Któż spodziewałby się, że w dramacie politycznym ukazującym kulisy waszyngtońskiej władzy nie pojawi się w ogóle opozycja? W „House of Cards” wewnątrzpartyjne intrygi Demokraty Kevina Spaceya wystarczają do napędzania fabuły. Pozostaje tylko czekać, aż w którymś z kolejnych sezonów na scenę wkroczy równie obłudny Republikanin.  | |
„Są dwa rodzaje bólu”, mówi prosto do kamery Frank. „Ból, który czyni cię silniejszym, oraz ból bezużyteczny. Taki, który przynosi tylko cierpienie. Nie mam cierpliwości do bezużytecznych rzeczy”. A potem dusi własnymi rękoma potrąconego przez samochód psa. Pierwsze minuty pierwszego odcinka rozwiewa wszelkie wątpliwości: „House of Cards” będzie serialem cynicznym, może nawet przejaskrawionym w swej politycznej drapieżności. Gdy dwanaście epizodów później w ujęciu zamykającym pierwszy sezon widzimy przez chwilę profil biegnącego Underwooda, wiemy, że ból, którego doświadczył w ciągu minionego serialowego roku, należał do pierwszego rodzaju. Nie uczyniło go to ani odrobinę sympatyczniejszym w naszych oczach, lecz fascynacja nim mogła tylko wzrosnąć. Francis Underwood to Demokrata zasiadający w Izbie Reprezentantów, niższej, ale za to liczniejszej i bardziej skłóconej izbie amerykańskiego Kongresu. Bohater serialu jest trzecią najważniejszą osobą w klubie parlamentarnym. Pełni funkcję „ubijacza” („whipa”) – nie mającego odpowiednika w naszym Sejmie ani Senacie – którego głównym zadaniem jest dbanie o dyscyplinę partyjną podczas głosowań. Gdy go poznajemy, Underwood liczy na rychłe przeniesienie z Kapitolu do rządu. Ku swemu zaskoczeniu nie dostaje jednak obiecanej nominacji na sekretarza stanu w gabinecie nowo wybranego prezydenta. Duma Franka zostaje zraniona do żywego, ale nieoczekiwana zdrada dodaje mu tylko makiawelicznych skrzydeł. Underwood przystępuje natychmiast do snucia wielopiętrowej intrygi politycznej, mającej wynieść go na szczyty waszyngtońskiej władzy. Cel oczywiście uświęci środki. O ile polityczna tematyka nie czyni „House of Cards” serialem bez precedensu – przed nim powstał „Prezydencki poker” („The West Wing”), „Pani Prezydent” („Commander in Chief”), rodzima „Ekipa” oraz niedawny „Boss” – o tyle okoliczności produkcyjne każą spojrzeć nań jako na dzieło wyjątkowe. Po pierwsze, „Domek z kart” kosztował wielkie pieniądze. Budżet dwóch pierwszych sezonów wyniesie 100 milionów dolarów, a więc każdy odcinek bądź co bądź kameralnego serialu pochłania niewiele mniej niż poszczególne epizody „Gry o tron”. Po drugie, za „House of Cards” stoi David Fincher, który wyreżyserował także dwa pierwsze odcinki (do nakręcenia dwóch innych zaangażowano natomiast Joela Schumachera). Po trzecie, w rolę Francisa Underwooda wcielił się Kevin Spacey, a więc aktor nie telewizyjny, lecz z najwyższej dramatycznej półki. Przede wszystkim jednak „House of Cards” nie można było obejrzeć na żadnym z kanałów TV. Wyprodukował go bowiem Netflix, platforma VoD („oglądanie na żądanie”), traktując „Domek z kart” jako pionierskie przedsięwzięcie próbujące przenieść punkt serialowej ciężkości z tradycyjnej telewizji do mediów strumieniowych. Netflix idzie za ciosem: minionej wiosny premierę miał „Hemlock Grove” nawiązujący formułą do „Miasteczka Twin Peaks”, a w lipcu ukazał się pierwszy sezon komediodramatu o więźniarkach pt. „Orange Is the New Black”. Odcinki są udostępniane jednocześnie, a abonenci sami mogą zdecydować, czy obejrzą je pojedynczo, czy raczej wszystkie naraz za jednym weekendowym posiedzeniem. W przypadku „House of Cards” trzeba wiele samodyscypliny, by nie skusić się na drugie z proponowanych rozwiązań. Bo serial, krótko mówiąc, wciąga. Intryga Underwooda co jakiś czas zmienia tor, obejmując kolejne projekty polityczne Demokratów, i angażuje coraz to nowe osoby, krzyżując polityczno-towarzyskie zależności między nimi. Beau Willimon rozpisał scenariusze inteligentnie i precyzyjnie, z szacunkiem dla widza, choć zarazem wymagając od niego nieustannego skupienia. Serialowi weterani na pewno zauważą sprawnie zaplanowaną strukturę pierwszego sezonu: po siedmiu pierwszych odcinkach, wartkich, ale mających przede wszystkich za cel dokładne zapoznanie nas z dramatis personae i ich motywacjami, przychodzi pora na spokojny, niemalże nudny epizod, a potem akcja nagle nabiera tempa, Underwood napotyka na nieoczekiwane przeszkody, aby w finale trafić na godnego siebie przeciwnika. Chociaż odcinki nie kończą się cliffhangerami – każdy z nich prezentuje raczej kolejny etap planu Underwooda – to chcemy wiedzieć, jak będą wyglądać dalsze knowania głównego bohatera i jak jego działania powiążą się z losami pozostałych postaci. Fabułę wpisano w czworokąt. Najbliższym powiernikiem Franka jest jego żona Claire (Robin Wright), dorównująca mu bezwzględnością prezes organizacji non-profit, ale nie pozbawiona kobiecych instynktów. Nieświadomą pomagierką Underwooda staje się z kolei Zoe Barnes (Kate Mara, młodsza siostra Rooney Mary znanej przede wszystkim z Fincherowskiego remake’u „Dziewczyny z tatuażem”), młoda, zdolna i początkowo niedoceniana reporterka waszyngtońskiego dziennika. Rola marionetki przypadnie natomiast Peterowi Russo (Corey Stoll), reprezentantowi Demokratów, którego „ubijacz” trzyma pod butem, wiedząc o jego seksualnych i alkoholowych ekscesach. Wszyscy trzej aktorzy tworzą przekonujące i psychologicznie różnorodne kreacje, ale i tak deklasuje ich Kevin Spacey. Jego Francis Underwood to wykapany antybohater; nie sposób go lubić, ale trudno nie czuć doń respektu za przebiegłość, wyrachowanie, charyzmę i niezwykły zmysł polityczny. Underwood często burzy czwartą ścianę i zwraca się wprost do widza, cynicznie komentując zachodzące na ekranie wydarzenia, udzielając nam jakiejś dodatkowej informacji albo po prostu wyrażając „na głos” pogardę dla swych interlokutorów. Zabieg ten możemy traktować metanarracyjnie bądź jako metaforę myśli bohatera. Tak czy owak, sprawdza się doskonale: dialogi zyskują na realizmie (bo bohaterowie nie muszą opowiadać sobie o rzeczach dla siebie oczywistych), a między Underwoodem i widzem zadzierzguje się swoista więź, o którą byłoby trudno, gdybyśmy obserwowali perfidne poczynania Francisa wyłącznie z zewnątrz. „House of Cards” nie jest serialem idealnym i w przynajmniej trzech kluczowych momentach widz będzie musiał zawiesić niewiarę. Wynagrodzi mu to jednak trzymająca w napięciu reszta fabuły wraz z kunsztem aktorskim Spaceya. O flagowej produkcji Netflixu da się również powiedzieć wiele innych dobrych rzeczy. Jedni zwrócą uwagę na emocjonalną dynamikę bezdzietnego, chorobliwie ambitnego małżeństwa Underwoodów, w którym wzajemny szacunek przeplata się z matrymonialnymi zdradami. Inni z zaciekawieniem śledzić będą losy Zoe Barnes, wciąganej szybko do cynicznej gry, ale i samej nie będącej wcale niewiniątkiem. Mnie z kolei najbardziej zapadł w pamięć złożony handel politycznymi (i nie tylko) przysługami, jaki obserwujemy w toku akcji. Przecież i w polskich kulisach sejmowych na równie nieprzejrzystych dla niewtajemniczonego zasadach ręka musi myć rękę. Recenzję pełnego hipokryzji „House of Cards” wypada dla równowagi zakończyć szczerym wyznaniem: z merytorycznego punktu widzenia nie jestem odpowiednią osobą do jej napisania. Nie widziałem brytyjskiego serialu z 1990 r., którego amerykański „Domek z kart” jest poniekąd remakiem; nie czytałem powieści Michaela Dobbsa, na podstawie której nakręcono pierwowzór; nie oglądałem nigdy żadnych innych seriali politycznych; wreszcie moja wiedza o strukturach i kulisach amerykańskiego systemu władzy jest znikoma. Jeśli jednak serial potrafił przykuć do ekranu kogoś, kogo nieszczególnie pasjonuje polityka – ani w wydaniu rzeczywistym, ani fikcyjnym – może właśnie to stanowić będzie najlepszą możliwą rekomendację dla osób, które chcą pooglądać bezpardonową walkę o demokratyczną władzę? Smutne tylko, że styl tej walki nikogo w gruncie rzeczy nie będzie w stanie zaskoczyć. Ocena: 90% |