powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CXXVIII)
lipiec-sierpień 2013

Brama – opowieść o Aaronie Wintersie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Winters przypuszczał, że nową broń wytwarzają warsztaty w mieście, domena wielkich fabrykantów. Sądził, że to niebawem sprawdzi, starając się, w przypadku braku innych perspektyw, znaleźć tam jakieś zajęcie w grupach strażników.
– Sześciu… – powtórzył wątpiącym tonem. – Za dużo. Nie stanę do walki z nimi samojeden. Zginę. – Winters potrząsnął głową. – Schowaj pasek. Przyda wam się, jeżeli tylko ktoś go nie zabierze.
– Nie zdecyduje się pan? – zawiedzionym tonem zapytała Jennifer. Ciągle gładziła chudy brzuch Cukierka. Mastif fukał przeciągle. – Może to za mało, ale nie mamy nic więcej.
Brwi Wintersa uniosły się, lecz nie protestował. Wielki brytan, mogący bez wysiłku przegryźć ludzką rękę, zachowywał się jak zadowolony z siebie szczeniak, czekający na pieszczotę opiekuna. Aaron nie spodziewał się, że kiedykolwiek ujrzy taki widok.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Nie podejmę się – odpowiedział zdecydowanym tonem. – Posiadam dziwny dar, myślę, że dany przez Pana. – Muszkieter przeżegnał się, starannie wykonując ten gest. Wtedy, kiedy poznał, co potrafią uczynić jego ramiona, zaczął niekiedy myśleć o tym z lękiem. – Moje ręce działają niezależnie od siebie. Mogę pisać zarówno lewą, jak i prawą dłonią, jednakowo szybko i sprawnie. Umiem walczyć i zadawać ciosy obydwiema dłońmi, nie patrząc i nie myśląc nawet, co czyni jedna, a co druga, tak szybko, ze wzrok tego nie dostrzega. Ale sześciu to zbyt wielu. – Winters potrząsnął głową. – Czterech, tak. Może i pięciu. Ale nie sześciu. Zawsze jeden zdąży zajść mnie od tyłu i wbić ostrze w plecy. Chociaż…
Zamilkł.
– Chociaż… – powtórzył wolno.
Podniósł głowę. Uśmiechnął się – nikłym, nieco tęsknym i niepewnym uśmiechem człowieka, czekającego na coś całe życie – i nagle zdającego sobie sprawę, że oczekiwanie niepodziewanie się kończy – uśmiechem dziwnie niepasującym do surowej twarzy, przeciętej na lewym policzku długą, cienką blizną. – Może to być znak, dany mnie, grzesznikowi, przez Pana.
Uśmiech Wintersa się pogłębił.
– Może Pan chce mnie wypróbować – ciągnął. – Zjawiliście się nocą, niespodziewanie, prosząc o sprawiedliwą pomstę. Staliście się wygnańcami, rodzice zaś żyli sprawiedliwie. I jesteście dziećmi.
Cukierek gibko przekręcił się na ziemi i stanął na czterech łapach. Schylił łeb, wpatrując się w twarz muszkietera. Winters odruchowo podrapał go za uchem.
– Stwórca może chcieć wiedzieć, czy sprostam temu wyzwaniu, a jeżeli tak, poprowadzi mnie dalej. – Aaron wyciągnął dłoń. – Podejmę się przejść przez tę próbę. Zabiję ich. Wszystkich. Daj pasek, Jonathanie.
– Pewnie to jest niewielka lafa za tę pracę. – Chłopiec zmarszczył nos. – Rodzice mówili czasem, że ciężko jest coś zebrać.
Jonathan przetarł dłonią twarz. Chlipnął.
– Niewielka? – Winters złożył krajkę na kilka części, a potem wsunął do wewnętrznej kieszeni koletu, tam, gdzie zwykle nosił Pismo. – Daliście mi wszystko, co macie. Dorobek życia zmarłych.
Wolno pokiwał głową w kapeluszu z wysoką główką.
– To nie jest mało – to bardzo wiele, może nawet zbyt wiele – kontynuował. – Godziwa zapłata za trudne zadanie. Może i jest to kolejny znak.
Dłoń Wintersa zsunęła się do wnętrza sakwy. Wyjęta osełka miała wydłużony, owalny kształt. Nawet nie patrząc na to, co czyni, Winters zaczął ostrzyć głownię Smugacza – miarowymi, pewnymi ruchami ręki, wiele razy już przygotowującej narzędzie do wykonania oczekującej je niebawem pracy.
– Wrzuć do ognia bukowe szyszki – Winters wskazał głową zebrany wcześniej stosik. – Długo się palą i dają dużo ciepła.
Blisko, może o parędziesiąt kroków, odezwała się sowa, głębokim, poważnie brzmiącym pohukiwaniem.
Winters podniósł głowę.
– Nocny wojownik daje znać, żebyśmy udali się na spoczynek. – Krytycznie przyjrzał się klindze kordu. Kamień znowu zaczął się poruszać. – Jutro czeka mnie dzień próby.
Sowa znowu zahuczała, teraz już wyraźnie niedaleko, jakby ostrzegała przed trojgiem ludzi, biwakujących w ciemnościach potężnego lasu.
– Dziwny ma pan kapelusz – zauważyła Jennifer, drapiąc psa za uchem. – Taki… strasznie wysoki. Trochę śmiesznie wygląda.
Winters zdjął nakrycie głowy i obejrzał je dokładnie. Pierwszy raz w życiu usłyszał, że wygląda dziwacznie. Nie czuł gniewu – powiedziała to dziewczynka i w jej oczach tak mógł się prezentować.
– Ma wysoką główkę, bo w środku przechowuję lont, czasami zapalony, jeżeli podczas starcia pada deszcz. – Winters wsadził dłoń do środka. Cienki, ciasno zwinięty sznur znajdował się na swoim miejscu. – Filc nasączamy olejem lnianym, aby chronił przed wilgocią. Może i śmiesznie wygląda, ale dobrze mi służy.
Dziwnie oczywista myśl przyszła mu do głowy. Mógł wykorzystać ten zwój linki, teraz, po rozwiązaniu roty, już niepotrzebny.
Osełka znowu zaczęła się rytmicznie poruszać.
– Zmówmy wspólnie „Ojcze nasz”, a potem połóżmy się spać. – Winters przyjrzał się rodzeństwu. Nadal ostrzył głownię Smugacza. – Przecież odmawiacie modlitwy, prawda?
Pragnął się upewnić. Wcale nie tak wielu ludzi wierzyło w Pismo. Niektórzy go nie cenili i często wyszydzali. Inni nawet się nad nim nie zastanawiali.
– „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo” – uzupełniła Jennifer. Ziewając, przecierała palcami powieki. Zdawała się zasypiać na siedząco. – Mama nauczyła nas tych modlitw. Odmawialiśmy je przed snem, a czasami rano w niedzielę.
– Katolicy… – zauważył Aaron. Przyjrzał się klindze i przeciągnął lekko kciukiem po brzuścu ostrza, a potem wytarł głownię połą płaszcza. Uznał, że nie musi już więcej się trudzić. Kika kropelek krwi natychmiast pojawiło się na zrogowaciałej skórze palca. – Katolicy… – powtórzył z namysłem.
– To źle? – zapytała niepewnie Jennifer.
– Dobrze. – Aaron chrząknął. Ssał kciuk i ślina, pomieszana z krwią, na chwilę zatamowała mu oddech. – Bardzo dobrze. Mnie i innych nazywają protestantami, nie wiem, dlaczego. Uznajemy tylko świętość Pana, a nie jego matki. Jednakże – ciągnął z ożywieniem – jest tak wielu w nic nie wierzących, nie zdających sobie sprawy, ze żyją w grzechu, nie bojących się dnia sądu, wyszydzających Pismo, że nawet inaczej wierzący zasługują na wielki szacunek. Pewnie też zaznają łaski. Pismo nie mówi o tym dokładnie – kontynuował – więc zmówię z wami „Ojcze nasz”, a potem w milczeniu i z pokorą wysłucham drugiej modlitwy. Módlcie się, aby Pan mnie jutro wspomógł.
Sowa znowu zahuczała przeciągle trzy razy, całkiem już blisko.
Gdyby szary ptak o wielkich źrenicach zwrócił uwagę na polankę w ciemnej głuszy, na niewielki skrawek ziemi pośród potężnych, wysoko wyrośniętych drzew, z gęstwą listowia tłumiącą nikłe światło gwiazd i sierpa księżyca, gdyby zaciekawił go nieznaczny płomień ogniska, ledwie rozświetlający mrok nocy, zobaczyłby klęczące postacie z dłońmi złożonymi na piersiach. Dziewczynkę i chłopca, poruszających wargami – i wysokiego mężczyznę z pochyloną głową, klęczącego w milczeniu. Usłyszałby piskliwe głosy dzieciaków, przechodzące w dyszkant, z przejęciem powtarzające słowa modlitwy.
Zobaczyłby też ciemną sylwetkę wielkiego brytana o wysokich, sterczących w górę kosmatych uszach, leżącego na ziemi, też zdającego się z uwagą przysłuchiwać wypowiadanym słowom – jakby starał się je pojąć i zapamiętać.
• • •
– Jonathanie, kiedy ruszę, zapalisz lont. – Winters poprawił ułożenie płaszcza. – Wybuch nic złego nie uczyni ludziom w karczmie, ale odwróci ich uwagę. Na pewno go usłyszą, choć róg z prochem jest niewielki. Wtedy uderzę.
Chłopiec w jednej ręce ściskał cynowe pudełko z hubką, w drugiej krzemień i krzesiwo. Rankiem Winters dobrze naostrzył metalowy grot, żeby obficie wzniecał iskry – tak samo dokładnie, jak wieczorem minionego dnia klingi Smugacza i Małego Smugacza.
Aaron zdjął już szczelną pokrywkę pojemnika z hubką. Kątem oka zobaczył, jak dłoń chłopca mocno zaciska się na szorstkich metalowych ściankach, a palce wbijają się w wypełnione szarym proszkiem wnętrze.
– Trzymaj luźno dłoń, bo wszystko zamoczysz własnym potem i nic z tego nie wyjdzie. – W głosie Wintersa zabrzmiał niesmak. – Eksplozja wiele nie da, ale z pewnością pomoże. Pamiętaj o tym.
Jennifer zagryzła wargi. Wielkie oczy dziewczynki z natężeniem wpatrywały się w surową twarz Wintersa. Może właśnie ten przenikliwy wzrok zwrócił uwagę Aarona.
– Cóż chcesz? – Aaron odwrócił głowę. – Pomóż bratu dmuchać, kiedy w pudełku zatli się żar.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

29
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.