Meksykański „KM 31” ma to, czego nie posiada większość amerykańskich horrorów – klimat. Żebyż jeszcze tylko reżyser umiał go właściwie wykorzystać…  |  | ‹KM 31›
|
La Llorona, czyli po naszemu Płaczka, jest bodaj – obok trochę bardziej kosmopolitycznej chupacabry – najpopularniejszym straszakiem mającym swoje korzenie w południowoamerykańskim folklorze. Z grubsza rzecz biorąc jest to duch kobiety, która zabiła swoje potomstwo i teraz krąży po świecie, głośno lamentując i roniąc krwawe łzy. Piszę „z grubsza”, bowiem praktycznie co region, to inna geneza legendy 1), aczkolwiek najczęściej przewija się w niej motyw świadomego zamordowania dziecka/dzieci (przeważnie przez utopienie w strumieniu/rzece), co pociąga za sobą klątwę nakazującą jej szukać ciał swoich nieżyjących dzieci. Naturalnie pośmiertnie, bo na ogół wkrótce po zbrodni kobieta popełnia samobójstwo. A żeby Płaczka pełniła również funkcje poniekąd wychowawcze, legenda każe jej – niejako przy okazji – mordować mężczyzn (ma się rozumieć głównie tych niewiernych) bądź porywać w toń pozbawione nadzoru dzieci. Zdawałoby się więc, że wachlarz możliwości jest bardzo szeroki i twórca pragnący zająć się tą tematyką nie powinien mieć problemu z owinięciem fabuły wokół jednego z rozlicznych wariantów historii o skazanej na wieczną tułaczkę wyrodnej matce. Niestety, najwyraźniej nie tylko u nas twórcy nie mogą się obejść bez majstrowania przy prostych, jasnych historiach. W źle pojętym dążeniu do wykazania się oryginalnością scenarzysta (i zarazem reżyser) „KM 31” umieścił w fabule Płaczkę – która notabene chyba ani razu nie zostaje określona tym mianem – może i faktycznie trzymającą się cieku wodnego, tyle że mordującą niemal wyłącznie… młode kobiety. Dlaczego akurat tak? W ogóle nie zostaje to wyjaśnione. Ba! Tu nawet nie jest pewne, czyj konkretnie duch odbiera ludziom życie. Niby mowa jest o kobiecie, ale na ogół widać bladego dzieciaka. Czy oznacza to, że Płaczka może pojawiać się również w dziecięcej postaci, czy też może raczej świadczyć to ma o obecności dwóch wkurzonych, zupełnie odrębnych nadprzyrodzonych bytów? Ta niejasność fabularnych założeń oraz pospiesznie lepiony, pozbawiony domknięcia kilku wątków finał powodują, że nie sposób podnieść końcowej oceny filmu. A szkoda, bo „KM 31” posiada mroczny, pełen tajemnicy klimat, a nade wszystko z ogromną łatwością i niesłychaną elegancją potrafi – i to nie raz – przyprawić widza o szybsze bicie serca. Sama fabuła jest dość prosta. Na tytułowym, biegnącym przez gęsty las 31. kilometrze szosy (parę razy tłumaczonej na polski jako autostrada, co jest jakimś absurdem) zostaje potrącona przez samochód młoda dziewczyna, która wysiadła ze swojego auta przekonana, że uderzyła w stojącego na drodze dzieciaka. Połamana, w śpiączce, trafia do szpitala, zaś za wyjaśnienie okoliczności wypadku zabiera się jej bliźniacza siostra oraz wybrankowie serca obu dziewczyn. W toku prowadzonego trójtorowo śledztwa wychodzą na jaw różne mroczne szczegóły, na podstawie których bohaterowie utwierdzają się w przekonaniu, że dusza nieprzytomnej dziewczyny została uwięziona w zaświatach i żeby ją uwolnić, trzeba będzie zmierzyć się z duchem, który na przestrzeni ponad stu lat doprowadził do śmierci co najmniej kilkudziesięciu młodych kobiet. I to duchem, który bynajmniej łagodny i bezbronny nie jest. Jak zaznaczyłem wyżej, film jest zrobiony bardzo elegancko. Przede wszystkim ma porządne zdjęcia, nadające specyficznego uroku bardzo nietypowym, wręcz czysto europejskim lokacjom, w których próżno dopatrywać się tradycyjnego meksykańskiego krajobrazu, pełnego słońca i wolnych od drzew przestrzeni. Panuje tutaj mrok, wilgoć, a spora część akcji dzieje się w pobliżu krętej, mało uczęszczanej drogi przebiegającej przez swojsko wyglądający las. Na to nakłada się inteligentny montaż, dzięki któremu niepokojące sceny goszczą na ekranie w rozsądnie wybranych momentach, ani razu nie dominując nad fabułą i pełniąc wobec niej rolę wyłącznie służebną. Zadowolenie budzi też profesjonalne udźwiękowienie, wyśmienicie budujące klimat szerokim wachlarzem szeptów i rozmaitych szmerów, a unikające tak lubianego przez Hollywood bombardowania widzów topornymi łupnięciami zza kadru i świdrującym uszy wrzaskiem zdeformowanych zjaw. Maestrią wykonania i precyzyjnym doborem środków oddziaływania „KM 31” bliższy jest więc horrorowi azjatyckiemu, niż produkcjom amerykańskim, tak ostatnio rozplenionym na naszym rynku. Niestety, film posiada też kilka mankamentów. Głównym z nich, obok szwankującej od czasu do czasu gry aktorskiej (pojawiają się na przykład problemy z oddaniem strachu), jest konstrukcja scenariusza, bowiem mniej więcej od połowy historia zaczyna wyraźnie gubić tempo i coraz mocniej pogrążać się w ckliwym melodramacie, dodatkowo dorzynanym nie do końca sensownym z punktu widzenia logiki postępowaniem bohaterów (kłótnia w samochodzie, pchanie się w zakazane miejsca koniecznie po zmroku, etc). Na szczęście finał – nawet jeśli dość pobieżnie nakreślony i niewiele wyjaśniający – wieńczy dzieło sporą dawką grozy, w związku z czym „KM 31”, ostatni pełny metraż wydany w serii Kino Grozy Extra, pozostawia po seansie pozytywne wrażenie. 1) Wyszczególnienie paru bardziej popularnych wersji legendy o Płaczce można zaleźć w artykule, jaki swego czasu zagościł na Onecie.
Tytuł: KM 31 Tytuł oryginalny: KM 31: Kilómetro 31 Data premiery: 20 października 2007 Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: Hiszpania, Meksyk Czas trwania: 103 Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 60% |