– Mam nadzieję, że mogę się u ciebie zatrzymać, Samuelu? – Cóż… – Majordomus spróbował wtrącić trzy grosze w rozmowę dżentelmenów, więc przerwałem mu zlecając wniesienie bagażu. Tanner przyglądał się temu, jakby nie do końca świadom wszystkiego, co ma miejsce i przyznam, że w owej chwili bardzo zaniepokoił mnie stan przyjaciela. Czyżby oszalał pracując nad swym wielkim wynalazkiem? Dniami i nocami opracowując teorię przejść do równoległego świata… Oddalonego o niezliczoną liczbę mil albo o jedno westchnienie; tak niedostępnego, jak osiągalnego. Świata, który równie dobrze mógł istnieć, co być ułudą.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Może prace nad maszyną rozprężeniową pochłonęły do reszty ten wspaniały intelekt, pozostawiając li tylko skorupę o chlupoczących weń resztkach wspaniałości? Żyjącą amebę, która nawet nie pamięta listu wysłanego do dawnego kamrata i tegoż szczególnego doń załącznika… Cóż wydarzyło się przez te kilka dni? Cóż takiego mogło odebrać pamięć mojemu przyjacielowi? Wziąłem profesora pod ramię i stanowczo acz delikatnie poprowadziłem ku wejściu do domu. Otrzymałem mój stary pokój. Przez lata pasiaste tapety przyblakły, a szkło lampionów zmatowiało, nie dość często traktowane środkami czyszczącymi. W powietrzu wyczuwałem unoszące się drobinki kurzu. Przysiadłem na miękkim łożu, które zaprotestowało cierpiętniczym jękiem. Odpakowałem walizkę i schowałem odzież na zmianę do jednej z szuflad szafki nocnej, natomiast zapasowy garnitur zawiesiłem w garderobie. Rozluźniłem muchę, odpiąłem najwyższy z guzików koszuli i odłożyłem marynarkę oraz kamizelkę. Odetchnąłem głęboko. Muszę przyznać, że moje zmysły szalały. Przez skórę odczuwałem niezwykłość tego miejsca. Zmiany, które zaszły tutaj przez dwa lata od mojego ostatniego pobytu, chociaż trudne do ujęcia w słowach, niezaprzeczalnie występowały. Coś przerażającego w skrzypnięciach podłogi, jakaś drobinka efemeryczności w pyle… Coś trudnego do określenia, na granicy poznania… Liczyłem kroki, chodząc w kółko po pokoju. Rachowanie pozwala uspokoić umysł, zebrać myśli i skupić je w jednym miejscu. Każda struna mojego umysłu grała inną melodię, a wszystkie zmierzały ku jedynemu możliwemu konkluzji – Bosch, oto zagadka godna twoich umiejętności. W wielkim lustrze zawieszonym naprzeciw łoża oglądałem swój spacer, jednocześnie oglądając pomieszczenie. Kufer, łoże, szafa i nocna szafka oraz wspomniane zwierciadło. Zaśniedziałe lampiony i wyblakła tapeta. Nic niezwykłego. Czy nie brakowało kogoś w domu? Dwa lata temu w poczet służby wchodzili jeszcze lokaj i kucharka, tymczasem z bagażami pomagał majordomus… Czyżby Samuel Tanner podupadł finansowo na tyle, żeby ograniczyć zatrudnienie? W lustrze zobaczyłem uchylane drzwi. To musiał być mój wierny Zinko, po którego posyłałem… – Słuchaj no… – zacząłem, odwracając się, jednak drzwi były zamknięte. Już miałem raz jeszcze spojrzeć na odbicie pokoju, kiedy ze skrzypnięciem zawiasów Kaliban Zinko stanął w wejściu. – Wzywałeś, szefie? – T-tak… – Szczerze mówiąc, język splątał mi się w supeł. Spojrzałem w lustro, obejrzałem je dokładnie od mojego sługi poczynając, idąc przez łoże, szafę, kufer, lampiony, a na sobie kończąc. Żadnych anomalii. – A więc? Czyżbym zaczynał tracić zmysły przez tę dziwną aurę, jaka opanowała domostwo? – Szefie? – Chciałbym, żebyś dzisiejszej nocy nie zmrużył oka, Kalibanie – rozkazałem, mnąc w kieszeni załącznik do listu profesora. – Nie ulega wątpliwości, że tutaj dzieje się coś dziwnego i może być, że znajdziemy się w niebezpieczeństwie. – Bez obawy, szefie. – Pogłaskał wybrzuszenie pod kamizelką. – Nigdzie nie ruszam się bez mojej wiernej Betsy. Punktualnie o szóstej wieczór zszedłem na kolację do salonu jadalnego. Raz jeszcze mijając po drodze biblioteczkę pełną pradawnych dzieł, jak i najnowszych opracowań astronomicznych oraz geometrycznych. Poczułem zew wiedzy i ledwie powstrzymałem się, żeby raz jeszcze zasiąść w fotelu, w blasku lampy olejnej i począć wertować karty pełne wiedzy. Zamiast tego podążyłem schodami w dół. Drewniane stopnie uginały się, jakby waga osiemdziesięciu kilogramów, którą utrzymuję od lat piętnastu, była dla nich zbyt wielkim ciężarem. Nagle coś strzeliło i światła w domu przygasły. Spojrzałem ku oknom, spodziewając się dostrzec na zewnątrz pioruny rozrywające czarne płótno nieba… Zamiast tego ujrzałem dziobatą twarz księżyca wznoszącą się ponad drzewa – zewnętrzny świat poza domostwem, przepełniony spokojem i harmonią. Oczekiwałem, aż wzrok przywyknie do półmroku, kiedy dostrzegłem chmurę światła płynącą ku mnie w powietrzu. Chwyciłem mocniej laskę o srebrnej głowni, z którą nie rozstaję się od dnia, kiedy począłem trenować La Canne i oczyściłem umysł ze zbędnych emocji, pamiętając z poprzednich przygód, że negatywne myśli mogą być pożywką dla wielu istot niechętnych człowiekowi. – Pan Bosch? – Kulą światła okazał się majordomus Klajndinst niosący świecznik, a ja ze wstydem opuściłem laskę i przetarłem wilgotne czoło chustą. – Profesor Tanner pana oczekuje. Zaiste, owo domostwo, tak przyjazne niegdyś, płatało mi figle. Czułem, że bezustannie jestem obserwowany… Jednak przez kogo? – Witaj, drogi przyjacielu. – Profesor przywitał mnie ukłonem, po czym zaprowadził na miejsce przy stole zaraz obok swojego. Nie mogłem nie dostrzec plam na białym obrusie, widocznych nawet mimo lichego blasku świec zastępujących zwyczajowe oświetlenie. Cztery ustawione równo świeczniki zapewniały wystarczającą widoczność dla nas dwóch, resztę pomieszczenia topiąc w mroku. – Z niecierpliwością oczekiwałem kolacji. Pamiętam zdolności twojej kucharki, Samuelu, i… – Niestety, pani Potiomkin odeszła. Zostaliśmy we dwóch, ja i Klajndinst, który obecnie odnajduje się w roli kucharza. – A tamten młodzieniec, który… – Również odszedł. Nie ma go wśród nas. – Rozumiem – pokiwałem głową, przedkładając dobre wychowanie ponad ciekawość. A więc służba odeszła od mojego przyjaciela… Tylko wierny Klajndinst, który pracował u niego chyba od zawsze, pozostał? Rozmyślania przerwało przybycie starego majordomusa. Ustawił on srebrną tacę pomiędzy mną a Tannerem, zapalił kilka dodatkowych świec, po czym oddalił się bez słowa. – Wspomniałeś o liście, który cię tutaj przywiódł, drogi przyjacielu. – Zaiste. Pisany był twoim charakterem pisma, zapieczętowany twoim znakiem i słownictwo również przystawało do sposobu, w jaki się wyrażasz. Prosiłeś o moje natychmiastowe przybycie, więc jestem. – Przysięgnę na wszystko, co cenię, że żadnej wiadomości do ciebie nie napisałem – oznajmił z taką pewnością, że łamiąc uprzednio powzięte postanowienie wyciągnąłem jednak list oraz skrawek papieru, który został do niego dołączony. Coś zakiełkowało w powietrzu. Powiedziałbym, że czuję jak nad nami dwoma, a właściwie nad skrawkiem papieru, pochyla się ktoś jeszcze. Rzecz jasna, nikogo takiego nie było. – Fascynujące – sapnął. – To moje pismo. Wygląda, jak moje… Dlaczego akurat dziś… – Dzisiaj? – złapałem go za słowo. – A czym różni się dzień dzisiejszy od wczorajszego albo jutrzejszego, Tanner? Pokręcił tylko głową. – Pokaż no ten załącznik… – Niewiele tego – oznajmiłem. – Jednak autor tego skrawka jest jeszcze bardziej zastanawiający. Profesor Samuel Tito Tanner obejrzał nadpalony papier pod światłem świecy, popatrzył na mnie zdziwiony, rozpoznając szczegół, który i ja dostrzegłem wcześniej, i zmarszczył czoło. – To nie oszustwo? – Na mój honor, profesorze. Na mój honor. – Fascynujące – powtórzył. – Fascynująca jest maszyna rozprężeniowa, nad którą pracowałeś, kiedy rozmawialiśmy ostatnio. Sama idea rozerwania powietrza, a później energii spajającej cząstki tak, aby powstała wyrwa w naszym świecie, jest istotnie genialna. Nie mogę się doczekać, kiedy pokażesz mi wyniki swoich badań. Klajndinst pojawił się z parującą patelnią pełną jajecznicy na bekonie oraz koszyczkiem pokrojonego chleba. Muszę przyznać, że posiłek nie wyglądał najlepiej, a z pewnością był zbyt ciężki na tę porę, jednak przez grzeczność dla gospodarza oraz wiedzę o jego problemach ze służbą, postanowiłem przełknąć kilka kęsów. |