrytobójczej organizacji z Gamyru. Jestem przekonany, że twój porucznik rozpozna ten styl. Można domyślić się, co nastąpi potem. Nie będzie pokoju, pomyślała kapitan. Gdy Widziadło stawi się pod murami o zachodzie słońca, Strachy na Wróble przestrzelą mu czaszkę. Potem walki rozpoczną się na nowo. – Ansyck Mitterdolf… – Był użyteczny. Nie udało mi się unieszkodliwić Pustaka w czysty sposób, a czarodziejka Widziadła nie przejawiała żadnych zdolności bojowych. Musiałem więc na kogoś skierować twoje podejrzenia. Ansyck był idealnym kandydatem na zdrajcę. Fiszbin przełknęła ślinę. Wydawało się jej, że czar słabnie. Musiała przeciągać tę rozmowę jak najdłużej. – Skoro pragniesz wojny, dlaczego nie pozwolisz Gamyryjczykom działać według planu Widziadło? Chlawyr jest im potrzebny tylko po to, by dać pretekst do uderzenia na Unię. – Widziadło ma zardzewiały umysł. Myśli, że w wojnach najważniejsi są żołnierze, zwycięstwa i chwała. – Utkany przerwał na chwilę, by mocniej ująć kuszę. – Unia nie jest gotowa do walki. Władcy wolnych miast Lagos będą zastanawiać się, czy pokłonienie się Gamyrowi nie jest rozsądniejszą drogą. Ale jeśli twoi koledzy, kapitanowie Strachów na Wróble, porzucą swoje obecne kontrakty, by wspomóc Unię i pomścić twoją śmierć? Wtedy będzie znacznie ciekawiej, nie sądzisz? – Dla kogo ty w ogóle pracujesz? – Zdołała poruszyć palcami. – Służę organizacjom potężniejszym niż kraje – odparł. – Władcom, którzy nie siedzą na tronach. Bogaczom, którzy napełniają kieszenie dzięki biedzie, bólowi i rozpaczy. Ludziom, którzy rządzą światem. Nagle czar zacisnął się wokół niej jak pięść boga. Nie mogła nawet odetchnąć ani mrugnąć. – Nie zwolnię zaklęcia do samego końca – obiecał Utkany ze smutkiem w głosie. – Nie chcę, byś cierpiała. Pewnie mi nie uwierzysz, ale naprawdę żałuję, że tak to się musi skończyć. Nie uwierzyła. Rozległ się trzask zwalnianego mechanizmu. Uderzenie w plecy przypominało przyjacielskie klepnięcie. Usta kapitan wypełniła ciepła krew. Świat zawirował jej przed oczami i zaczął znikać w plamach ciemności. Utkany dotrzymał słowa. Nie poczuła bólu. Kapral Zwięzły opierał się o parapet i ziewał. Nauczył się już, że głównie na tym polega żołnierska robota. Tej nocy dostał nocną wartę w północnej baszcie. Nie pamiętał, ile razy już tracili tę wieżę. Ile razy tracili poszczególne bramy? Ile razy tracili mury, by znowu je odzyskać? Oblężenie Chlawyr trwało drugi tydzień, lecz to nie było ważne. Zwięzły martwił się tylko o to, by po obecnej chwili mógł cieszyć się następną. Śmierć generała Widziadło rozbiła Gamyryjczyków w równym stopniu co śmierć kapitan Fiszbin obrońców Chlawyr. Część gamyryjskiej armii odjechała na północny wschód. Tabory i machiny oblężnicze nigdy nie dotarły na miejsce. Nikt nie wiedział dlaczego. Pod murami pozostało trzy tysiące żołnierzy. Wystarczająca liczba, by utrzymać oblężenie i wziąć miasto głodem. Gamyryjczycy jednak tym się nie zadowalali. Co noc szturmowali bramy, jakby od tego zależało ich życie. Strachy na Wróble broniły go tak samo zaciekle. Do tej pory jedynym bezsprzecznym zwycięzcą była śmierć. Padał deszcz. Zwięzły przypomniał sobie, że padał także wtedy, gdy walki się rozpoczęły. Ile się pozmieniało od tego czasu? Wciąż trząsł się ze strachu, gdy atakował wróg, ale potrafił przy okazji machać mieczem i czasem kogoś zabić. Aż trudno uwierzyć, że to jemu udało się przeżyć, gdy inni zginęli. Kapitan Fiszbin, Pustak, porucznik Chybcik, porucznik Stukot, sierżant Trybik, kapral Pobożek… Wciąż wydłużająca się lista imion poległych bohaterów. Myślał, że nie ma lepszej okazji do spełnienia marzeń niż wojna. To tutaj miał się stać mężczyzną, zdobyć sławę i podziw, uratować swoje miasto i stać się legendą. Na wojnie miał zostać bohaterem. Bardowie, których słuchał w dzieciństwie, przemilczeli wiele w swych pieśniach. Teraz wiedział, że wobec wojny wszyscy są dziećmi. Jeśli śmierć inaczej traktowała bohaterów i tchórzy, Zwięzły nie zauważył tej różnicy. Rozległy się kroki i skrzyp drabiny. Zaraz potem klapa w podłodze podniosła się. Pojawiła się tam chłopięca głowa nosząca o wiele za duży hełm. Prawdę mówiąc, każdy byłby za duży. – Kapralu. – Chłopak zasalutował energicznie. – Porucznik kazał mi sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zwięzły wzruszył ramionami. – Bez zmian. Wejdź na górę, Pętak. – Wydobył z sakwy małe zawiniątko. – Mam trochę suszonej wołowiny. Racje żywnościowe stawały się z dnia na dzień coraz szczuplejsze. Trochę było wciąż lepsze niż nic. Tylko zapasy, które posiadały Strachy na Wróble, potrafiły jeszcze przekonać miejscowych do chwycenia za broń. Pętak oblizał się na widok mięsa i wszedł na górę. Zjedli połowę, zanim rozległ się okrzyk rogów. Zwięzły rozpoznał sygnał. Brama Ostrych Szczytów. Gamyryjczykom nie można było odmówić konsekwencji. Bitwa o Chlawyr miała wybuchnąć na nowo. Całe szczęście z dala od Zwięzłego, choć ten nie wątpił, że jeszcze dzisiaj będzie zmuszony wyciągnąć miecz. Następny róg zagra, by wezwać posiłki, a walki przeniosą się na ulice. Tylko tego mógł być pewien. – Kapralu? – mruknął Pętak, zerkając nerwowo. – Hm? – Kolorowy Lord nie żyje. Gildia kupców korzennych została stracona za zdradę. Dla kogo walczą Strachy na Wróble? Zwięzły parsknął. Jakoś o tym nie pomyślał. Dla kogo walczymy? Teraz nawet nie potrafił sobie przypomnieć powodów. Ciekawe, czy Gamyryjczycy wciąż pamiętają, dlaczego co noc wykrwawiają się o nasze mury. Czy istnieje przynajmniej jedna osoba, którą obchodzi powód tego wszystkiego? Nie zdążył nawet dobrze zastanowić się nad odpowiedzią. Rogi ostrzegły o wyłomie, wzywając wszystkich zdolnych do walki. Nagle pytanie Pętaka przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Drżącą dłonią złapał rękojeść miecza. Jej chłodny dotyk był równie znajomy co przerażający. Ktoś mógłby pomyśleć, że po tym czasie powinien się przyzwyczaić przynajmniej do ciężaru ostrza u boku. Jesteśmy jak mąż i żona, którzy się nienawidzą, lecz nie chcą brać rozwodu. Nie pasujemy do siebie, a jednak kroczymy uparcie bok w bok, na przekór sobie, pogłębiając wzajemną nienawiść. Zawsze razem, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Nie spieszył się, schodząc po drabinie. Chociaż wiedział, co zaraz nastąpi, nie powstrzymało to strachu. Nauczył się przynajmniej trzymać go w sobie. Dobrze robiło to na morale reszty najemników i nie trzeba było codziennie prać spodni. Wtedy, tak jak co noc, bitwa o Chlawyr zaczęła się od początku. |