Trzeba mieć fantazję, by angielski tytuł „Fallen Dragon” przetłumaczyć na „Upadek smoka”. Trzeba mieć też sporo fantazji, by wymyślić taki opis książki, który nie ma z nią zbyt wiele wspólnego, a przy tym zdradza kluczowe elementy fabuły (choć to, jak zauważyłem, jest też problemem wersji oryginalnej). Czy mimo tych wydawniczych potknięć wydana ponad dekadę temu książka Petera Hamiltona zasługuje na uwagę? Niestety nie.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jak pewnie wiecie, zaliczam się do fanów Hamiltona. I jak dotąd, mimo niektórych dłużyzn i rozczarowujących zakończeń, jego książki wydawały mi się przynajmniej dobre. Do lektury „Upadku smoka” (oryginalnie wydany po raz pierwszy w 2001, w wersji polskiej trafił w nasze ręce w ubiegłym roku) przystąpiłem więc pełen dość wysokich oczekiwań. Co dostałem w zamian? Dwie przeplatające się historie, klimat w niczym nie pasujący do tak lubianej przez samego Hamiltona space opery i mnóstwo nachalnych odniesień do kolonializmu, społeczeństwa, wolności i kilku innych kwestii. Po latach intensywnej kolonizacji planet typu ziemskiego korporacjom na Ziemi zaczyna brakować środków, by kontynuować tę chwalebną tradycję. Zamiast tego raz na kilka lat wysyłają swoją flotę na już skolonizowane planety w celu zebrania „haraczu” pod postacią technologii i surowców. Jednym z regularnych członków tych ekspedycji jest Lawrence, żołnierz i dowódca specjalnego oddziału uderzeniowego. To właśnie wokół tej postaci kręci się większość fabuły: obserwujemy go jako zręcznego sierżanta dbającego o swoich ludzi, człowieka korporacji ze swoimi własnymi marzeniami i (w retrospekcjach) jako młodego i naiwnego chłopaka z prowincji. To właśnie te retrospekcje, pozwalające nam spojrzeć na życie tego bohatera przed jego wstąpieniem na służbę korporacyjną, mają (jak sądzę) dodawać smaczku i głębi całej opowieści. Niestety, obserwowanie dojrzewania zbuntowanego nastolatka jest dość męczącą lekturą, a w połączeniu z jego romansem oraz (jak na Hamiltona przystało) licznymi scenami łóżkowymi stanowi chyba najsłabszy punkt powieści. Fabularnie dzieje Lawrence’a są również dość sztampowe. Co prawda w kilku miejscach mamy szansę na lepsze poznanie świata przedstawionego (bo akcja właściwa jest dość statyczna i skoncentrowana na Thallspring), ale to wyjątek od reguły. Obok Lawrence’a możemy też poznać historię z punktu widzenia Denise, przedszkolanki i członkini ruchu oporu z Thallspring. Niestety, mimo jej ciekawych opowieści przekazywanych dzieciom oraz podziemnej aktywności, która szybko staje się o wiele ciekawsza od nudnych zajęć Lawrence’a, ten wątek powieści wydaje się wyjątkowo niedopracowany. Jeśli brać pod uwagę główny cel, jaki stał przed Denise i jej towarzyszami, cała intensywna walka z korporacyjnymi najeźdźcami wydaje się zwyczajną stratą czasu, która tylko im zaszkodziła. Być może nie do końca zrozumiałem niuanse powieści, ale wszystko wydaje się rozplanowane wyjątkowo bezsensownie. Pisałem o nieadekwatnym do treści polskim tytule i jeszcze mniej przemyślanym opisie powieści. Jeśli chodzi o tytułowego smoka, to nie mamy wcale do czynienia z jego upadkiem – ani dosłownym, ani metaforycznym. Nie jest też tak, że Lawrence dowiaduje się czegokolwiek o jakiejkolwiek Świątyni Upadłego Smoka, nie organizuje też żadnej ekspedycji naukowej. Właściwie to opis nie tylko jest jawnym przekłamaniem fabuły powieści, ale też zdradza najważniejsze jej elementy, które Hamilton dozuje nam w bardzo oszczędny sposób (pierwsza wzmianka o smoku trafia do nas dopiero w okolicach połowy książki). Smok jest tajemnicą, którą dokładnie poznajemy dopiero na samym końcu. Tajemnicą, która nie zostaje zbyt rozsądnie rozwiązana (podobnie zresztą jak kwestia dostępu Lawrence’a do tajemniczego oprogramowania). Kiedy wreszcie wszystkie karty zostają odsłonięte, Hamilton jak gdyby traci jakiekolwiek zainteresowanie powieścią i serwuje nam naiwne i sztampowe dyskusje na temat wolności, ewolucji, kolonializmu i temu podobnych kwestii. Oczywiście tematy te przewijają się przez całą książkę, ale ich fabularne przedstawienie (warto tu choćby wspomnieć kontakt Lawrence’a z żyjącymi w zgodzie z naturą mieszkańcami Szkocji) staje się o wiele bardziej akceptowalne niż zwyczajne dyskusje nad tym, co jest dobre, a co jest złe. To samo można powiedzieć o nagłym „nawróceniu” bohatera na „dobro” – element, który miał być wyjaśniony jego młodzieńczymi pasjami staje się zamiast tego dość trudną do zaakceptowania zmianą. W efekcie przy samym końcu zarówno Lawrence, jak i Denise (dająca nagle upust swojej fanatycznej naturze) zachowują się cholernie sztucznie. Naturalnie Hamilton nie byłby sobą, gdyby nie zaserwował nam kilku niezwykle interesujących wizji przyszłości (z ziemskimi korporacjami pełniącymi rolę państw kolonialnych, ale, w co o wiele trudniej uwierzyć, mającymi swoje ludzkie oblicze), ludzkiej ewolucji (fascynujące zmiany na Santa Chico) oraz obcych (końcowe spotkanie). Niestety, wszystko to tonie w monotonnej fabule i jeszcze bardziej monotonnych retrospekcjach, zaś sam finał pozbawiony jest jakiejkolwiek przyczynowo skutkowej logiki. Jak dla mnie – olbrzymie rozczarowanie. PS. Po lekturze „Upadku smoka” widzę wyraźnie, że recenzowana niedawno „Great North Road” opiera się na podobnych schematach; na szczęście po dziesięciu latach i dwóch monumentalnych cyklach Hamilton nauczył się lepiej wykorzystywać pisarską materię.
Tytuł: Upadek smoka Tytuł oryginalny: Fallen Dragon Data wydania: 8 października 2012 ISBN: 978-83-7506-719-4 Format: 844s. 140×205mm Cena: 39,90 Ekstrakt: 40% |