Ależ psotnik z tego Leterriera! Jego „Iluzja” jest jak prezent zawinięty w kilka opakowań – im więcej warstw, tym bardziej możemy czuć się zaintrygowani. Dopiero zdarcie ostatniej warstwy odkrywa zapowiedziany psikus: paczka jest pusta.  |  | ‹Iluzja›
|
Nie chodzi wcale o to, że Louis Leterrier tworzy po brzegi wypełnioną pretensją wydmuszkę. Co to, to nie. Współtwórca wzorcowych przykładów filmowej bezpretensjonalności (pierwszych dwóch części „Transportera” czy bratającego mitologie z superbohaterstwem „Starcia Tytanów”) znów dostarcza nam rozrywki lekkiej, a tym razem i zabawnej. Pożądana to suma na inaugurację wakacyjnego sezonu. Prolog „Iluzji” stanowi ideał filmowej ekspozycji: wprowadza intrygujące indywidualności (i gwiazdorską obsadę), zapowiada konflikt i ujawnia tajemnicę, na której rozwiązanie dane nam czekać aż do samego finału; nie pozwala przy tym oderwać oczu od ekranu. Zawrotne tempo opowiadania utrzymuje się do końca seansu, lecz początkowi historii o geniuszach magii nie dorównuje całość – o złośliwej magii współczesnego kina. Czemu złośliwej? Trudno inaczej określić magię wyczarowaną z komputerów, magię efektów specjalnych, które, choć mają olśniewać, podważają raczej wiarę w tę tradycyjną, czynioną przez bohaterów magię. A na pokazaniu i uwiarygodnieniu ostatniej zależy twórcom najbardziej. Do pracy nad „Iluzją” zatrudniono nawet światowej sławy prestidigitatorów, profesjonalnych doradców filmowych w tej materii (na czele z Davidem Kwongiem, założycielem Gildii Twórców Iluzji). Chlubne inspiracje legendą światowego sztukmistrzostwa Harrym Houdinim i słynnym Davidem Copperfieldem zapewniają widzom rozrywkę i wciągają ich w fabułę z siłą nomen omen czarodziejską. Nie co dzień przecież mamy okazję oglądać całą paletę tricków magicznych: od hipnoz i sugestii, przez złodziejskie i karciane sztuczki, po skrajnie niebezpieczną akrobatykę. Niektóre tricki znamy z filmów podobnych „Iluzjoniście” i „Prestiżowi”, innych dane jest nam zakosztować po raz pierwszy. Lecz co z tego, skoro nie oglądamy tego własnymi oczami. Pośrednictwo kamery i komputerów sprawia, że esencja sztuki magicznej zastaje utracona. Iluzjonista ma przecież ujawnić widzowi, CO się dzieje, a równocześnie nie zdradzać, JAK do tego dochodzi. Tutaj z jednej strony – na poziomie materii filmowej – świadomość tego, co się dzieje, a dzieje się magia efektów specjalnych, obniża zainteresowanie tym, jak do nich dochodzi. Karol Irzykowski w recenzji powstałego w 1915 roku „Golema” tak opisuje poczynania Gustava Meyrinka: „W jedną fantastyczność wplata drugą, potem trzecią, która tamte wywraca, tak że ostatecznie mając do czynienia z fantastycznością w geometrycznej progresji, wyobraźnia czuje się strapioną i znudzoną”. Mimo że strapienie nie z zagubienia w intrydze tu wynika, mój opis działań twórców „Iluzji” mógłby wyglądać identycznie. Choć niektórzy zawieszą sceptycyzm i dadzą się porwać opowieści, inni lekceważąco wzruszą ramionami. Nie takie przecież rzeczy można w kinie zobaczyć, gdy w sali obok trwa emisja „Człowieka ze stali” – magia efektów specjalnych nie jest więc w „Iluzji” niczym wyjątkowym. Z drugiej strony – na poziomie samej fabuły – dystans między widzem a anihilującymi się co chwilę bohaterami jest zbyt duży, by rozdziawić ze zdziwienia buzie. Potrzeba zaskoczenia na znanym nam terenie (doskonałym przykładem jest wspomniany wcześniej wstęp, intrygujący, lecz jeszcze wiarygodny) sprawia, że wraz z postępem intrygi coraz mniej emocjonalnie przyglądamy się wygibasom ekranowych postaci a równocześnie – ostatecznie nieudolnym wygibasom filmowców. Choć twórcy pozostawiają widzowi pewien margines rozumienia. Wypełnia go postać Morgana Freemana, sceptyka, który zarabia krocie na demaskacjach poczynań głównych magików: wygadanego showmana Jesse’ego Eisenberga, przeszywającego wzrokiem mentalistę Woody’ego Harrelsona, uzbrojonego w karty włamywacza – Dave’a Franco i zawsze wychodzącej z opresji istnej kamikadze, Isly Fisher. Jeźdźcom (pseudonim artystyczny wspomnianej czwórki) pragnie przewodzić bogacz o wyglądzie Michaela Caine’a. Im wszystkim depcze po piętach nieporadny agent FBI (Mark Ruffalo) z agentką Interpolu u boku (Mélanie Laurent). Wydarzenia obracają się bowiem wokół grubych pieniędzy wykradzionych z banku znajdującego się na innym kontynencie (!) na oczach 5000 widzów. A to dopiero zapowiedź wielkiego finału Jeźdźców, współczesnych Robin Hoodów, grających na nosie tradycyjnemu systemowi sprawiedliwości i złodziejskiemu establishmentowi. Mają twórcy „Iluzji” zacięcie do komplikowania intrygi – to trzeba im przyznać. Nie sposób ukute na początku opinie na temat poszczególnych bohaterów utrzymać do finału, nie sposób ten finał przewidzieć. Postacie, które miały być tymi głównymi, schodzą na dalszy plan; intryga budząca nasze zainteresowanie, okazuje się nie zawierać w głównej osi opowieści. Oto i podstawowy zarzut wobec obiecującej „Iluzji”: jest przewidywalna w swojej nieprzewidywalności (i absurdalności). Jest jak wielki cliffhanger, którego rozwiązanie serialowi twórcy streszczają jednym zdaniem na początku kolejnego odcinka, w dodatku jest to rozwiązanie niedorzeczne – tego rodzaju irytację odczułem po seansie. Przedarcie ostatniej warstwy efektownie opakowanego prezentu serwowanego przez Leterriera aktywuje bombę unicestwiającą wszystko wokół. Sekret zostaje ujawniony, magia znika.
Tytuł: Iluzja Tytuł oryginalny: Now You See Me Data premiery: 28 czerwca 2013 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Gatunek: thriller Ekstrakt: 60% |