Neill Blomkamp niszowym, nakręconym w RPA „Dystryktem 9” wypracował sobie wśród miłośników filmowego sf ogromny kredyt zaufania. Niestety, zrealizowany już w Hollywood „Elizjum” zdecydowanie nie spełnia pokładanych w nim nadziei.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ponieważ to dopiero drugi pełnometrażowy film południowoafrykańskiego reżysera, nie sposób nie porównywać „Elizjum” z debiutanckim „Dystryktem 9”. Patrząc w ten sposób ciężko nie dostrzec pokrewieństwa między tymi filmami. Blomkamp znów bierze na tapetę tematy, które poruszał już w czasach krótkometrażowego „Alive in Joburg”: rozwarstwienie społeczne, brak perspektyw dla najniższych klas społecznych, a także ksenofobię i narastającą wrogość pomiędzy uprzywilejowanymi, a wykorzystywanymi. I już w tym momencie trzeba zauważyć, że „Dystrykt 9” – choć zalecałem ostrożne odczytywanie go w kontekście apartheidu – był filmem o wiele bardziej szczerym i realistycznym. Sytuacja „krewetek” z kosmosu była kalką przesiedleń, których doznali czarnoskórzy mieszkańcy Cape Town w czasie jednego z mniej znanych epizodów apartheidu. W drugim filmie Blomkampa tematyka jest już dużo bardziej uniwersalna i dostosowana do doświadczeń europejskiego, a jeszcze bardziej amerykańskiego odbiorcy. W „Elizjum” chodzi bowiem o dobrze znany i uniwersalny konflikt bogaci kontra biedni. Ci pierwsi zbudowali sobie w XXII wieku prawdziwe „elizjum”, lub trzymając się bardziej kultury judeochrześcijańskiej – raj. Tę rolę pełni imponujący kosmiczny habitat, stacja kosmiczna w kształcie wpisanej w pierścień rozgwiazdy, na którą na stałe wynieśli się możni tego świata. Oczywiście w swym kosmicznym azylu opływają we wszelakie luksusy, poczynając od zielonych trawników, a kończąc na cudownych maszynach leczących wszystkie choroby. I choć wzorowani na biernych Elojach „Elizjanie” spędzają czas głównie na towarzyskich koktajlach (w czasie których usługują im oczywiście roboty), mają w swoich szeregach również ludzi, którzy pracują. To politycy i menedżerowie, którzy zarządzają tym kosmicznym rajem, a przede wszystkim dbają o odpowiednie kontakty z zamieszkującymi Ziemię pariasami. Należą do nich między innymi pani sekretarz obrony (Jodie Foster) dbająca o to, by szmuglerskie rajdy Ziemian nie docierały do Elizjum, a także szef potężnej firmy (William Fichtner), wykorzystującej na Ziemi tanią siłę roboczą przy produkcji androidów będących opoką Elizjan i batem na niepokornych Ziemian. W tej właśnie fabryce pracuje główny bohater, recydywista Max (Matt Damon), który w wyniku nagłego splotu zdarzeń zmuszony jest starać się o dotarcie do Elizjum, by skorzystać z dobrodziejstw ich medycznej cud-technologii. Rzecz jasna w konstrukcji Elizjum-Ziemia łatwo odnaleźć obraz współczesnych metropolii – zwłaszcza Ameryki Łacińskiej, takich jak Meksyk, w którym kręcono zresztą większość zdjęć – w których biedne fawele graniczą z osiedlami pięknych, strzeżonych rezydencji. Tym bardziej, że Blomkamp, idąc po linii najmniejszego oporu (a może chcąc wstrząsnąć białym widzem) w filmie serwuje dokładnie ten sam podział, który obserwujemy w rzeczywistości: na stację kosmiczną wyemigrowały WASP-y, a na brudnej Ziemi tłoczą się Meksykanie i Murzyni (biały protagonista jest wśród nich prawdziwym rodzynkiem…). Z jednej strony to wierne odwzorowanie realnych podziałów etniczno-klasowych, ale z drugiej jednak brak odwagi i pójście na łatwiznę. Przeciętnemu zjadaczowi popcornu łatwiej będzie zrozumieć obraz nawiązujący do otaczającego go świata, wzruszą go śniadzi „Morlokowie” (choć teoretycznie to zgraja złodziei, hakerów i innych bandziorów, to w gruncie rzeczy są nieszkodliwi, a ich potomstwo słodkie i uczciwe), a jednocześnie nie będzie psuł sobie apetytu oglądaniem obdartych, mieszkających w szałasach białych. Oczywiście poza tym jednym: głównym bohaterem – bo przecież z kimś trzeba się identyfikować… Takie hollywoodzkie uproszczenia są jedną z najgorszych cech „Elizjum”. Zresztą łopatologię funduje się widzom nie tylko w warstwie ideologicznej, ale też scenariuszowo-realizacyjnej. Scenariusz pełen jest dziur logicznych (od kondycji fizycznej bohatera, do tajemniczej ekonomii napędzającej i utrzymującej tę dwuklasową utopię), postawa bohatera determinuje kształt zakończenia, w finale funduje się nam ckliwe retrospekcje, a jeden cudowny deus ex machina wywraca do góry nogami całe elizjańskie uniwersum. Takie podejście boli szczególnie w porównaniu do „Dystryktu 9”, gdzie Blomkamp nie bał się ani nieoczywistego finału, ani antypatycznego bohatera, ani też eksperymentowania z formą przekazu. „Elizjum” w warstwie realizacyjnej to już klasyczny letni przebój. Zamiast ciapowatego, niezbyt urodziwego everymana, mamy muskularnego przystojniaka – notabene słabo wykorzystującego swoje mięśnie i ich wspomagacze – który podejmuje jedynie słuszne wybory, nawet jeśli długo się namyśla. Zamiast podejścia pseudo-dokumentalnego i wykorzystywania kamer przemysłowych czy amatorskich, mamy teledyskowy montaż i nieczytelne sceny akcji (a pod tym względem finał „Dystryktu 9” naprawdę robił wrażenie). Nawet efekty specjalne, które w debiucie Blomkampa robiły tak ogromne wrażenie, teraz wydają się opatrzone. Być może dlatego, że zamiast osadzać pojedyncze elementy na rzeczywistym tle, tym razem filmowi magicy kreują gros planu filmowego – poczynając od promów kosmicznych, a kończąc na bombastycznej stacji orbitalnej. Przesada to obok uproszczeń drugi grzech główny „Elizjum”. Cały film sprawia wrażenie jakby Neill Blomkamp przeciągał linę z jakimś producentem-księgowym, który starał się wzbogacać wizję reżysera o elementy dostosowane do potrzeb popcornowej publiczności – i jakby co chwilę wygrywał inny z zawodników. Dramat zamienia się nagle w kino akcji, aktor charakterystyczny (znany z „Dystryktu 9” Sharlto Copley) staje się barczystym badguyem, a kwestie społeczne topią się w ckliwej historii nieszczęśliwej dziewczynki, której los jest oczywiście ważniejszy niż przeznaczenie całej Ziemi. O ile więc debiut reżysera z RPA imponował odwagą i cieszył odmiennością – realizacyjną, wizualną, a przede wszystkim tematyczną – o tyle jego kolejny film rozczarowuje konformizmem i typowością. Co nie znaczy, że Blomkamp całkowicie wyczerpał limit kredytowy zaufania. Jest na to twórcą zbyt wizjonerskim i charakterystycznym (sceny pokazujące ubogie dzielnice i efekty animujące humanoidalne roboty to prawdziwy majstersztyk i już właściwie znak rozpoznawczy Blomkampa) – po prostu potrzebuje więcej swobody.
Tytuł: Elizjum Tytuł oryginalny: Elysium Data premiery: 16 sierpnia 2013 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, dramat, SF Ekstrakt: 50% |