– Są trzy Bramy. Każda z nich to przejście do innego świata. – Chris bez zmrużenia powiek wpatrywał się w twarz Wintersa. Mówił z wysiłkiem. – Początki przesmyku czasoprzestrzeni, wiodącego do naszego macierzystego globu. Dawno temu twoi i moi przodkowie przenieśli tu życie. Ludzi. Wcale nie porywaliśmy tych dzieciaków, tylko pragnęliśmy je ocalić. Rozumiesz, co mówię? – Pojmuję – wolno odpowiedział Winters – choć niektóre słowa są mi nieznane. Lecz mylisz się, może już majaczysz. Życie tutaj stworzył Bóg. Niekiedy nazywamy go po prostu Panem – albo Stwórcą. Ulepił mężczyznę i kobietę z gliny i tchnął w nich życie, obdarzając zarazem duszami. Tak samo postąpił z wami, jeżeli to, co mówisz, jest prawdą. – Chciałem ci wszystko wytłumaczyć, lecz nie dałeś mi żadnej szansy. – Chris oddychał z wysiłkiem. Winters dłonią przetarł mu czoło, mokre od potu. – Wasz świat to zapomniana kolonia karna. Dawno temu zsyłaliśmy tu morderców, gwałcicieli i psychopatów. Szaleńców. Osobników będących wytworem nieudanych eksperymentów genetycznych. Prawdopodobnie jesteś – ciągnął z widocznym trudem – potomkiem kogoś o źle udoskonalonej cielesności. Ty i twoje mordercze psisko, bo przysyłaliśmy tu też zwierzęta. Zamilkł. Jęknął głośno. Dłoń Chrisa przycisnęła mocniej do ciała wybrzuszoną fałdę kurtki, zakrywającą kataplazm i opatrunek. – Straciliśmy nad wami kontrolę – podjął po chwili. – Wyzwoliliście się. To, co nazywacie ruinami, to pozostałości dawnych więzień. Zakładów psychiatrycznych, nie wiadomo już nawet do końca, czego. Chcieliśmy uratować dzieci, bo one mają jeszcze szansę na zmiany. Wyrwać je stąd. – A reszta? – Winters spojrzał uważnie na blednącą twarz. Nie chciał wierzyć w to, o czym mówił Chris. Nie chciał, ale dobrze wiedział, że umierający człowiek nie kłamie. Znał to. Wielokrotnie już słuchał urywanych zdań konających. – Cóż się miało stać z nami? – Nie mogliśmy was wszystkich zabrać, więc mieliście się wzajemnie wybić – z trudem odpowiedział Chris. – Dostarczaliśmy wam przez Bramy nową broń. – Jesteśmy przecież ludźmi, tak jak wy. – Winters nagle poczuł zmęczenie. – Mamy Pismo, wierzymy w Boga. Jesteśmy ludźmi. – Pismo… – powtórzył Chris. Wydawało się, ze próbuje się uśmiechnąć. – Pismo – ciągnął z cieniem szyderczego uśmiechu w kąciku bezkrwistych warg – a tak, zostało przez nas stworzone. Ktoś wpadł na pomysł, aby spróbować ucywilizować ten świat. Dać wam jakiś wzorzec postępowania. Więc stworzono Pismo, zbiorek przeróżnych opowieści z najrozmaitszych religii, dość przy tym prosty – żebyście nie męczyli się przy czytaniu. Palce Aarona Wintersa zacisnęły się na rękojeści Smugacza. – Pismo… – powtórzył człowiek, leżący na podłodze. – Naprawdę w nie wierzycie? – Łżesz, mówiąc o Piśmie. Po prostu kłamiesz, nawet w chwili śmierci. Może nie znasz prawdy. Nie wiesz, czym jest prawda. Bluźnisz. Głos Wintersa przepełniał gniew. Wstając, kopnięciem przewrócił krzesło na podłogę. W niekontrolowanym porywie furii zadał cios. Splótł dłonie, wzniósł kord i uderzył z całej siły, przebijając ciało na wylot. W spazmatycznym odruchu lędźwie mężczyzny niespodziewanie poderwały się do góry, a potem zsunęły po ostrzu w dół. Chris jeszcze coś szeptał, nieoczekiwanie wyraźnie. Aaron nachylił się, aby lepiej słyszeć. – Nawet, jeżeli nie pojmowałem znaczenia Pisma, to teraz je w końcu zrozumiałem… Oczy mężczyzny o siwych włosach stały się szkliste. Na ustach zastygł lekki, dziwnie szczęśliwy uśmiech. Nieoczekiwanie czułym i delikatnym gestem Aaron Winters zamknął powieki niewidzących już źrenic. Drzwi ponownie skrzypnęły, kiedy muszkieter wychodził na podwórzec. Dwie dziecięce sylwetki, siedzące pod szopą, zerwały się z miejsca. Zaczęły biec. – Oddaj rękawice. – Aaron wyciągnął rękę do chłopca. – Nie będą ci potrzebne, a mnie się jeszcze na pewno przydadzą. Trupy pochowali wspólnie. Aaron wykopał głęboki grób pod jedną z szop, Jonathan nazbierał sporo kamieni, a Jennifer wyszukała dwa mocne, suche konary różnej długości i związała je starannie długim rzemieniem, tworząc krzyż. Wcześniej Aaron wyciosał dwa wgłębienia, aby złączenie stało się mocne. Dziewczynka uważała, że ma za mało pracy, więc, oblizując wargi, usunęła jeszcze Małym Smugaczem korę i nierówności drewna, starając się, aby powierzchnia stała się możliwie jak najbardziej gładka. Potem ponownie zaciągnęła supeł, spajający zwykle kawałki drewna w jedność, tak mocno, ze skórzany sznurek wpił się w jej drobne dłonie. Jonathan dziwił się, po co Wintersowi potrzebne są polne otoczaki i ułomki skał, tkwiące w ziemi. Aaron wytłumaczył mu, że idzie o dzikie zwierzęta. – Nie wyciągną ciał na powierzchnię i nie rozszarpią ich na strzępy – stwierdził, kiwając głową. – Zabiłem morderców, takich jak ja, ale zmarłym należy się szacunek. Pamiętaj o tym. Wspólnie z Jonathanem ułożyli zwłoki w dole. Nie rzucali – ułożyli. Jennifer nakryła je grubymi płaszczami z kapturami, uszytymi z tej gładkiej i śliskiej tkaniny, znalezionymi w małej izbie z tyłu głównego budynku. Winters zasypał mogiłę i ubił rydlem ziemię, chłopiec osadził krzyż, a dziewczynka odmówiła modlitwy – „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. Jeszcze wcześniej, zaraz po tym, jak Jennifer przyniosła te dwa związane ze sobą konary, Winters czubkiem głowni Małego Smugacza wyrzezał na poziomej części krzyża, po lewej stronie, imię „Chris”, a po prawej pięć małych krzyżyków. Uczynił to starannie, najlepiej, jak umiał, tak jak starał się czynić wszystko w swoim życiu. Literki wyszły nieco koślawo, lecz dało się je bez kłopotu odczytać. Potem umyli ręce i twarze. Winters dał dzieciakom po jabłku – dużo jeszcze miał ich w sakwie. Przysiedli na kilku grubych balach, leżących pod ścianą jednego z budynków. Wtedy Aaron opowiedział wszystko to, co przekazał mu człowiek o siwych włosach. Nie opisywał walki – jeszcze wczoraj tak by uczynił, aby nauczyć Jonathana, jak ma postępować. Może nawet pozwoliłby mu wykonać kilka prostych cięć Smugaczem. I jakieś pchnięcie, na całą długość ramienia, z nachyleniem torsu do przodu. Ale już nie teraz – nie teraz, kiedy dowiedział się, jaki naprawdę jest otaczający go świat. – Powinniście przejść przez Bramę – zakończył. – Porzucić to miejsce. – Ręka Wintersa wykonała szeroki gest, obejmujący karczmę, stodołę, dwie przysadziste szopy i niepokaźny grób ze spacerującymi obok gołębiami. Kilka z nich gruchało głośno, może dlatego, że znalazły pożywienie, a może bez powodu, po prostu ciesząc się ciepłotą ładnego dnia. – Traficie do innego świata, sądzę, że lepszego. Prędko zapomnicie o tym, co was kiedyś otaczało. Chris w tym miał rację – jesteście jeszcze dziećmi. Usta Jonathana zacisnęły się w wąską szparę. Jego siostra w milczeniu grzebała chodakiem w ziemi. – Oni zabili naszych rodziców – zauważył chłopiec, wypluwając skórkę soczystego owocu na ziemię. Jeden z gołębi podreptał w stronę dzieci. Cukierek leniwie podniósł łeb. Pies wyglądał tak, jakby miał zamiar ułożyć się do drzemki. – Niczym się od nas nie różnią – kontynuował Jonathan. – Dobrze o tym wiesz, Aaronie. Miejsce za Bramą może być takie samo. – Zostali za to ukarani, tak jak pragnęliście. – Winters marszczył brwi. – Otrzymali sprawiedliwą odpłatę. Postępowali niegodziwie, lecz ich zamiary w stosunku do małych dzieci nie stanowiły grzechu. Pragnęli odpokutować za spowodowane zło. Chcieli uczynić dobrze, tylko nie potrafili powiedzieć, dlaczego tak postępują. I ich pokuta miała lichą, niepełną miarę. Znowu osądzali, kto jest sprawiedliwy, a kto nie. Nie posiadali takiego prawa. Cukierek wyciągnął się wygodnie, podkulił przednie łapy pod brzuch i ziewnął. Zaczął chrapać. – Nie posiadali – powtórzył Winters. – Żyli w pysze – ciągnął – i to ich zgubiło. Natomiast… Twarz Wintersa stężała w grymasie gniewu. – Natomiast – ciągnął – Bóg nie przebaczy im tego, co zamierzali uczynić z pozostałymi – wzniecenia wzajemnej rzezi. Nienawiści. Starając się zadośćuczynić za zło, godzili się z tym, że popełnią następne. Nie znali też prawdy o istocie ludzkiej. Sądzili, że my tutaj, dorastając, stajemy się bydlętami. Gniewny głos muszkietera obudził brytana. Podniósł się, wpatrując się uważnie w swojego pana. Milczeli przez chwilę. Jennifer ssała palec, Jonathan rzucał przed siebie drobnymi kamyczkami. Aaron wskazał dłonią na Cukierka, siedzącego obok niego. |