powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CXXVIII)
lipiec-sierpień 2013

Brama – opowieść o Aaronie Wintersie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Chichot nagle przeszedł w kaszel. Mężczyzna przetarł załzawione oczy. Wyglądał na prawie całkowicie pijanego.
Cukierek warknął.
– Uważaj, człecze, co mówisz – wolno powiedział Winters. – Pozbawiłem kiedyś kogoś dłoni, bo chciał obciąć mojemu psu ogon, tak dla zabawy. Możesz stać się następnym jednoręcznym. Powiedzcie lepiej, czemu zabiliście rodziców dwójki dzieci o imionach Jennifer i Jonathan?
Dłoń mężczyzny o siwych włosach zacisnęła się na prostokątnym uchwycie okrągłego przedmiotu.
– Wcale nie jest tak, jak myślisz. – Chris potrząsnął głową. Długa grzywka niesfornie ułożyła mu się na czole. Mężczyzna poprawił ją niecierpliwym gestem wolnej dłoni. – Przychodzimy im z pomocą, choć pewnie tego nie pojmiesz. Uwierz mi, proszę. Porozmawiajmy.
Ilustracja: <a href='mailto:monikajuroszek@wp.eu'>Monika Juroszek</a>
Ilustracja: Monika Juroszek
– Z tego powodu pewnie ktoś z tu siedzących strzelił ojcu tych dzieciaków prosto w twarz – odpowiedział Aaron, wyraźnie artykułując zgłoski. – Potem zasiekliście matkę. Nie odgadnę, czego chcecie, może zbieracie dzieciaki do pracy do kopalniach. Ale wiem, co was czeka – spotkanie z Panem. Lepiej się na nie przygotujcie.
– Chris, uważajmy na tę skamielinę dawnych czasów. – W ręce człowieka z wyraźną łysiną pojawił się nagle przedmiot podobny do leżącego na stole, tylko mniejszy. – Niektórzy z nich są bardzo niebezpieczni, wiesz o tym.
– Ręce swobodnie zwisają mu wzdłuż ciała, a w dłoniach nie trzyma żadnej broni. – Człowiek o siwych włosach uśmiechnął się skąpo. – Spróbuję mu coś wytłumaczyć, może to zrozumie. Zawsze zdążymy go zabić – w razie takiej potrzeby.
Łysiejący mężczyzna skierował wzrok na Wintersa – podobnie uważny i badawczy, jak spojrzenie Chrisa. W jego oczach Winters odczytał wyraz zdumienia, zaskoczenia – i strachu. Stawały się coraz bardziej okrągłe, zdziwione, pewnie z tego powodu, że w końcu spostrzegł, że u pasa przybysza wisi pusta pochwa kordelasu.
Nie stało mu już czasu na zrozumienie, co to oznacza.
Wybuch rogu z prochem pod oknem przypominał strzał z hakownicy, stłumiony przez grube ściany. Kwadratowe płaty szyb w oknie zaczęły świergotliwie brzęczeć, poruszone podmuchem. Jedna z nich pękła. Wszyscy odwrócili głowy – wszyscy, z wyjątkiem Wintersa i łysiejącego mężczyzny, nadal nic niepojmującym wzrokiem wpatrującego się w pustą pochwę puginału.
Aaron cały czas trzymał Małego Smugacza w lewej dłoni, ukrytego za nadgarstkiem i kiścią ręki. Szybkim wymachem reki i ramienia rzucił kordelas, celując w gardło towarzysza Chrisa.
Długi nóż świsnął.
W oczach łysiejącego mężczyzny pozostał już wyraz zdziwienia. Zdążył jeszcze uchwycić dłońmi za rękojeść sztyletu, tkwiącego głęboko w tchawicy, może chcąc wyrwać ostrze, ale już nie miał na to siły. Zwalił się na ziemię jak pień przecięty nagłym uderzeniem topora, kopnął kilka razy nogami i zastygł w kałuży cieknącej z szyi krwi.
Kiedy kordelas leciał jeszcze w powietrzu, Winters wyciągnął kord, a drugą ręką krócicę, kciukiem odwodząc kurek.
Kątem oka dostrzegł ciemny, kudłaty kształt Cukierka, ze zduszonym charkotem skaczącego w stronę następnego stolika i zaciskającego paszczękę na nadgarstku człowieka z widelcem, próbującego osłonić twarz. Kości chrupnęły, miażdżone naciskiem potężnych kłów.
Okrągły przedmiot w ręku Chrisa zwrócił się w stronę Aarona. Ciemny wylot metalowego walca przypominającego lufę kołysał się w górę i w dół, coraz wolniej i ciaśniej, jakby przejęty strachem siwowłosy mężczyzna rozpaczliwie próbował uspokoić rozedrganie mięśni.
Nie zdążył.
Dwa długie kroki Wintersa do przodu wystarczyły, aby mógł zadać cios. Głownia Smugacza chlasnęła w rękę trzymającą broń, przerąbując ją prawie na pół. Ramię dzierżące kord cofnęło się i natychmiast wyprostowało gwałtownie, zadając pchnięcie w dół ciała.
Kiedy sztych Smugacza rozdzierał skórę brzucha i wdzierał się wewnątrz, coś mlasnęło, jak bulgocze zatęchły szlam, rozwierający się po upadku kamienia.
Chris jęknął – płaczliwie i cienko, jak dziecko, nagle przeszyte targającym trzewia bólem. Z wysiłkiem oparł ręce na ramionach Wintersa, może chcąc się o nie wesprzeć.
Winters strzelił, kładąc pistolet na ramieniu mężczyzny, a potem głowicą kolby zdzielił człowieka o siwej czuprynie w skroń.
Jeden z mężczyzn przy drugim stoliku, trafiony kulą, upadł do tyłu, na wznak, nie mając prawie połowy twarzy.
Coś uderzyło w czoło Wintersa, prawie go oślepiając. Podmuch, huk, błysk, rażący źrenice plamą czerwonego światła. Potrząsnął głową. Już wiedział – nietrafiony strzał, pocisk przelatujący obok ucha. Usłyszał następny wystrzał, huk z tyłu, za plecami, jakby coś zawaliło się na ziemię. I przeraźliwie cienki ludzki głos, przypominający kwik prowadzonego na ubój prosiaka, przeczuwającego już, co go czeka.
Dał dwa dalsze kroki naprzód. Smugacz uderzył, prawie bez wiedzy Aarona, jakby dłoń sama wiedziała, co ma robić – płasko, na odlew, odrąbując komuś szczękę.
Oczy Wintersa dostrzegły człowieka, siedzącego na podłodze i tulącego do piersi rękę z bezwładnie zwisającą dłonią, niemal do szczętu odgryzioną, trzymającą się na kilku włóknach skóry. W kałuży krwi pomiędzy stopami mężczyzny leżał porzucony widelec. I Cukierka, wgryzionego w twarz kogoś, opartego o ścianę, z pobielałymi z trwogi źrenicami bez wyrazu, wydającego z siebie ten jęczący, świński jazgot.
Cios kordu przeciął gardło mężczyźnie patrzącemu w otępieniu na niedawno jeszcze sprawną dłoń, przypominającą teraz kawałek nie do końca przerąbanej bydlęcej kości, a następny rozwalił czerep mężczyzny, nieporadnie próbującego rozewrzeć szczęki mastifa.
Brytan odskoczył.
Człowiek przy ścianie – bez nosa, bez jednego oka, prawie bez policzków, z zalepionymi krwią włosami – wolno osunął na podłogę, już w milczeniu.
Winters przetarł twarz.
Brytan zniżył łeb i wyciągnął pysk w stronę niezakrzepłej kałuży posoki obok przewróconego stolika.
– Nie chłepcz krwi. – Winters wyciągnął płasko rękę, dając znak, żeby Cukierek usiadł. Pies niechętnie posłuchał. – Nie pij – powtórzył głucho. – To nie szlachtowanie świń na zimę. To ludzie.
Poprawił przekrzywiony kapelusz.
Dziwnym trafem stolik niedawno zajmowany przez Chrisa i łysiejącego mężczyznę nadal stał, z rozłożoną płachtą, przypominającą mapę. Winters spojrzał na nią z góry, na szereg znaków, rysuneczków, barwnych plam, pulsujących linii, cyfr. Nie potrafił nic odczytać. Zdawało mu się, że niektóre znaki są mu znane, lecz zaraz znikały. Przez chwilę widział trzy większe, czarne rysunki, przypominające ceglane wieże, istniejące w Mieście. Dotknął dłonią gładkiego arkusza, ale wtedy obraz ściemniał. Zniknął.
Pewnymi uderzeniami kordu Winters posiekał rozłożoną, dziwną kartę na strzępy, ze zdziwieniem obserwując przeskakiwanie szybko gasnących, niebieskawych iskier między coraz to mniejszymi kawałkami.
– Załóż mi opatrunek. Proszę, załóż opatrunek.
Muszkieter ledwo słyszał głos mężczyzny o siwych włosach, leżącego na podłodze. Jeszcze żył. Sprawną ręką dociskał kurtkę do brzucha, chcąc zatamować upływ krwi. Drugie ramię leżało bezwładnie na podłodze, z odgiętą w bok siną, ściśniętą w pięść dłonią. Głęboka rana na nadgarstku wyglądała na zasklepioną.
Aaron wziął jedno z krzeseł i postawił obok. Usiadł, opierając dłonie o gardę kordu.
– To nic nie da. – Winters potrząsnął głową. – Dziwne, że jeszcze żyjesz. Musisz umrzeć i dobrze o tym wiesz. Lepiej przygotuj się na spotkanie ze Stwórcą.
– Załóż mi opatrunek, jeżeli masz – powtórzył Chris. – Proszę, załóż. Połknąłem kapsułkę regeneracyjną, ale miałem tylko jedną.
– Jeżeli tego pragniesz przed śmiercią… – Aaron włożył dłoń za pazuchę. Nosił tam dwa bandaże z szarpi i gorczycowy kataplazm. Sprawnie rozciął kordelasem kurtkę, przyłożył kataplazm, a potem nałożył szarpie. Ułożył z powrotem w tym miejscu dłoń Chrisa. – To cię nie uratuje, tylko przedłuży agonię.
Patrzył w milczeniu na bladą twarz umierającego. Skóra powoli przybierała już trupi odcień.
– Powiedz lepiej, czym jest Brama? – Winters oblizał wargi. Miał chęć czegoś się napić, ale nie chciało mu się wstać. Krzesło okazało się niespodziewanie bardzo wygodne i Aaron z rozkoszą wyciągnął nogi. – Dlaczego porywaliście dzieci?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.