Trzecia powieść pochodzącego z Sanoka Bartłomieja Rychtera i trzeci kryminał. Po raz kolejny też – dość nietypowy. Akcja „Ostatniego dnia lipca” w sporej części rozgrywa się bowiem w sierpniu 1944 roku w walczącej z okupantem niemieckim Warszawie. Na tle boju o stolicę pisarz opowiada historię dwóch zbrodni, które niezależnie od siebie starają się rozwikłać przedwojenny polski adwokat i młody żołnierz Wehrmachtu.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W jednym z wywiadów Bartłomiej Rychter (rocznik 1978) – prawnik z wykształcenia, menedżer i bankowiec z wyboru – wyjawił, że zaczął pisać, gdy okazało się, że… nie ma pod ręką nic fajnego do czytania. Po kilku latach pracy – zdarzały mu się bowiem w trakcie kilkumiesięczne przerwy – powstał „Kurs do Genewy”. Książka spodobała się znajomym, więc zdecydował się wysłać ją do kilku wydawnictw. Najbardziej konkretną ofertę przedstawił W.A.B. – i to z nim młody (wtedy jeszcze przed trzydziestką) autor podpisał umowę. Powieść, której akcja rozpoczyna się we współczesnym Krakowie, a potem przenosi czytelników w koniec XIX wieku, ukazała się w 2007 roku i spotkała – w większości przypadków – z pozytywnym odzewem ze strony krytyków. W efekcie dwa lata później oficyna z Warszawy opublikowała „Złotego wilka” (fabułę tej książki Rychter umieścił w rodzinnym Sanoku przed ponad stu laty), a po trzech kolejnych – „Ostatni dzień lipca”. Na październik tego roku natomiast W.A.B. zapowiada premierę czwartej książki pisarza – „Czarnego złota”, które jest kontynuacją „Złotego wilka” (w każdym razie pojawia się w nim postać Borysa Pasternaka). Kariera sanoczanina nabiera więc rozpędu, z czego tylko należy się cieszyć, ponieważ dobrych polskich kryminałów – vide powieści Marka Krajewskiego, Wojciecha Chmielarza czy Pawła Pollaka – nigdy dość! We wcześniejszych powieściach Rychter chętnie nawiązywał do czasów monarchii austro-węgierskiej, umieszczając ich akcję w dawnej Galicji. W „Ostatnim dniu lipca” również zafundował czytelnikom podróż w przeszłość, choć już nie tak odległą. Zamiast zaborów, mamy okupację niemiecką. Zamiast Krakowa i Sanoka – Warszawę. A w tle rwących się do walki z hitlerowcami żołnierzy Armii Krajowej. Główny bohater książki, czterdziestokilkuletni Antoni Chlebowski, to przedwojenny adwokat, którego świat – jak wielu innym – zawalił się we wrześniu 1939 roku. Ale nie tylko z powodu wybuchu wojny. W czasie niemieckich bombardowań stolicy zginęła jego ukochana żona Anna, a on sam został poważnie kontuzjowany, w wyniku czego znacząco pogorszył mu się wzrok. Od tamtej pory w dużej mierze zdany jest na pomoc innych; najczęściej dogląda go Irena, młoda dziewczyna, dzięki której nie tylko znajduje kolejne bezpieczne mieszkania, ale także wciągnięty został do konspiracji akowskiej. Z powodu problemów ze wzrokiem Antoni nie bierze udziału w akcjach zbrojnych; jego przełożony w AK, porucznik Radosław Zieńczuk, pseudonim „Czarny” (przed wojną zarabiający na życie jako architekt), wykorzystuje jego talent pisarski i oratorski w inny sposób – Chlebowski jest stałym dostarczycielem artykułów i felietonów do prasy podziemnej. Lecz to mu nie wystarcza, chce walczyć – tylko w ten sposób będzie mógł, jego zdaniem, pomścić śmierć Anny. Aż pewnego dnia życzenie Chlebowskiego się spełnia. „Czarny” zostaje zobowiązany przez dowództwo do przeniesienia radiostacji w nowe miejsce, a brakuje mu ludzi do wykonania tego zadania. Chcąc nie chcąc, postanawia skorzystać z pomocy Antoniego. Urządzenie zostaje rozebrane, a trzej kurierzy przenoszą je w częściach do kolejnej meliny. Wszystko kończy się szczęśliwie. No, prawie szczęśliwie. Już po zakończeniu akcji, gdy Chlebowski przymierza się do powrotu do domu, na dziedzińcu kamienicy jest świadkiem tragicznego zdarzenia – z dachu bądź z okna na którymś z wyższych pięter spada kobieta. Okazuje się nią Zosia, radiotelegrafistka, którą poznał zaledwie kilka godzin wcześniej. Kiedy pochyla się nad nią, dziewczyna uparcie powtarza tylko jedno słowo: „Dziennik”. „Czarny” każe ją wnieść do stróżówki, ale na żądanie Antoniego, aby sprowadzić lekarza, reaguje bardzo nerwowo. Stwierdza, że ma w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie, że Zosi i tak już nic nie pomoże, a jej śmierć niczego nie zmieni. Przedwojennemu adwokatowi takie podejście do tragedii ludzkiej nie może się podobać, ale trudno też odmówić racji porucznikowi Zieńczukowi. Opisany we wstępie powieści wypadek – jeśli to w ogóle wypadek – ma miejsce 31 lipca 1944 roku. Żołnierze Armii Krajowej przygotowują się już do wyznaczonego na dzień następny powstania. Kto w takiej sytuacji przejmowałby się przypadkową śmiercią jednej kobiety, skoro w najbliższych dniach ginąć będą setki, jeżeli nie tysiące ludzi. Ale Chlebowski nie potrafi przejść nad tym do porządku dziennego i na przekór wszystkim, nie zważając na piekło, jakie się dokoła niego rozpętało 1 sierpnia, prowadzi dochodzenie. Napędza go jednak nie tylko poczucie sprawiedliwości, lecz także urazy osobiste, które swoje źródło mają w wydarzeniach jeszcze sprzed wojny. Drugą z ważnych postaci powieści Rychtera jest starszy strzelec Wehrmachtu Klaus Enkel, który po ponad trzech latach walki na froncie wschodnim, latem 1944 roku zostaje odesłany ze swoim oddziałem do Warszawy. Enkel nigdy nie wierzył w Trzecią Rzeszę, najchętniej nigdy nie poszedłby na wojnę, ale nie miał wyboru. Jego jedynym przyjacielem jest starszy szeregowy Herman Frink, homoseksualista, prześladowany przez sadystycznego ekszapaśnika Bommela. Gdy ostatniego dnia lipca Frink zostaje znaleziony martwy, Klaus nie ma wątpliwości, kto stoi za tą zbrodnią. Chce pomścić druha i dlatego wdaje się w bójkę z Bommelem, za co trafia do aresztu. Następnego dnia – ku swemu zaskoczeniu – zostaje z niego wyciągnięty przez kapitana SS Rudolfa Rainera, który przyłącza go do swojego kilkuosobowego oddziału. Rainer z jakiegoś powodu chce dostać się w konkretne miejsce w centrum Warszawy, a Enkel jest mu potrzebny, ponieważ zna język polski. W normalnych warunkach zapewne nie byłoby to większym problemem, ale właśnie wybucha powstanie, a w dzielnicy, która była celem esesmana, usadowili się akowcy. Oba wątki prowadzone są przez pisarza równolegle i naprzemiennie; przez bardzo długi czas nie widać też, aby miały ze sobą cokolwiek wspólnego. Ale muszą mieć, bo taka przecież jest konstrukcja podobnych fabuł. Losy Chlebowskiego i Enkela, chociaż są oni bohaterami – przynajmniej oficjalnie – usadowionymi po różnych stronach barykady, wykazują daleko idącą zbieżność. Obu zależy na znalezieniu odpowiedzi na najważniejsze w (prawie) każdym kryminale pytanie: „kto zabił?” – z jednej strony radiotelegrafistkę Zosię, z drugiej homoseksualnego szeregowca Frinka. By jej udzielić, muszą narazić – i to po wielekroć – własne życie. To był bardzo dobry pomysł Rychtera – wybrać na bohaterów powieści Polaka i Niemca, a potem wrzucić ich w wir najtragiczniejszych dla każdego mieszkańca Warszawy wydarzeń wojennych. Dzięki temu patrzymy na powstanie z dwóch różnych perspektyw. O dziwo, to spojrzenie wcale się tak nie różni. I dla Chlebowskiego, i dla Enkela to, co dzieje się na ulicach miasta, jest prawdziwą hekatombą. Zginąć mogą w każdej minucie – od przypadkowej kuli, bomby, miny, ewentualnie z rąk wroga lub nawet swoich, jeżeli zostaną wzięci za zdrajców, szpiegów, dezerterów albo zwykłych rabusiów. Z dwóch intryg kryminalnych zdecydowanie ciekawszą jest jednak ta „polska”. Głównie dlatego, że nakreśleniu jej Rychter poświęcił więcej miejsca, że głębiej zapuścił korzenie, sięgając aż do czasów przedwojennych, że zrezygnował przy okazji z przedstawienia hagiograficznego portretu powstania i powstańców. Ani porucznik Zieńczuk, ani oficer łącznikowy jego oddziału kapitan Andrzej Klimowicz, ani Stefan, jeden z żołnierzy „Czarnego”, nie są nieskazitelni; fakt przynależności do Armii Krajowej nie sprawia także, że znajdują się poza podejrzeniami. Pod pewnymi względami znacznie jaśniejszą postacią od nich wydaje się Enkel, po części dlatego, że w tle ma same kanalie (vide Bommel, Rainer i inni esesmani). Mocną stroną „Ostatniego dnia lipca” są również pozbawione patosu opisy powstańczej codzienności, nieszczęść, jakie dotykają cywilną ludność stolicy. Tu nie ma miejsca na hurrapatriotyzm, są to za to pożoga, głód, barbarzyństwo i wszechobecna śmierć. Są masowe rozstrzeliwania, wykorzystywanie mieszkańców Warszawy (zwłaszcza kobiet i dzieci) jako żywe tarcze, gwałty, lecące na głowę bomby i okrutnie zabawiający się snajperzy. Jest wreszcie panujące powszechnie przekonanie, że to, co rozpoczęło się 1 sierpnia 1944 roku nie miało najmniejszego sensu. W takiej scenerii bywa, że intryga kryminalna schodzi na nieco dalszy plan i trudno się temu dziwić. Ale zawsze wraca – gdy tylko wyciągnięty spod gruzów Chlebowski bądź ocalały z podpalonej miotaczem ognia piwnicy Enkel odzyskują świadomość, ruszają dalej, by dociec prawdy i ukarać winnych. Bo tak właśnie stałoby się w normalnym świecie. I nawet jeśli otaczająca ich rzeczywistość taką nie jest, wymierzenie sprawiedliwości jest właśnie w stanie nadać jej choćby pozory normalności. Czytając „Ostatni dzień lipca”, trudno nie dostrzec, że autor dojrzewał wraz z pisaniem książki. Pierwsze rozdziały, te przedpowstaniowe, kreślone są jeszcze niekiedy dość ciężką ręką, nie wykraczają poza sztampę, nie zachwycają też stylem, a zdarzają się nawet drobne nieścisłości logiczne (o których za chwilę). Z biegiem czasu jednak Rychter nabiera rozmachu, jakby nagle nabył umiejętność spojrzenia na całą intrygę z szerszej perspektywy; zaczyna pewniej stąpać po warszawskim bruku, kupując czytelnika do reszty dramatycznym finałem. A co z tymi niekonsekwencjami? Z opisu czasu śmierci Zosi (strony 51-52) wynika jasno, że musiało się to stać 31 lipca przed godziną dwudziestą, tymczasem w dalszym ciągu autor uparcie twierdzi, że miało to miejsce w nocy (strony 112-113 i inne). W poszukiwaniu dziennika radiotelegrafistki Chlebowski włamuje się do mieszkania jej matki, wyłamując drzwi, opuszczając je zaś, sprawdza, czy nie pozostawił śladów swojej obecności (strona 111). Zamknięty w areszcie Enkel rozmawia przez ścianę z innym więźniem, który tłumaczy mu, że na alei Szucha jest siedziba gestapo, gdzie na co dzień pracuje Rainer (strona 119). Problem w tym, że żołnierz niemiecki nie użyłby polskiej (a więc przedwojennej) nazwy ulicy, ta właściwa powinna brzmieć „Strasse der Polizei”, czyli „ulica Policyjna”. Zaskoczyć może też scena miłosna pomiędzy Antonim a Ireną; głównie dlatego, że do zbliżenia dochodzi w powstańczym szpitalu, tuż po tym jak Chlebowski odzyskał przytomność. I chociaż każdy ruch grozi mu wylewem, sanitariuszka siada na nim okrakiem i jest nawet w stanie, ujeżdżając go, osiągnąć rozkosz (strony 267-268). Aż dziw, że to przeżył!
Tytuł: Ostatni dzień lipca Data wydania: 25 lipca 2012 ISBN: 978-83-7747-737-3 Format: 352s. 123×195mm Cena: 37,90 Gatunek: kryminał / sensacja Ekstrakt: 70% |