Diodoros zaklął; przedarł się przez walczących, tłukąc ostrzem gdzie popadnie, i stanął przed Lizymachem. – Wszystko zepsułeś. Teraz nie okażę ci ani krzty litości – wycedził Lizymach, po czym uderzył raz i drugi. Diodoros sparował oba ciosy i odgryzł się kąśliwymi pchnięciami, które trafiły jednak w pustkę. Przeciwnik odskoczył do tyłu i podniósł tarczę upuszczoną przez jakiegoś martwego hetajra. Diodoros nie zamierzał ustępować i znowu, niczym natrętna pszczoła odganiana przez gospodarza od plastra miodu, zaatakował zajadle. Ciął, siekł, kłuł, ale Lizymach skutecznie zasłaniał się tarczą. Doświadczenie nabyte w licznych bitwach dawało o sobie teraz znać. Jednakowoż Diodoros również swoje widział i przeżył, więc w końcu zdołał sforsować obronę przeciwnika, kopiąc go w sprzyjającej chwili w goleń. To wystarczyło, aby Lizymach stracił koncentrację. Diodoros potężnym ciosem wytrącił mu tarczę z rąk. Hetajr puścił ją bez większego oporu, ale zaraz skontrował. Diodoros uskoczył w bok, lecz nie zdążył cofnąć ręki. Najmniejszy palec trzymał się już tylko na jednym ścięgnie. Mężczyzna nie czuł bólu, gdyż był jeszcze w szoku. Runął całym ciałem na Lizymacha, który akurat tego się nie spodziewał. Obaj upadli na posadzkę, szamocząc się bez chwili wytchnienia, aż w końcu Diodoros otoczył ramieniem szyję wroga i zaczął go dusić. – Ja cię oszczędziłem… – wydyszał Lizymach, próbując złapać oddech. – Jeśli jesteś człowiekiem honoru, odwdzięczysz się tym samym… – Podniosłeś rękę na króla. Za to mogę podarować ci jedynie śmierć. Żegnaj, przyjacielu. Hetajr wzmocnił uścisk, poczekał, aż oponent przestanie się ruszać. Potem opasał zwisający palec serwetą i rozejrzał się dookoła. Walka była praktycznie skończona, sala przypominała rzeźnię. Ludzie Lizymacha, choć liczniejsi, zostali zdziesiątkowani przez hetajrów Diodorosa, walczących nieustępliwie za życie Aleksandra. Ciała leżały utopione w kałużach krwi, której wciąż przybywało z rozdartych żył i tętnic. Diodoros odwrócił wzrok, kiedy ujrzał podkomendnego, siedzącego na posadzce i próbującego wepchnąć jelita z powrotem do brzucha. I wtedy, przez przypadek, dostrzegł Jolaosa. Chłopak stał przez chwilę w drzwiach z przerażoną miną, a potem zawrócił i zaczął uciekać. Diodoros, poznawszy w nim królewskiego podczaszego, pobiegł za nim. Młodzieniec kilka razy ze strachem obejrzał się przez ramię i to go zgubiło, bowiem nagle poślizgnął się na schodach i poleciał w dół. Kiedy zdołał się podnieść, hetajr stał już nad nim. – Brałeś w tym udział? – Panie… Ja… – Brałeś? Odpowiadaj! – krzyknął Diodoros, biorąc zamach. Jolaos w ostatniej chwili kiwnął twierdząco głową, ale hetajr nie cofnął ręki. Miecz przebił na wylot pierś chłopaka, po opalonym ciele ściekła struga krwi. Mężczyzna pochylił się nad martwym i wyciągnął z fałdów jego szaty fiolkę z trucizną. Przez chwilę chciał ją po prostu rozbić, ale doszedł do wniosku, że zachowa ją jako dowód, który pokaże Aleksandrowi. W królewskiej komnacie panowała grobowa cisza. Nikt z oficerów i nadwornej służby nie śmiał zabrać głosu. Diodoros był siny z pulsującego bólu, ale udało mu się przynajmniej powstrzymać krwawienie. Wiedział, że palca już nie odzyska. Aleksander tymczasem wyglądał jeszcze mizerniej niż ostatnio. Bił od niego taki zapach, jakby nie odwiedzał łaźni od tygodni. Wreszcie zdmuchnął posklejane kosmyki, które opadały mu na oczy, i spojrzał na Diodorosa. – Możesz mi wytłumaczyć, co tu się wydarzyło? – Królu, melduję, że podczas uczty zapobiegłem zamachowi na twoje życie. Lizymach i Kassander zamierzali zatruć ci wino. Oto trucizna znaleziona u przekupionego przez nich sługi. – Hetajr z dumą wyciągnął przed siebie fiolkę z ciemnym płynem, lecz Aleksander nawet na nią nie spojrzał. – To nie wszystko. W wyniku… intrygi Perdikkas, Peukestas i Leonnatos stracili życie. – Przerwałeś ucztę! – rzekł władca z wściekłością. – Spisek? Jaki spisek?! Jestem bogiem, a bogowie są nieśmiertelni! To ja, tylko ja, doświadczyłem daru wiecznej młodości! Żadna trucizna mnie nie powali! Diodoros cofnął rękę i umilkł, nie mogąc uwierzyć w to, czego właśnie doświadczał. W bezdennie pustych oczach Aleksandra nie było ani krzty zachwytu i wdzięczności, których się spodziewał. Nie znalazł w nich też żądzy, o jakiej marzył podczas wieczorów samotnie spędzanych w koszarach. Nagle coś w nim pękło, trzasnęło jak wiosło złamane podczas taranowania wrogiej triery na Morzu Egejskim. Hetajra ogarnęła wściekłość. Dlaczego król był tak niesprawiedliwy? Dlaczego za nic miał jego oddanie? Grymas złości nie umknął Aleksandrowi, jednakże władca zinterpretował go po swojemu. – Śmiesz wątpić w moje słowa?! – ryknął i wyszarpnął miecz z pochwy, ale osłabione palce nie zdołały go utrzymać. Broń uderzyła dźwięcznie o posadzkę. Wszyscy zebrani taktownie odwrócili spojrzenia. Władca wydał z siebie dziwny okrzyk, ni to łkanie, ni to śmiech, po czym wybiegł z pomieszczenia. Diodoros nadal stał w bezruchu jak pal wbity w ziemię i milczał z szeroko rozwartymi ustami. Nie potrafił przyznać tego przed samym sobą, ale po raz pierwszy poczuł się zdradzony przez ukochanego władcę. Naraz opanowała go bolesna myśl, że być może Lizymach w wielu kwestiach miał jednak rację. Chłodny, orzeźwiający wiatr spokojnie poruszał palmami rosnącymi w pałacowym ogrodzie. Słońce nieśmiało wyglądało zza kłębiastych chmur, zapowiadając kolejny upalny dzień. Diodoros siedział przy stoliku, na tarasie ukrytym w cieniu drzew i ze znużeniem przerzucał zwoje papirusu z raportami dotyczącymi dostaw broni dla armii. Obok stał półmisek z nietkniętym śniadaniem. Hetajr przez cały ranek rozmyślał o przesłuchaniu, które go czekało. Kassandra ujęto jeszcze tej samej nocy, kiedy próbował opuścić miasto. Po intensywnych torturach przyznał się do wszystkiego, ale Diodoros nie mógł odmówić sobie przyjemności porozmawiania z nim w cztery oczy. Nagle z bocznej bramy pałacu wybiegł tęgi, opalony młodzieniec, nowy adiutant, który zastąpił poległego Silasa. Diodoros nie pamiętał nawet jego imienia. – Aleksander nie żyje. – Zdyszany chłopak tylko tyle zdołał z siebie wykrztusić. Zapadła grobowa cisza. Przerwał ją dopiero brzęk wywróconego pucharu z winem. Czerwony napój popłynął wzdłuż blatu, plamiąc zapisane zwoje, i rozbryzgał się na ziemi. Diodoros nie zwrócił jednak na to uwagi. – Kiedy? – spytał pospiesznie, patrząc w oczy młodego żołnierza. – Przed chwilą – odparł adiutant zrezygnowanym tonem i cofnął się o krok, najwyraźniej wystraszony widokiem Diodorosa, który zerwał się gwałtownie z miejsca, tak jakby ktoś przyłożył mu do ciała rozgrzany żelazny pręt. Hetajr popędził ile sił w nogach do pałacu. Wewnątrz z każdą chwilą przybywało osób. W głównym gmachu gromadzili się dostojnicy, wojskowi i urzędnicy państwowi. Ci, którzy akurat tego ranka byli obecni w pałacu, skupili się już w grupki, odpowiadające poszczególnym stronnictwom na dworze, i gorączkowo dyskutowali półgłosem. Diodoros nawet nie próbował się przez nich przepychać. Do komnat Aleksandra dotarł bocznym korytarzem, przepuszczony przez własnych strażników pełniących wartę. Ciało spoczywało na łożu z baldachimem, jasne włosy beztrosko opadały na nienaturalnie bladą twarz. Pierś nie unosiła się nawet o cal. Adiutant mówił prawdę. Oto Aleksander III, syn Filipa i pięknej Olimpias, potomek Heraklesa, dzielnego Achillesa i zwycięskich Achiwów, najznamienitszy z dynastii Argeadów, leżał martwy. Diodoros miał nadzieję, że historia zapamięta Aleksandra jako najwybitniejszego wodza w dziejach świata, a nie jako człowieka, który postradał zmysły i doprowadził swe imperium do upadku. Hetajr chciał coś powiedzieć, ale słowa utknęły mu w gardle. Sięgnął po zawiniątko ukryte w fałdach szaty, po czym popatrzył z obrzydzeniem na własne ręce i uronił łzę, która spłynąwszy po policzku, utonęła w gęstej brodzie. Pusta fiolka wysunęła się z jego dłoni, obróciła się kilka razy w powietrzu, upadła na marmurową posadzkę i roztrzaskała się w drobny mak. kwiecień 2012 |