Nowy „Jeździec znikąd” to dziwny film. Niby western, ale z elementami baśni, a nawet horroru (króliki…), niby beztroska przygodówka, ale z bardzo ponurymi wtrętami. Tonto wcale nie jest Sparrowem, zaś prawnik-idealista to postać w swej istocie irytująca, lecz mimo wszystko sympatyczna. Natomiast sceny akcji zadowolą najwybredniejszego nawet wielbiciela komedii sensacyjnych.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Opowieść o zamaskowanym stróżu prawa na białym koniu to jedna z ikon amerykańskiej popkultury, uwieczniona we wszystkich rodzajach twórczości - od słuchowiska radiowego po komiks. Największe tryumfy święciła w latach 30-50 XX wieku, a odniesienia i cytaty do dziś można znaleźć w wielu miejscach, na przykład w „Dilbercie” („Adios, Tonto, razem ze swoim koniem”) albo filmie „RED 2” (John Malkovich w jednej z pierwszych scen zwraca się do Bruce’a Willisa per „Kemosabe”). W najnowszym „Jeźdźcu znikąd” fabuła ujęta jest w ramy opowieści snutej dziecku przez starca, co natychmiast kojarzy się z „Narzeczoną księcia”, jednak u Verbinskiego przejścia z jednego planu na drugi zrobione są z większym wdziękiem. Taka kompozycja ma niewątpliwie za zadanie zdystansować widza do tego, co ogląda, bo wszak wiekowy narrator ma prawo nieco koloryzować, mieszać chronologię czy pomijać drobne szczegóły. A koloryzuje, i to w sposób, który samego pana Zagłobę odesłałby ze wstydem do kąta. Ku własnemu zdziwieniu, kupiłam bez zastrzeżeń wszystko, nawet mięsożerne króliki i konia na dachu budynku, nie mówiąc już o wydobywaniu srebra w postaci elegancko wypolerowanych samorodków. Zaś ułamek sekundy, w którym przenikają się oba plany – zwróćcie baczną uwagę na scenę przy wykopanych grobach – wręcz mnie zachwycił. Momentami miałam wrażenie oglądania jakiejś onirycznej wizji, co potęgowane było nienaturalnie wypłowiałymi kolorami i wysmakowaną kompozycją niektórych ujęć. Co sprawiło, że do tego stopnia wsiąkłam w opowiadaną historię? Na pewno duża w tym zasługa aktorów – i nie mam na myśli jakichś szczególnie wybitnych kreacji, ale raczej coś na kształt ogólnej charyzmy, „emanacji Mocy”, jak mawia jedna moja przyjaciółka. Postaci w tym filmie są kwintesencją westernowych klisz (Przyjazna Burdelmama, Twarda Osadniczka, Knujący Korporacjonista) i jako takie podane są przekonująco. Tytułowy bohater jest irytujący w swym naiwnie idealistycznym podejściu do życia, ale Armie Hammer gra tę irytującość z sercem. Z kolei Tonto wygląda bardziej jak wyobrażenie Karola Maya o „szlachetnym dzikusie” niż jak realna osoba, szczególnie, że schowany jest pod makijażem, który niemal zaciera mu rysy twarzy. Ale robi dokładnie to, co „powinien” robić westernowy Indianin: ma kamienną minę i wypowiada się lakonicznie oraz nieco wzniośle (z tym ostatnim polski tłumacz nieco sobie poszalał) i tylko w jednej ze scen na dachu jadącego pociągu zostaje przywołany duch kapitana Jacka Sparrowa, kiedy Tonto przez chwilę porusza się w charakterystyczny sposób. Swoją drogą, wątki indiańskie w westernach rzadko bywają radosne, ale w tym filmie wypadły porażająco ponuro na skutek kontrastu z radosną i nieco absurdalną przygodowością głównej fabuły. Może „radosną” to niepasujące stwierdzenie w kontekście tragedii, jakich doświadczyli obaj bohaterowie, ale po wyjściu z kina ma się w pamięci głównie szaloną finałową galopadę koni i pędzących pociągów do wtóru uwertury z „Wilhelma Tella” (wykorzystywanej również w najstarszych przygodach Lone Rangera), a nie masakrę całego plemienia. Gdyby Tarantino kręcił filmy dla Disneya, całościowy efekt mógłby być nieco podobny.
Tytuł: Jeździec znikąd Tytuł oryginalny: The Lone Ranger Data premiery: 19 lipca 2013 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, przygodowy Ekstrakt: 80% |