– Pewnie przykro ci teraz, że odrzuciłeś moją propozycję, nieprawdaż? No cóż, mi również było przykro… – Elegancik milknie dostrzegając kroplę krwi na przegubie. Wyciąga chusteczkę, ślini ją, po czym pieczołowitymi pociągnięciami, metodycznie pozbywa się skazy. – Młot Thomson również był niepocieszony i wiele kosztowało uspokojenie go. – W każdym razie, ten problem już za nami, mój drogi panie. Niczego nie odwołałem i nic się nie zmieniło. Nikt nawet nie wie o naszym nieporozumieniu. Wielka walka wieczoru odbędzie się zgodnie z planem. Wyjdziesz naprzeciw czarusia Thomsona i zainkasujesz, co zainkasować powinieneś. Czy to jasne? Kolos kiwa głową. – Cieszę się… I jeszcze jedno, Młot z pewnością nie będzie delikatny. Rozumiemy się? – Rozumiemy. – W takim razie chodźmy – rozkazuje, chwytając swoją zdobycz pod ramię. Idzie podtrzymując Dużego Boba, jakby prowadził piękną niewiastę. Za nim podąża doktorek w towarzystwie komicznych zakapiorów. Oglądając się, zamyka tę dziwaczną miniaturową procesję. I wkrótce zostajemy sami. Siedzimy we trójkę, obserwując podejrzliwie drzwi wejściowe, za którymi zniknęła szajka i porwany. Czas płynie, słychać ryk silnika za ścianą, rury wodociągowe pracujące gdzieś pod nami. Czekamy. Mija jedna minuta, druga, trzecia… Już czas. Podkulam się i próbuję powstać. Coś strzyka w kolanie, chłodna igła bólu przebija je na wylot i siadam głucho na czterech literach. Natychmiast próbuję kolejny raz, tym razem szorując plecami po barze. Stawia opór, ale i daje oparcie, więc jestem coraz wyżej. Mógłbym oczywiście spróbować przepalić więzy, czy to magią czy zapalniczką po ojcu, którą zwykle noszę w kieszeni marynarki, ale taka próba nie należałaby do przyjemnych. Prawie stoję, kiedy Berek wpada na pomysł, żeby użyć noża do limonek ukrytego po drugiej stronie kontuaru. Uśmiecham się… Drzwi otwierają się z hukiem. – Chyba nie myśleliście, że o was zapomniałem? – Amancik trzyma butelkę ze szmatą wetkniętą głęboko w szklane gardło. To koktajl, wynalazek hiszpańskiej rewolucji. Nie jestem szczęśliwy. Pstryka zapalniczką – pamiątką po moim ojcu, którą musiał zabrać, kiedy byłem nieprzytomny. Pstryk i żółty jęzor oblizuje szmatę. Płomień szumi. – Żegnam serdecznie – mówi w teatralnym tonie, kłania się nisko, czekając pewnie na oklaski. Twoja publika ma związane ręce, bufonie. Przetnij powrozy, a chętnie zacznę bić brawa w swoim stylu. Ognisty pocisk szeroki łukiem frunie w naszym kierunku. Jedno uderzenie serca – spoglądamy jak zauroczeni. Jakby zawisła w powietrzu… Drugie uderzenie serca – odskakujemy na boki… Trzecie uderzenie serca – w miejscu, gdzie siedzieliśmy kwitnie ognisty kwiat. – Świetny refleks – gangster rechocze. Rozpełzamy się jak robactwo, każdy w inną stronę. Młodzian na prawo, Miki Myszka na lewo, ja pośrodku – wpatruję się w Wąsika, oddając się okrutnym marzeniom. Gdzie jesteś, mój demonie? Naprawdę cię teraz potrzebuję. Tamci próbują uciec ni to pełznąc, ni turlając się, ale kolejne pociski odcinają drogi ucieczki. – I jeszcze raz żegnam! Gangster rozbija ostatnią butlę przed drzwiami, tworząc żółto-pomarańczową ścianę wyrwaną prosto z piekła i wreszcie wychodzi, zasłaniając twarz chustką. Tym razem na zawsze, jak się domyślam. Ogniste jęzory drgają, karmiąc się drewnem podłogi i tlenem. Są coraz głośniejsze, zdają się wyć. – Jest wyjście przez zaplecze?! – próbuję przekrzyczeć pożogę. I nagle widzę coś, czego widzieć nie powinienem. Najbardziej niespodziewany ratunek, palec boży, niebiańską interwencję rodem z centowych powieści, kiedy autorowi zabrakło pomysłu na logiczny ratunek dla bohatera. Oto nade mną pojawiają się dwie postacie. Rozmazane, jakby utkane z mgły – ludzie, ale odtworzeni z filmowej kliszy. Tyle że niewyraźni. Bardzo niewyraźni. Mężczyzna i kobieta. On ubrany jest w niemodny garnitur z zeszłej epoki. Ona w sztywną suknię zapiętą pod szyję. – Przyszli! – Berek jest zachwycony. – Wrócili, kiedy jesteśmy w potrzebie. Duchy znikają, a później materializują przy płomieniach. Te zaś kłaniają się im, karleją jakby zawstydzone, że chciały strawić „Soda&Cigar”, aż wreszcie pozostają po nich tylko rozżarzone węgielki. To jednak nie koniec. Spalone do czerni podłoga i ściany bledną stopniowo, ażeby raptownie odzyskać kolor i porosnąć na nowo tapetami. Kontuar, który pękł, zrasta się jak gigantyczna kość. Rozbite szkło z naczyń zostaje spojone w całość i nagle lokal wygląda identycznie jak w chwili, kiedy moje nogi stanęły tu po raz pierwszy. Brakuje tylko trzech butelek, od których zaczął się pożar – przepadły. – Jak to możliwe? – pytam, czując że z nadgarstków opadają więzy. Jestem wolny, ale duchy nie zamierzają odpowiadać. Znikają bez słowa. – Co to było? – Nie wierzysz pan w duchy? – Młodzian szczerzy zęby. – Trzeba ratować Boba – Miki Myszka wchodzi w słowo Berkowi. – Nie czas na żarty. – Kim był ten facet? – Krótki Fiszer, jedna z najgorszych mend, jakie zrodziło to miasto. Zajmuje się nielegalnymi walkami, a jego chłopak, Młot Thomson, to prawdziwy potwór. Zamiast ręki ma doczepiony blok żelaza… – Widziałem jak rozbił tym głowę jednemu kolesiowi – wtrąca najmłodszy z nas. – Pękła jak arbuz. – A Bob nie jest w formie. – Dzięki tobie, glino. – W tej chwili nie jestem stróżem prawa. – Dopiero mają mnie odwiesić, a zgubienie spluwy w tym nie pomoże. – Fiszer ma trochę moich rzeczy. Muszę je odzyskać. – Powinienem na ciebie splunąć, ale… Przyda się kolejna para rąk – decyduje Miki. – Młody, przygotuj auto. Jedziemy na walkę. Oplem Blitz, którego deski skrzyni ładunkowej kłapią przy każdym wyboju, wjeżdżamy na piaskową drogę. Kurz unosi się mlecznymi chmurami, skrywając słońce. Jesteśmy niedaleko zjazdu z Chicago Avenue, a człowiek odnosi wrażenie, że wjechał do małego zapyziałego miasteczka. Zapomnijmy o wieżowcach, o drapaczach chmur – wszędzie wokoło domki przypominające pudełka po butach. Jedziemy. Mijamy nierówno sklecony z desek płot, nad nami pochylają się słupy telegraficzne przypominające odwróconą literę „L”. Ich białe dzwonki lśnią w słońcu. Drogę przebiega kulawy pies, za którym ciągnie się łańcuch. Jakiś typ leżący na kocu patrzy na nas z wyrzutem, kiedy zakłócamy jego drzemkę. Oddycham ciężko. Wszystko boli, jakby ktoś zamknął mnie na kilka godzin w ogromnej pralce. Jestem stary i zmęczony, a mój jedyny as w rękawie, demon, jakoś się nie odzywa. Jakby odszedł na zawsze. Parkujemy w pobliżu budynku o spadzistym dachu, z trudem przeciskając się obok eleganckiego auta marki „Wolseley Messenger”, które pewnie należy do Fiszera. Świeci się jak psu jajca, co pasuje do wymuskanego sposobu bycia cienkowąsa. Drzwi wysłużonej ciężarówki otwierają się przy akompaniamencie potępieńczego jęku i zeskakuję na dół. – Cholera – parskam lądując z gracją, z której słynę. Kostka piecze, więc pewnie znowu udało się naruszyć torebkę stawową. – Twoja nieudolność nie ma granic, pokraczny stworze. Trkt. Organiczna kloako. No proszę, kto powrócił. Szkoda, że ciebie nie było, kiedy kopali mój tyłek. Gdzie była twoja potęga, Wielki Strzępi-jęzorze? – Świetnie, że jesteś, Paddy. Może się jeszcze przydasz, bo zaraz zamierzam zrobić coś niebezpiecznego. – Nie ryzykuj niepotrzebnie. Trykt. Oczekuj chwili, kiedy ustąpią zakłócenia kosmicznych energii, umożliwiając mi czerpanie z wiedzy Wiecznych… – Mam pilną sprawę do załatwienia. – Zabraniam. – Nie wiem czy zauważyłeś, ale prawie zginąłem – wzdycham, ale już nie w myślach. – Pamiętaj, że zawsze możesz pomóc, jeśli poczujesz się zagrożony. – Moje usługi nie są tanie, psie-ścierwo-gnoju. – Idziesz? – Miki wskazuje na podwórze, a później na zegarek, który wyciąga z kieszonki w kamizelce. – Już czas. Wkrótce prowadzi nas wyłożonym kostką podjazdem do czegoś będącego połączeniem szopy i magazynu. Jeszcze z zewnątrz dobiegają do nas podniecone okrzyki damulek oraz wrzaski podpitych cwaniaczków, jednakowo zagrzewające bokserów do boju. Drzwi skrzypią, ale przez ten cholerny tumult nawet indiański tropiciel nie usłyszałby nic – jesteśmy więc bezpieczni. |