– Nie ma już żadnej maszyny, którą mogę pokazać, Erneście. Zdumiały mnie te słowa, ale postanowiłem nie dać po sobie niczego poznać. – W takim razie nad czym pracujesz? – zapytałem niewinnym tonem. – Już nad niczym. Ułożyłem kawałek tłustego jajka na kromce chleba i ugryzłem. – Nad niczym, drogi przyjacielu. Ja już nad niczym nie pracuję. To koniec. Z trudem przełknąłem kęs i odsunąłem talerz, ponieważ są granice poświęcenia. – Nie wierzę, że człowiek o tak niezwykłym umyśle jak twój, zaprzestanie badań… – Nad niczym już nie pracuję. Nad niczym. Coś zabulgotało w moim żołądku, a niezwykła słabość jak płaszcz otuliła ramiona, poczułem lepkie palce ściągające powieki. Przechyliłem się na krześle. – Chyba czas na mnie, profesorze. – Dobrze się czujesz? – Osłabienie podróżą. Porozmawiamy jutro. – Schwyciłem główkę laski i ruszyłem w drogą powrotną na górę. – Jutro… – dosłyszałem jeszcze. – Jutro… Z trudem dotarłem do pokoju, ustawiłem lampion na nocnej szafce i przysiadłem ciężko na łożu. Postanowiłem nie zdejmować butów i ległem na łożu w ubraniu, ściskając wierną laskę, którą ratowała moją skórę tak wiele razy. Oczy same się zamykały, a ciemność gęstniała, mimo płomyków tańczących na łebkach świec. Popatrzyłem na sufit i zdało mi się, że ten opada ku mnie. Przewróciłem się na drugi bok i powróciłem do pozycji siedzącej, po czym wyciągnąłem z szuflady notatnik, w którym naprędce spisałem te słowa. Minęły trzy kwadranse od kolacji a mój stan, mimo stosowania technik oddechowych wyuczonych u mnichów Shangri La, wciąż nie uległ poprawie. W tej chwili siedzę wpatrzony w lustro i szukam jakichkolwiek odstępstw od tego, co jest w pokoju. Szukam anomalii, jakiegoś poruszenia w zwierciadle. Wiem, że zaraz zasnę, bo z trudem utrzymuję pióro. Zaraz je odłożę. W pobliżu jest moja wierna laska… Gdzieś tam Kaliban Zinko tkwi na straży i może powinienem za nim krzyknąć. Obawiam się jednak, że nie mam już siły mówić. Ledwie mogę pisać. Zasypiam. Spróbuję wejść w stan Czuwania, może uśpiony umysł dostrzeże coś, czego… Moje ciało niezdolne do jakiegokolwiek ruchu spoczywa na łożu. Moje nieruchome oczy wpatrują się w odbicie… Drugi ja poruszam się. Wstaję z pościeli i podchodzę do przezroczystej ściany zwierciadła. Macham na siebie z tamtej strony. Nagle drzwi pokoju otwierają się cicho. Nie dostrzegam, ale raczej pojmuję obecność kogoś poruszającego się w zacienieniu wejścia. Widzę błysk sztyletu w świetle lampy. Spoglądam na lustro – ten spowity w ciemność człowiek porusza się również tam. Moje odbicie również go dostrzega, a kiedy napastnik wkracza wreszcie w plamę światła, rozpoznaję majordomusa… Za nim z korytarza ciągną się sploty oślizgłych, ociekających śluzem macek, oplatających głowę starca, zasłaniających oczy, uszy, nozdrza. A kiedy rozglądam się po moim pokoju, widzę tylko jego i jego nóż. Żadnych potworności, które nim kierują, a obecne są w świecie po drugiej stronie zwierciadła. Klajndinst staje nade mną, unosi sztylet (jego dłoń kierowana jest tymi organicznymi więzami) i nie pozostaje mi nic więcej jak gotować się na śmierć, przywitać drugą stronę, z którą mierzyłem się tyle razy i spłonąć w piekle… Moje odbicie skacze na lustrzanego Klajndinsta. Łapie za sploty, szarpie nimi a prawdziwy majordomus cofa się do tyłu, niezdolny zadać ostatecznego ciosu. Z przerażeniem obserwuję walkę w tym pudle zamkniętym ramami lustra; drżę widząc jak niedoszły morderca tańczy nad łożem ze sztyletem, mijając o centymetry moją twarz. Jestem całkiem zależny od wydarzeń za szklaną ścianą, a tymczasem mój duplikat traci równowagę, kiedy jedna z kończyn ośmiornicy chwyta go za kostkę. Starzec o twarzy mopsa prostuje się nagle. Wreszcie wolny, raz jeszcze unosi sztylet… Para wystrzałów zlanych w jeden huk stawia wykrzyknik przerażającej scenie. W pokoju staje Kaliban Zinko, dzierżąc dymiącego obrzyna. Mój druh podaje mi sole trzeźwiące i budzę się z dziwnego transu. Od razu dostrzegam skąpane we krwi ciało majordomusa i długi sztylet, który mógł przykro zakończyć żywot Ernesta Boscha. Bez słowa, nauczeni wieloma przygodami, działamy. Zinko przeładowuje swoją wierną Betsy kolejnymi nabojami, a ja przeszukuję ciało starego. Nie znajduję niczego dziwnego, poza śladami na nadgarstkach i szyi, gdzie trzymały go eteryczne macki. Oglądam te ślady przy świetle, jednak nie dostrzegam niczego nadzwyczajnego. Ot, niewielkie zadrapania, nie więcej. Słyszę pukanie i zaraz przypominam sobie wizję ujrzaną w stanie Czuwania. Patrzę na mojego asystenta, lecz ten nieświadom niczego pilnuje korytarza. Podchodzę do lustra, a odbicie odrzucając wszelkie pozory, uśmiecha się, chociaż w tej chwili, kiedy ledwie uniknąłem śmierci, daleko mi do śmiechu. – Kim jesteś? – pytam. – Jestem hcsoB. – Porusza ustami, jednak nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Głos słyszę bezpośrednio w głowie, całkiem jakby dodatkowe myśli zamieszkały w mózgu. – Jesteś w lustrze. – Ale jestem tobą. – Twoje pismo, jak sądzę? – Wyciągam nadpalony skrawek papieru zapisany zniekształconym i odwróconym pismem. Moim pismem. – Ja. Przesłałem to przez maszynę rozprężeniową do Tannera, żeby po ciebie posłał. – Nie rozumiem. – Jestem tobą, Erneście. Jestem tobą, ale i czymś więcej. I czymś mniej. – Nadal nie rozumiem. – Nie mamy wiele czasu. Niech wystarczy ci wiedza, że brałem udział w eksperymencie Tannera, pomagałem mu… Właściwie ty pomagałbyś, gdyby nie zmiany, które powstały na skutek tego eksperymentu. Pierwszymi, którzy się przenieśli do sąsiedniego świata byłem ja i Klajndinst, Tanner zaś operował przyrządami. Powrócił tylko Klajndinst. Ja zostałem zaklęty w lustrach. – Dlaczego w lustrach? – Maszyna bazuje na wykrzywianiu widzianej rzeczywistości – któreś z kolei odbicie ustawionych pod odpowiednimi kątami zwierciadeł ukazuje wyrwę, a maszyna rozprężeniowa pozwala ją otworzyć. Tanner ściąga ogromną ilość energii kosmicznej przez generatory ukryte w dachu budynku i maszyna rozprężeniowa dosłownie rozrywa materię. Tworzy się przejście… Nachylam się, mój oddech tworzy mgłę na wypolerowanej powierzchni. – Dlaczego Klajndinst wrócił? – Niektórzy z tej strony bardzo chcą się wydostać… Coś posiadło Klajndinsta. Być może służył temu czemuś od dekad… Nie wiem. Ja uciekłem w jeden z lustrzanych portali… I utknąłem. Jestem teraz po drugiej stronie i nie mogę opuścić Bellows. Podróżuję między lustrami, ale nie mogę wyjść poza te mury. – Jakim cudem wysłałeś wiadomość? – Pokazuję kartkę. – Musisz jedno zrozumieć. Nie tylko jestem w lustrach Bellows… Jestem również we wszystkich odbiciach, w każdym czasie tego miejsca! – Nie pojmuję. Duplikat zaciska pięści, kiwa głową w znajomy sposób i sięga po notatnik, który znam doskonale. Rozrysowuje na nim wykres. – Czas nie jest dla mnie liniowy, Bosch. Jestem w całym czasie tego domu. Mogę pojawiać się w lustrze w dniu, kiedy dom zbudowano. Mogę pojawiać się w chwili, kiedy płonie. Rozumiesz? Mogę być w każdym czasie tego domu, jaki zaistniał i może zaistnieć. – Dlaczego więc pojawiłeś się właśnie teraz? Dlaczego wysłałeś informację tak, żebym przybył właśnie w tym dniu? – Dzisiaj profesor kończy kluczową fazę eksperymentu. Jeśli ją przerwiesz, to coś nie przejdzie do naszego świata. Nie opanuje Tannera do końca, a ja będę mógł opuścić to miejsce. – Dlaczego jednak dzisiaj? Dlaczego nie powstrzymałeś go wcześniej? – W morzu czasu istnieje przyszłość, przeszłość i teraźniejszość. Każdy z tych momentów charakteryzuje się odmiennym poziomem plastyczności. Przeszłość jest ciałem stałym i bardzo niewiele można w niej zmienić. – Stąd ten niewielki skrawek nadpalonego papieru – dopowiadam, a hcsoB kiwa głową. |