powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CXXVIII)
lipiec-sierpień 2013

Superman na dzisiejszą porę roku
Zack Snyder ‹Człowiek ze stali›
Superman jest superbohaterem na tyle staroświeckim i „przegiętym”, że zrobienie o nim historii na wskroś współczesnej, realistycznej (o ile można mówić o realizmie w filmach o superbohaterach) i nie infantylnej graniczy z cudem. Zackowi Snyderowi się udało, co niestety nie znaczy, że „Człowiek ze stali” jest filmem więcej niż przyzwoitym.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jak przystało na współczesny film o superbohaterach nowe przygody Kal-Ela są… stare i dobrze znane. Bowiem nawet w przypadku znanego na całym świecie od ponad 70 lat bohatera, zacząć wypada od „origin story”. Oglądamy więc exodus Kal-Ela z Kryptona, jego wychowanie w Kansas przez Kentów, a także pierwsze spotkanie z Lois Lane. Również główny wątek fabularny opowiada znaną historię, bo Człowiek Ze Stali zmierzyć się musi z Generałem Zodem, czyli ziomkiem z Kryptona, którego widzieliśmy już w 1981 roku w „Supermanie II”. Oczywiście scenarzysta David S. Goyer serwuje widzom kilka zmian i odstępstw, ale ciężko nazwać je jakimiś wielkimi niespodziankami.
„Człowiek ze stali” zaskakuje nie tyle spektakularnymi zwrotami akcji, co ogólną koncepcją i strukturą filmu. Na przykład, o ile nie jest jakimś wielkim novum stosowanie retrospekcji i pokazanie dzieciństwa w Kansas na przemian ze współczesnymi przygodami, o tyle już poświęcenie pierwszej pół godziny filmu na mieszającą fantasy z science fiction prezentację planety Krypton, może – nawet mając w pamięci wprowadzenie do „Supermana” Richarda Donnera – nieco dziwić i wzbudzać mieszane uczucia (łącznie z poczuciem oglądania „innej bajki”). Kolejny rys indywidualności, którą nadali nowej wersji Supermana Goyer, Snyder i Christopher Nolan to tematy, które kryją się za jego przygodami. Wyalienowanie, strach, niepewność co do własnego miejsca we wszechświecie to demony, które nękają Clarka Kenta mocniej niż kiedykolwiek. Jeśli dodać do tego wątpliwość co do intencji i uczuć jakie żywią Ziemianie wobec wychowanego wśród nich kosmity (co wpisuje się w widoczny w ostatnich latach w kinie superbohaterskim nurt odwracania się od herosów) oraz pytania o odpowiedzialność i moralną gotowość do poświęceń to teoretycznie otrzymamy dramat bohatera na miarę rozterek Mrocznego Rycerza.
Trzeba też stwierdzić, że bardzo przyzwoite aktorstwo drugoplanowe (zwłaszcza Michael Shannon, Russel Crowe i Diane Lane) sprawia, że tematy dramatyczne – wyobcowanie młodego Clarke’a, rozpacz Jor-Ela i Lary odsyłających swoje dziecko, czy podszyta poczuciem obowiązku wendeta Zoda – prezentują się w „Człowieku ze stali” co najmniej dobrze. Czy raczej: prezentowałyby się dobrze, gdyby nie uparte mieszanie ich z rozwiązaniami aż typowymi dla popcornowych blockbusterów najpośledniejszego sortu. Rozpacz Jor-Ela jest przyćmiewana przez śmigające w poprzek ekranu smokopodobne stwory. Wzruszającą troskę Kenta o przybranych rodziców przesłania jego błyskawiczne przerzucenie uwagi z matki na Lois Lane. Z kolei ważkie pytania o stosunek ludzkości do dysponującego boską mocą nadczłowieka nie mogą być brane na poważnie, jeżeli ludzkość jest reprezentowana przez dosłownie trzech dziennikarzy (którzy właściwie statystują na ekranie), dwóch amerykańskich wojskowych (którzy mimo nie najwyższej rangi decydują o wszystkim i znają się na wszystkim, łącznie z pilotowaniem samolotów) i jednego, jedynego naukowca (który jest najwyraźniej ogólnoświatowym ekspertem od nauk wszelakich).
„Człowiek ze stali” grzęźnie do tego w odmętach głupotek, które przypominają pomysły typu „zarażanie statku kompletnie obcej cywilizacji wirusem komputerowym” i sporo traci na fragmentach sprawiających wrażenie dodanych pod kątem wyprodukowania wakacyjnej rozrywki. Czytaj: ma być podniośle, głośno, szybko i romantycznie – w takie założenia zdają się wpisywać sceny akcji na Kryptonie, czy nie mający pokrycia w rozwoju fabuły wątek romantyczny między Lois i Clarkiem. Jeśli dodać do tego mnóstwo dziur logicznych, film Snydera zaczyna sprawiać wrażenie jednej z najsłabszych ekranizacji przygód Kal-Ela (zresztą agregatory filmowych recenzji takie jak Metacritic czy Rotten Tomatoes plasują „Człowieka ze stali” wyżej tylko od trzeciego i czwartego filmu z lat 80.).
Co więc ratuje najnowszego Supermana? Oprócz wspomnianego aktorstwa (nie tylko drugi plan, ale też Henry Cavill w roli Kal-Ela radzi sobie bardzo dobrze – co więcej, w końcu, inaczej niż Christopher Reeve czy Brandon Routh, swoją fizycznością sprawia iście nadludzkie wrażenie) jest to próba podjęcia ciekawych tematów i ucieczka od infantylności. Clark Kent nie ratuje kotków z drzewa, nie uprawia idiotycznych lotów wokół planety w celu cofnięcia czasu i nie przesuwa Księżyca, ale pomaga ludziom w realnych, choć może nieco bardziej przyziemnych kłopotach (tonący autobus z dziećmi, wybuchająca platforma naftowa). Jednocześnie walczy z odrzuceniem i powstrzymuje narastający od dzieciństwa gniew oraz buduje w sobie zasady moralne, które każą mu raczej nadstawiać drugi policzek i znieść upokorzenia, niż wykorzystać nadludzką siłę by zastosować wobec słabszych Ziemian zasadę „oko za oko”. Szkoda, że są to tematy tylko zarysowane – fabuła aż prosi się o nieco więcej rozterek dorosłego Supermana odnośnie jego miejsca na Ziemi, powinności, a także stosunku wobec „maluczkich” ludzi (może sequel przyniesie nam Supermana wątpiącego i odwracającego się od Ziemi?).
Druga rzecz, która sprawia, że nowe przygody ostatniego syna Kryptona miejscami ogląda się lepiej niż staroświecki filmy Donnera i Lestera, czy nieudane podejście Bryana Singera, to efekty specjalne. Co prawda jako całość „Człowiek ze stali” jest mocno „przedobrzony” w tym kierunku i sprawia czasem wrażenie nadmiernego epatowania green screenem, to jednak ostatnie pół godziny to jedna wielka scena akcji na miarę naszych czasów. Bo umówmy się: jednym z największych problemów w przedstawianiu przygód Supermana są jego prawie-że-boskie moce. Przecież facet, który jest szybszy niż pędząca kula i silniejszy niż lokomotywa, nie może tak po prostu okładać przeciwników pięściami. To znaczy owszem, to właśnie Superman Snydera robi, ale w iście nadludzkim wydaniu. Jego potyczki z Zodem i jego pomagierami to teledyskowa feeria uderzeń, rzutów i skoków, z których każdy skutkuje totalnym chaosem wokół i niszczeniem całych budynków, sprawiając że filmowe dokonania Iron Mana czy Hulka wyglądają jak zabawy przedszkolaków. Dokładnie tak musiałyby wyglądać zapasy między bogami, którzy za ring obrali sobie Manhattan – i Snyderowi udało się to znakomicie pokazać. Nie są to może efekty nowatorskie technicznie, a raczej kreatywne wykorzystanie obecnych możliwości do pokazania czegoś, co od zawsze tkwiło w samej koncepcji postaci Supermana.
I chyba te ze wszech miar udane pomysły na pokazanie Supermana w wersji uwspółcześnionej, dostosowanej do dzisiejszych gustów widzów, ich wrażliwości, a także najnowszych zdobyczy kinowej techniki, najdobitniej pokazują że „Człowiek ze stali” jest jako całość straconą szansą. Bo o ile Zack Snyder miał pomysł na uwspółcześnienie postaci Kal-Ela, o tyle nie miał pomysłu na dobry film. Jego dziełko jest niespójne, nielogiczne, epatujące przesadzonym patosem i błagające o odrobinę humoru, a przede wszystkim za długie i miejscami nużące.



Tytuł: Człowiek ze stali
Tytuł oryginalny: Man of Steel
Dystrybutor: Warner
Data premiery: 21 czerwca 2013
Reżyseria: Zack Snyder
Zdjęcia: Amir Mokri
Scenariusz: David S. Goyer
Muzyka: Hans Zimmer
Rok produkcji: 2013
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

108
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.