Rewolucja, jaką zaserwował horrorowi Adam Wingard, jest z tej garderobianej półki. W „Następny jesteś ty” nie czekamy już na negliż z obcisłym podkoszulkiem żeńskiej bohaterki. Negliż natychmiast rzuca się nam w oczy. Pierwsze bowiem, co widzimy, to nagi biust; dopiero później poznajemy jego właścicielkę.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Z dużej chmury mały deszcz. Czy może raczej: nie taki diabeł straszny, jak go malują. Wbrew zapowiedziom znawców zza oceanu, okrzyknięty jednym z najinteligentniejszych kinowych straszaków ostatnich lat „Następny jesteś ty” wcale nie odświeża kostniejącej konwencji ani nie poszerza horyzontów subgatunku „home invasion”. Nie jest to także ambitne podsumowanie czy hołd w rodzaju „Krzyku” złożony uwielbianym przez miłośnika dreszczowca poprzednikom. Najbliżej premierowemu (choć nie tak nowemu; na dystrybucję sami Amerykanie czekali dwa lata) filmowi Adama Wingarda do zgrywy, jaką twórcy „Domu w głębi lasu” w 2012 roku zaserwowali slasherowi. A jednak to wciąż mało satysfakcjonujące porównanie. O ile bowiem Drew Goddard naigrawał się z dorobku autorów młodzieżowych serii lat 70. i 80., o tyle Wingard nie myśli wcale o podważaniu. Jego celem jest reaktywacja; i stawia akcent na przedrostek – w miejsce którego prawdziwi rewolucjoniści wstawiliby raczej inny prefiks (by wspomnieć Peckinpaha i antywestern). Kulturowa oś czasu ma jednak to do siebie, że echa z dalszych jej punktów są słabiej słyszalne dla współczesnych odbiorców. Łatwiej jest cynicznie odwrócić dawno przebrzmiałą melodię filmowych klasyków, niż zrobić jej udany remiks. Dowodzi tego dwugłos Goddard-Wingard. Temu pierwszemu nie zabrakło błyskotliwości, by podać na ekranie mało strawny, lecz wprawnie skręcający slasherowe bebechy bigos. Drugiemu natomiast brak cynizmu, którym tamten wyniósł swoją historię do stratosfery osobliwości. Sentyment nie pozwala twórcy „Następny jesteś ty” wyzwolić się z klisz niegdyś wzbudzających dreszcze, dziś już oklepanych, wielokrotnie widzianych na ekranach kin czy też wyświetlanych z nieodżałowanych VHS-ów. Choć przyświeca mu chlubny cel, to przypadkiem udowadnia nam, że powtarzalność na rzeczonej osi nie jest mile widziana, gdy twórca wszem i wobec zapowiada stworzenie dzieła jedynego w swoim rodzaju (a takie były autorskie intencje młodego filmowca). Owszem, przy nadmiarze dobrej woli da się tu dojrzeć pewne odwrócenie schematów, a twisty fabularne wielu mogą zaskoczyć. Także warstwa metafilmowa kojarzy film Wingarda z Goddardowską satyrą. Tym razem nie musimy czekać na podkoszulkowy negliż głównej bohaterki. Zakusy co bardziej pożądliwych widzów finalizowane są już w pierwszej scenie, w której to nagi biust podziwiamy najpierw… a później dopiero poznajemy twarz jego właścicielki. Zapowiedzią rodowej apokalipsy (to iskry z domowego ogniska napędzają akcję) jest spotkanie dawno niewidzianej familii, gdy kłótnia przy rodzinnym stole podburza nastrój i zaostrza języki. Obowiązkowe pytania o codzienne zajęcia przekształcają się w konflikt dotyczący wyższości komercyjnych produktów filmowych nad kinem undergroundu. Dyskusja prowadzona jest przez postacie cenionego w Stanach reżysera horrorów Ti Westa i znakomitego ponoć twórcy kina mumblecore, Joego Swanberga. Ten zrozumiały dla garstki wtajemniczonych kontekst upoważnia do zgadywania, w którym kierunku potoczy się fabuła: czy Wingard obierze znaną ścieżkę, czy przecierać będzie nieodkryte szlaki na mapie gatunku. Ostatecznie jednak reżyser nikomu nie przyznaje racji – obie postacie giną. Buńczucznej „metazapowiedzi” odświeżenia znanej konwencji nie spełnia jednak szablonowy scenariusz Simona Barretta. Twórcy nie potrafią wyjść nawet przed rząd idiotyzmów typowych dla gatunku, z których do dziś naśmiewają się sami miłośnicy serii „Halloween” czy „Piątku 13”. Absurdalne postępowanie dręczonych bohaterów i podejrzana niekonsekwencja w sianiu grozy przez reprezentantów ciemnej strony mocy każą zapomnieć o jakimkolwiek ożywianiu konwencji. Dostajemy to, co lubimy: przewidywalną i niewymagającą rozrywkę; udane, lecz tanie widowisko przemocy. Zapowiadane (niedoszłe!) zaskoczenie tłumi jednak perwersyjną radość płynącą ze strachu – którym obfitować powinien seans horroru czy thrillera. Do którego gatunku „Następny…” przynależy, nie zdradzę. Nie łatka gatunkowa jest jednak najistotniejsza w podróży po pełnym mrocznych zaułków domostwie. Gdy zamaskowane zło dziesiątkuje i tak już wybuchową familię, najważniejsze jest dla nas emocjonalne przeciąganie liny. Z jednej strony oczekujemy tego, co znane i uwielbiane. Wzbogacony o liczne zwroty akcji i fantazyjną makabrę schemat rodem z (fatalnych co prawda, lecz reprezentatywnych w konstrukcji) „Nieznajomych” zaspokaja to pragnienie. Z drugiej strony, dobrze znany koncept powinien zostać podany w zaskakującej oprawie. Powtórzę po raz kolejny: tej tutaj nie znajdujemy. Jeśli się przestraszamy, to w dobrze znanych amatorom gatunku momentach i dzięki chwytom niejednokrotnie już widzianym. Niezamierzenie komiczny finał dopełnia twórczej klęski. Tak jakby samo zło przewrotnie stanęło w obronie reżysera: gdy całość jest powieleniem formuły, może chociaż zabawny finał sprawi, że szybko o filmie zapomnimy (klęska zdawać się będzie mniejsza). W finale bowiem nie ma już złowrogich macek sięgających po samych widzów; zło wycofuje się i stwierdza, że tylko żartowało.
Tytuł: Następny jesteś Ty Tytuł oryginalny: You’re Next Data premiery: 6 września 2013 Rok produkcji: 2011 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 95 min. Gatunek: groza / horror, thriller Ekstrakt: 50% |