A potem ciemność rozjaśnił blask świecy i sługa cofnął się przerażony w najgłębszy kąt piwnicy; choć tak wiele czasu spędził w towarzystwie mistrza Samuela, ogień wciąż napawał go lękiem. Praga powoli pogrążała się w ciemności. Nocne życie już wiele lat temu straciło dla mieszkańców dzielnicy żydowskiej posmak mistycyzmu. Czasy legend i tajemnic dawno minęły; ludzie przemykający ulicami Josefova myśleli tylko o tym, za co uda im się przeżyć kolejny dzień. Niewiele osób chciało zresztą mieszkać w okrytej złą sławą dzielnicy: ci, którzy pragnęli zacząć żyć na nowo, dawno uciekli w inne części miasta. Pozostali tu albo biedacy, albo ortodoksi. I jedni, i drudzy byli zbyt oszczędni, żeby marnować światło na próżno. Tylko okna mistrza Samuela na najwyższym piętrze czynszowej kamienicy nadal lśniły przygaszonym, ale wciąż widocznym blaskiem, jakby lokator nie tracił czasu na sen. Josefov był jego marzeniem i przekleństwem jednocześnie: ambicja związała go z tym miejscem i nie pozwoliła odejść nawet wtedy, gdy został w nim zupełnie sam. Czynszowa kamienica na ulicy Červenej stała się nie tylko schronieniem, ale i pretekstem, żeby śledzić, co dzieje się we wnętrzu osławionej legendą Staronowej Synagogi. Mistrz Samuel z okna dostrzegał jej poddasze, nęcące obietnicą tajemnych nauk i alchemicznych zapisów. Noce spędzał na próbach zgłębiania wiedzy dawnych rabinów. I czekał. Ale kiedy wreszcie opuściły go resztki cierpliwości i zdecydował się włamać do synagogi, nie poczuł nic poza rozczarowaniem. Nie odnalazł ani golema, ani innych tajemnych stworzeń; zamiast magicznych formuł pozostał tylko niewielki plik starych zapisków, na wpół zniszczonych przez pleśń. I nawet jeśli wcześniej miał nadzieję, że znajdzie w nich cokolwiek przydatnego, stracił ją, gdy papier rozsypał mu się w dłoniach. Spóźnił się, nie po raz pierwszy. Może po raz ostatni. Zresztą, życie poza Josefovem i tak nie istniało, nie dla niego. Nawet jeśli kiedyś rzeczywiście wierzył, że uda mu się jeszcze przerwać pasmo niepowodzeń, tamte nadzieje należały do odległej przeszłości. Podkręcił lampę: z półmroku wyłoniło się kilka eleganckich, choć nadgryzionych zębem czasu mebli, pamiątek po dawnym bogactwie. Mistrz Samuel przechylił się w stronę okna i mocniej naciągnął pled na ramiona: chociaż czynszowe kamienice wybudowano nie tak dawno temu, jego mieszkanie było wciąż wilgotne i cuchnęło stęchlizną. A może tylko jemu tak się wydawało, zwłaszcza teraz; męczył się coraz szybciej, czas uciekał nieubłaganie, nie pozwalając na odrobinę wytchnienia. I choć pozbył się wszystkich zegarów, wciąż nie zyskał dość mocy, żeby go zatrzymać. Przycisnął policzek do szyby i spojrzał z niechęcią na swoje odbicie w oknie. Szczupła, wąska twarz, ostre rysy, kręgi pod oczami ciemniejące od niezliczonej ilości nieprzespanych nocy. I nos, przeklęty, zbyt wydatny nos, który skazał go na tę dzielnicę, z całą jej pełną tajemnic historią i brakiem nadziei na przyszłość. Szuflada biurka wysunęła się z cichym skrzypnięciem. Mistrz Samuel westchnął i z całej siły zacisnął palce na nieco wyschniętym korzeniu, zdobytym zaledwie kilka dni wcześniej. To nie była nawet mandragora: kiedyś, w czasach dawnych alchemików i spełniających się legend, takie rzeczy byłyby możliwe. W świecie, który widział już wszystko, łącznie z Wielką Wojną, nie było miejsca dla rabinów z ich tajemną wiedzą i alchemicznymi formułami: zamiast nich musiał wystarczyć zwykły, choć wykopany na cmentarzu korzeń mlecza. Lampa znów przygasła; cienie zadrżały, nabierając pozorów ruchu. Mistrz Samuel uśmiechnął się i sięgnął po nóż. Ostrze zagłębiło się w korzeń, najpierw płytko, potem coraz głębiej, cięło odstające włókna, rzeźbiąc niezgrabną ludzką sylwetkę. Minuty mijały, a mistrz Samuel nie przerywał pracy; tylko co jakiś czas zasłaniał dłonią usta, tłumiąc kaszel. Nie szukał nawet chustki: gdy sięgał ręką do korzenia, krew i tak wsiąkała w chropowatą powierzchnię, zupełnie jakby roślina spijała z jego palców każdą kroplę płynu. I nagle usłyszał krzyk, cichy jak głos skrzywdzonego dziecka. Wilgotny od śliny i krwi korzeń wysunął się z jego rąk, przetoczył po biurku, aż wreszcie spadł na podłogę, rosnąc w oczach. Mistrz Samuel patrzył zachłannie, wbijając paznokcie w dłoń, gdy stwór powoli odwrócił się w jego stronę, dokładnie taki, jakiego sobie wyobraził: szarawa skóra, pomarszczona jak kora drzewa, rzadkie, splątane włosy. Przez chwilę nie podnosił się z podłogi; wciśnięty w kąt, niezgrabnie prostował dłonie, jakby dziwiąc się każdemu najdrobniejszemu ruchowi. Wreszcie jęknął cicho i poruszył się z wyraźnym trudem. Jasne, pełne bólu oczy spojrzały na stwórcę z obawą. Mistrz Samuel roześmiał się z triumfem, po raz pierwszy od wielu dni. Przez chwilę wszystko wydawało się możliwe: cienie dawnych, zasłyszanych w dzieciństwie legend spełniały się na jego oczach. Już niedługo, może kilka tygodni – i uda mu się zapanować nad życiem i śmiercią. Do rzeczywistości przywrócił go dopiero kolejny atak kaszlu. Sługa nie był właściwie pewien, skąd wziął się w domu na ulicy Červenej. Kiedy próbował przywołać w pamięci to, co zdarzyło się wcześniej, potrafił odtworzyć tylko niejasne wspomnienie wilgotnej ziemi i zapachu butwiejących roślin. I przede wszystkim graniczące z pewnością przekonanie, że wszystko, co stało się później, zawdzięcza wyłącznie mistrzowi Samuelowi. Pamiętał, jak leżał na podłodze, wystraszony i zziębnięty: szorstka, zdrewniała skóra nie potrafiła ochronić go przed chłodem mieszkania. Dotyk koca, ciepłego i nadspodziewanie miękkiego, przywitał z prawdziwą ulgą; już wtedy zrozumiał, że na zawsze przywiąże się do tego mężczyzny o mądrej, choć smutnej twarzy i zmęczonych oczach. Uśmiechnął się z wysiłkiem, choć wargi, nienawykłe do ruchu, zapiekły go boleśnie, i kurczowo zacisnął dłonie na wyciągniętej w jego stronę ręce. Oparł się mocniej o ścianę, dziwnie szczęśliwy, i nagle zamarł: nie zrozumiał grymasu, jaki pojawił się na twarzy stwórcy. – Boli – syknął wreszcie mistrz Samuel, uwalniając rękę, i cofnął się o krok; na jego wychudłej twarzy zamiast niedawnego podziwu malował się strach. To chyba wtedy coś się zepsuło, zanim zdążyło rozpocząć na dobre. Od tego czasu sługa przeklinał uścisk swoich palców, sękatych i niezgrabnych jak gałęzie drzewa. Ale było już za późno, żeby odzyskać zaufanie stwórcy. Potem już nigdy nie zobaczył na twarzy mistrza Samuela strachu, raczej niechęć. Przez pierwszy tydzień spędzony na ulicy Červenej sługa nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca, błąkał się tylko z kąta w kąt z niejasnym poczuciem straty. Tęsknił za tą pierwszą nicią porozumienia, która nawiązała się między nimi, gdy dotknął miękkiego materiału koca. – Dlaczego?… – zapytał kiedyś żałośnie, chwytając mężczyznę za mankiet koszuli. – Mniejsza o to – odpowiedział mistrz Samuel, krzywiąc się jakby z niezadowoleniem. – Wystarczy, że ja wiem. Pytania przechodziły słudze przez gardło rzadko i z wyraźnym trudem. Powoli zresztą uczył się powstrzymywać ich nadmiar: to oszczędzało mu nieprzychylnych spojrzeń stwórcy. Tylko czasem zapominał o własnych postanowieniach i z pochyloną głową wysłuchiwał kolejnej reprymendy. A potem siadał na krześle w wąskim korytarzu, przytulał plecy do oparcia z surowego drewna i z napięciem obserwował światło przenikające przez szczelinę w drzwiach gabinetu: to było jedyne pomieszczenie w całym mieszkaniu, do którego zakazano mu wstępu. W domu mistrza Samuela mówiło się mało i jak najciszej. Krtań sługi, oporna tak samo jak palce, wydawała nieprzyjemne, chrapliwe dźwięki, brzmiące niewłaściwie nawet w jego własnych uszach. Mowa nie nadążała za myślą: każde wypowiedziane ostrożnie słowo sprawiało ból. Kąciki ust ściągały się nieprzyjemnie, mięśnie odpowiadały powoli, jakby z opóźnieniem. Nic dziwnego, że mistrz Samuel wciąż był niezadowolony ze swego dzieła, chociaż mimo wszystko próbował tłumić niechęć. Aż nadszedł dzień, w którym pękły jego bariery. Początkowo nic nie zwiastowało nieszczęścia. W domu mistrza Samuela nie było wielu luster, ale sługa zbyt dobrze wiedział, jak wygląda: miał już kilka okazji, żeby przyjrzeć się swojemu odbiciu, dlatego nie umiał powiedzieć, skąd wzięła się nieoczekiwana niepewność na widok własnego zdeformowanego ciała. Ostrożnie jak nigdy przedtem wyciągnął rękę i dotknął zimnej tafli. Obrysował palcem odbicie ziemistej twarzy, krótkiej szyi, szerokich ramion. Uchwycił blask oczu, skośnych i żółtych jak płatki mlecza. A potem jeszcze raz spojrzał w lustro: tuż za nim wyrosła kolejna sylwetka, szczupła i przygarbiona jakby pod ciężarem trosk. Sługa zamarł i wstrzymał oddech, kiedy ręka mistrza Samuela pieszczotliwym gestem przeczesała jego rzadkie włosy. – Miałeś żyć, tak naprawdę, wiesz? – W głosie mężczyzny pojawił się nieoczekiwany żal, spojrzenie zmąciło się na chwilę. Przez chwilę mistrz Samuel znów przypominał człowieka, który kiedyś okrył go kocem. – Miałeś być człowiekiem jak ja. |