powrót; do indeksunastwpna strona

nr 08 (CXXX)
październik 2013

Duży Bob
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Jesteś żałośnie słaby, Ezra–psie–gnido. Takie coś pomiata tobą… Rzućże słowo, a zniweluję mu kończyny, żebyś mógł zawalczyć jak równy z równym. Takta–takta–takt. – Bies rechocze niczym piła mechaniczna. Zgrzyty i piski, którymi naśladuje człowieczą mowę drażnią, są jak paznokcie rysujące szkolną tablicę.
– Pies zakradł się do mojego domu. – Drugą łapą chwyta za pasek i unosi mnie nad głowę. Trzyma teraz jak sztangę. Nie powiem, żebym czuł się komfortowo.
– Słuchaj. Bob. Słuchaj… – Strzyże uchem i przekręca łeb, jak gdyby rzeczywiście miał zamiar.
Mały kłopot z tym, że nie wiem za bardzo, co mam powiedzieć, a czas do namysłu szybko się kończy – zaczyna mną szarpać. Czuję się jak na ogromnej karuzeli. Z tym że silnikiem jest tu człowiek. Nagle z cichym jękiem wyrzuca mnie, uderzam o sufit i opadam w chmurze tynku. Ląduję na twardej podłodze. W czaszce dzwoni, jakbym zamontował tam alarm przeciwpożarowy. Pełznę na czworaka, macam zęby, czy nie są luźne…
Znowu tracę grunt. Palce jak imadło zatrzaskują się na udzie i ramieniu. Bob ryczy jak wściekły byk. Robi zamach…
Przelatuję ponad stolikiem, ląduję na blacie kolejnego. Roztrącam krzesła i upadam na podłogę, sunąc dalej. Zatrzymuję się dopiero na ścianie.
Zbieram się kolejny raz. Na czworaki, na kolana… No zbieram się, bo w tym jestem najlepszy. Ile nie zgarnę, ja zawsze wstanę – tak jestem cholernie uparty. Bob odtrąca stolik i biegnie w moim kierunku. Sięgam po broń…
– Stój! – ktoś krzyczy.
Ogromne cielsko przygniata mnie.
Rozlega się strzał.
• • •
Nie wiem, kiedy czarna opończa się uniosła i kiedy wacianą chmurę mgły, która nastąpiła później, również zabrano. Ile czasu minęło, nim poczułem ból w mięśniach, a ile, nim mogłem się znowu poruszyć? Nie wiem.
W każdym razie, wstaję. Wstaję, okupując każdy ruch nowym cierpieniem. Tępym, ostrym, rwącym, kłującym bólem – jest w czym wybierać. Podpieram się lufą wysłużonego colta M1917 niczym karłowatą laską. Ciężko trybię, bo dopiero teraz spostrzegam, że dalej go posiadam. Ani śladu Boba, ale ja jestem w jednym kawałku, a gnat też siedzi pewnie w dłoni, więc nie jest źle.
Będąc już w pionie, rozglądam się niepewnie. Ciężko skoncentrować wzrok. Każdy ruch rozmazuje otoczenie, jakby ktoś przeciągał gumką po ołówkowym szkicu. Po dłuższej chwili wiem, że jestem sam w sali dla klientów, gdzie drab urządził mi karuzelę. Wszędzie potłuczone szkło. Dwa stoły są połamane, połowy krzeseł nie ma albo zamieniły się w bliżej nieokreślone… coś. No i jest jeszcze plama krwi pod ścianą. Oraz na moim ubraniu.
– Cholera. – Spluwam. Czyżbym go zabił? To mogłoby źle wyglądać, jeśli kolesie tego zakapiora zaświadczą o niepotrzebnym użyciu broni. Na dodatek prywatnej, nadal niezarejestrowanej służbowo.
Kulejąc idę w stronę kotary, szukając Berka i Myszki. Pewnie ich nie ma, pewnie zabrali szefa na pogotowie… Ale muszę spróbować znaleźć chociaż jakiś telefon.
Odchylam zasłonę i staję jak wryty. Oto widzę obu pracowników lokalu związanych, usadzonych pod kontuarem. Bob stoi, w jego klatce piersiowej zieje ogromna dziura, z której krew płynie jak z przeciekającego kranu.
– Co jest? – zaczynam, ale chyba nikt nie zamierza odpowiadać.
Za to gwiazdy eksplodują wszędzie wokół, kiedy fala bólu rozsadza mi łeb.
• • •
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Budzę się kolejny raz.
Tym razem nie jestem sam w walce z grawitacją – dwóch makaroniarzy unosi mnie i próbuje narzucić pion, kiedy ciało upiera się, żeby spoczywać w poziomie. Trzeci klepie mnie po pysku, próbując docucić. Facet nosi elegancki garnitur w paski, na nogach wypolerowane na lustro caponki. Ma rysy amanta rodem z plakatów filmowych, włosy czarne jak węgiel i poskręcane w sprężyny. Pod nosem nosi najcieńszy wąs jaki w życiu widziałem, a najmłodszy przecież nie jestem.
– Uszkodziłeś pan moją własność, Ezra – stwierdza, po czym dodaje kropkę do zdania mocnym uderzeniem. – Pan Bob jest teraz dziurawy i w nienajlepszej formie.
Kiwa głową na olbrzyma. Patrzę i widzę, że mój niedawny przeciwnik nie wygląda najlepiej. Buja się oparty o ladę, kiedy jakiś łysawy łapiduch, który pojawił się nie wiadomo skąd, opasuje mu pierś bandażem. Ciemne plamy potu przesiąkają przez gumkę szarego beretu.
– Musimy podłatać chłopaka, żeby widzowie nie pokapowali się, w jakim jest stanie – wyjaśnia amancik. – To mogłoby zaszkodzić duchowi rywalizacji i wpłynąć negatywnie na bukmacherkę.
– Łotrze! – syczy młody spec od nalewania sodówki, ale Miki Myszka zaraz go ucisza.
Obaj siedzą pod kontuarem, nadal związani. Patrzą na szefa z przerażeniem, dziwiąc się pewnie, że jeszcze żyje. Ja też się dziwię. Nigdy nie widziałem tak paskudnej rany na żywym człowieku. Na martwych owszem, ale nigdy na żywym.
– Rewolwer sam wypalił – czuję potrzebę powiedzenia czegoś. Wychodzi głupie tłumaczenie.
– Może to i dobrze. – Główny gangster wzrusza ramionami, jakby pomyślał, że ostatnie zdanie skierowałem do niego. – Pan Bob ma nauczkę. Twierdził, że nie chce walczyć z moim człowiekiem i że skończył z tym wszystkim… A teraz nie ma wyboru. Ani wyboru, ani szans na zwycięstwo. Jeden zły wybór może doprowadzić nas do tragedii, jeden zły ruch i przegrywamy partię szachów.
Uśmiecha się uroczo, po czym ładuje mi pięść w żołądek. Odkrztuszam krwią, więc cofa się z obrzydzeniem.
Demon milczy – nie ma go, kiedy jest potrzebny. Nie ma szczebiotania piły tarczowej w czaszce, a ja w tej chwili nawet za tym tęsknię. Pomoc by się przydała, Paddy.
– Każdy ma swoje zamiłowania, panie Ezra. Zbieramy znaczki, monety, ołowiane figurki, kapsle… Ja niegdyś zbierałem kciuki. Odczepiałem je od klientów obcinarką do cygar. Całkiem nieźle się sprawia, wie pan?
– Bez obawy. Ten okres życia mam już za sobą – mówi po chwili niezręcznej ciszy, jakbym potrzebował uspokojenia. – Rzuciłem to, chociaż zatrzymałem moją ulubioną maszynkę.
Unosi wąski, srebrny przyrząd i trzaska kilka razy, na próbę. Na twarzy odmalowuje się orgiastyczna błogość.
– Miłe wspomnienia? – rzucam.
– Przepraszam. Zapomniałem się. Rzeczywiście miłe – wzdycha. – Jednak niedobrze zbierać dowody własnych win, kiedy wszędzie węszą psy.
– Pamiętaj, że bandzior może mylić pogoń setki razy, ale starczy ten jeden raz…
– Nie mam już swojej kolekcji, ale prócz hobby zawsze miałem coś jeszcze. Marzenie. Chciałem być sławny. Plakaty, autografy, rozszczebiotane podlotki o uśmiechach wartych sto dolców – ciągnie wywód, jakby mnie nie słyszał. – Na szczęście czasy się zmieniły i ludzie parający się moją profesją trafiają na szpalty gazet. Traktowani jesteśmy jak gwiazdorzy! Wielki Al, Baby Face Nelson, Pretty Boy Floyd, Dillinger… Znałem niektórych z nich, piłem z nimi. Nawet z Alem Capone, panie policjant!
– Wiesz jak mówią na faceta, który zabije glinę?
– Zapewne nie omieszkasz mnie poinformować.
– Truposz z odroczoną egzekucją.
– Nie rozumiesz – zachichotał. – Mówię o sławie, o renomie. Trupy w mundurach dla takiego jak ja liczą się podwójnie. Jak diamenty w koronie.
Draby wykręcają mi ręce i wiążą na przegubach, po czym sadzają razem z tamtymi. Teraz jesteśmy w trójkę pod ladą, z dwoma strażnikami poubieranymi jak nieudani komicy – noszą przykrótkie portki, szelki i cerowane marynarki. Ich facjaty krzywią dziwaczne tiki, niezgrane mrugnięcia powiek. Nie pasują do szefa. Chyba trzyma ich, żeby lepiej wyglądać na takim tle.
Bob jest ciasno opasany bandażem. Krew, która ścieka przez zaciśnięte usta raz za razem ścierana jest gąbką nasączoną octem, którego kwaśny fetor czuję aż stąd. Olbrzym zbladł od chwili, kiedy go poznałem, ale kto z widzów zwróci uwagę na tak drobny szczegół? Gawiedź będzie pod wrażeniem jego postury i potwornej aparycji.
– Całkiem nieźle, panie konował. – Wąsik błyska zębami do doktorka, a potem zwraca się do Dużego Boba. – Wiem, że czujesz się źle i masz wszystkiego dosyć. Myślisz, że to najbardziej gówniany dzień twojego życia i marzysz tylko o chwili, kiedy się skończy. Mam dla ciebie wiadomość, on się skończy dzisiaj wieczór. Nie wcześniej, kapujesz? Inaczej kropniemy twoich kolesi.
Jeden z pomagierów chichocze. Drugi przygląda się niepewnie szefowi.
– Skończy się dzisiaj wieczór.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.