Sklejam się ze ścianą i pozostałym nakazuję uczynić podobnie. Jesteśmy w korytarzu z desek, na końcu którego może setka widzów zbita w ciasnym krąg przygląda się jatce. Są tam paniusie w pięknych i drogich sukniach, z kapelusikami okrytymi eleganckim woalem i wpiętymi kwiatami. Towarzyszą im dżentelmeni w garniturach wartych półroczną pensję gliniarza. Słońce oświetla to stowarzyszenie złotymi kłosami przeciskającymi się przez dziury w dachu. – Postaram się odzyskać broń – oznajmiam Myszce. – Niech Berek pilnuje wejścia. – Co zamierzasz? – Trzeba rozgonić to towarzystwo. – Jak? – Moja w tym głowa. Ty wmieszaj się w tłum. Kiedy nadejdzie czas, wyprowadzisz Boba. Spotkamy się w waszym sodowym przybytku. – Dobra. I… Ezra? – Ta? – Dzięki. Muszę odzyskać swoje rzeczy, to wszystko. Sprawdzam, czy stosują się do polecenia, a kiedy zaczyna wyglądać to dobrze i obaj znikają mi z oczu, ruszam. Idę przez tłum, wypatrując pomagierów Fiszera albo i jego samego. Muszę odzyskać broń i zapalniczkę ojca – pierwsze dlatego, że gangster może mi tym napytać biedy, a drugie, bo jestem, cholera, sentymentalny. Nadal nie dostrzegam prowizorycznego ringu, ale huki rozlegające się w centralnym miejscu tego zgromadzenia przypominają bębny. Łup, łup, łup. Nic dobrego to nie wróży. Zapachy kręcą w nosie karuzelę – eleganckie francuskie perfumy do pary z kwaśnym potem, moczem i gównem. A jest i krew na dodatek. Żelazo, nikiel, siano i błoto. – Wynośże się stąd. Nie dość, że zamknięty w tych trzewiach znosić muszę rozkład twego niedoskonałego cielska. Trkt. Powolnego, niedoskonałego, na wskroś wadliwego cielska. Tkt. To jeszcze każesz Wielkiemu Pogromcy przebywać w tymże przybytku? Ty psie niewierny! – Zamknij się, demonie. – Już mówiłem, nie nazywaj mnie tak, psie-robaku. Jestem Awian, Najprzedniejszy z Rodu Protoplasty, o którym… – Zawrzyj gębę! Nie mam ochoty na przepychanki teraz, kiedy potrzeba absolutnej koncentracji, żeby nie dać się złapać. – Ani drgnij. Za późno. Twarda lufa bodzie w żebra. – Chodź za mną. Obracam się posłusznie, bo ciężko dyskutować z rewolwerem. Opuszczamy tłum ze strony przeciwległej do tej, z której nadeszliśmy. Jest tam kolejny prowizoryczny korytarz z drabiną na końcu. Jeden z ochroniarzy Fiszera wskazuje, że przeznaczenie oczekuje starego Ezrę na górze, więc nie pozostaje mi nic innego jak wspiąć się na sam szczyt. Wyższe piętro szopy zostało zaanektowane do roli balkonu dla zamożniejszych widzów, ichniej loży dla ważniaków, którzy występują tutaj najwyraźniej w liczbie pojedynczej, w osobie Krótkiego Fiszera siedzącego na cerowanym fotelu. Poza nim jest jeszcze drugi ochroniarz, który włożył frak z muszką i serwuje ciepłego szampana. – Witaj, Ezra. Jak mniemam reszta waszej wesołej kohorty również jest na miejscu? – Oblizuje brzeg kieliszka. – Nie szkodzi, wyłapiemy ich po kolei. Facet, który mnie tu przyprowadził schodzi po drabinie a ten, który robił za lokaja wyciąga mojego własnego colta i szyderczo szczerzy nierówną klawiaturę. Tak też zwykle wypalają moje plany… Chciałem dokonać sabotażu, podpalenia, a stoję teraz jak kaczka na odstrzał i jedyne co mogę, to zmówić zdrowaśkę… Ale nie mam do kogo. – Dość tego smrodu, Ezra-mendo. Trkt. Rozerwę cię na strzępy, gnojcu, wynoś się stąd, bo nie ręczę za siebie… Chyba, że do Niego. – Smród! Wszędzie rozkład! Organiczne substancje! Tkt. Niedoskonałości! Wszystko we flakach zwija się w supeł. Żołądek, wątroba, jelita i każdy z płynów jaki w nich jest. Pot rosi czoło, plecy, pierś, krocze… Ciemne plamy kwitną na ubraniu… Jestem mokry jakbym wpadł do basenu. – Koleżka Bob nie radzi sobie najlepiej. Na ringu czarny olbrzym biegnie. Niebieskie spodnie ogrodnicze, które nosi są podarte, ukazując wały mięśni godne goryla. Unosi pięść… Mrugam… Nie, to nie jest pięść. Zamiast dłoni umocowana bandażem głownia kowalskiego młota… Potężne cielska zderzają się z hukiem, który sprawia, że rozwrzeszczany tłum milknie na moment i cofa się o krok, jakby pchnęła ich niewidzialna fala. – Piękne… – Dobiega mnie rozmarzony głos Fiszera. Młot trafia Boba w szczękę. Zęby uciekają spomiędzy zmiażdżonych warg. Biały olbrzym tańczy, usiłując utrzymać równowagę. – Dość tego smrodu. Rozpruję ciebie, psisynu. – W głowie piłuje mój prywatny demon. Jest zdenerwowany, zirytowany jak jeszcze nie był, aż zaczynam się niepokoić. Chcę żeby pomógł, ale niech nie wychodzi. Nie chcę być znowu rozpruty od środka… A później boleśnie poskładany, kiedy powróci, kończąc psoty. – Nie wytrzymam, wyjdźże stąd. Zaraz cię rozerwę… Naciska od środka, czuję się jakby uruchomił w moich bebechach ogromną maszynkę do mięsa. – Stój, Wielki – syczę. W dole Bob upada na kolana. Młot trafia go w bark i całe ramię zapada się w dół. – Cudowne. Rozwal go, Thomson! Krótki Fiszer podniecony jest niczym nastoletnia pannica z dobrego domu, która pierwszy raz nawiała na tańce. – Po nim załatwimy ciebie, panie niedoszły gliniarzu – oznajmia. Szczerze mówiąc, mam to głęboko, Fiszer. Byle tylko przestało boleć. – Nie masz jeszcze dość, psie? Chcesz okazać upór? Wynoś się stąd, jak ci rozkazuję! Odejdź z tego śmierdzącego miejsca. – Paddy… – Upadam. Skręca mi flaki. – Zwracaj się do mnie z należnym szacunkiem, padalcu! „Paddingtonie. Najwspanialszy Pogromco”… – Rozwalą mnie, jeśli spróbuję prysnąć – krzyczę. Rejestruję, że gangsterzy przypatrują mi się z ciekawością. – Dobrze więc. Daruję ci impertynencje, bo dopiero zaczynasz mi służyć. Użyczysz swego ciała na minutę waszego podziału czasowego, a twoje problemy rozwieją się w dym. – Co zamierzasz? Nie odpowiada. Nie musi. A ja mu ustępuję, bo i tak nie mam wyboru. Ledwie okruch mocy należącej do najdoskonalszego z potomków Protoplasty, następcy Rodu Awian, starczy, żeby rozwiązać kłopot mego psa, a mnie uwolnić od trudów znoszenia fermentujących gazów tegoż miejsca. Tak wiele zwierząt wydzielających fetor, skomasowanych na zamkniętej przestrzeni… Dlaczegóż robią to mnie? Ustąp, psie-Ezro, pozwól ukazać tym zwierzętom prawdziwą twarz Awiana! Widzę jak przez mgłę. Tam w dole Bob zdrową ręką oplata szyję przeciwnika. Druga zwisa bezwładnie, ale i tak trzyma wystarczająco silnie, by pozbawiony prawicy olbrzym nie mógł się uwolnić. Bicepsy siłaczy napinają się. Młot macha wokół swoją bezużyteczną teraz bronią. A Bob, bezpieczny, uczepiony jego pleców, powoli go zabija. Tłum wiwatuje, a ja przestaję odczuwać ból. Moje ciało jest nagle bezgranicznie spokojne, pozbawione jakichkolwiek bodźców. A twarz tężeje, jakbym… Kieruję mym psem. Wywołuję elektryczny łuk na jego twarzy, usuwając niepotrzebne owłosienie. Zwiększam temperaturę, wytapiam skórę. Pozwalam, żeby ściekła na ubranie. Para bydląt, która nas tu przetrzymuje przygląda się z przerażeniem. Najprawdopodobniej. Te zwierzęta wyglądają jednako w każdej sytuacji, jedno nie różni się od drugiego. Oczyszczam czaszkę krótkim wyładowaniem entropicznej energii, zamieniając mięśnie, czyli ich prymitywne organiczne silniki, w proch. To wstrętne posługiwać się energią tego szablonu, kiedy jest się Pierwszym z najdoskonalszego rodu Awian, jednak warunki na jakich zostałem zamknięty w ciele psa-Ezry, wymuszają oszczędność sił. Także więc sięgam i do prostych zaklęć-równań, jeśli zajdzie potrzeba. Pozostaje goła czaszka. Bydlęta unoszą swą śmieszną broń i decyduję, że skończył się czas na subtelności. Przyczepiam do strun głosowych człowieka-Ezry mój doskonały aparat mowy, decydując, że tak skromna modyfikacja jest odpowiednia, aby przeciwdziałać tak mikremu niebezpieczeństwu. Trwa to nie więcej niż pięćdziesiątą część czasu, jakiego potrzebuje zwierzęce serce do zamknięcia cyklu kolejnego uderzenia. Aparat mowy działa. Mam swój Głos i jestem gotowy. Kurki ich śmiesznej broni szczękają, a ja wypowiadam Słowo Przemiany. Metal spływa zamieniony w kloakę tworzenia, kiedy więzy pomiędzy cząsteczkami luzują się. Tamci krzyczą w cierpieniu. Przyglądam się, kiedy zagłada dopada wrogów. Krzyczą, ale litery nie układają się w słowa żadnego ze znanych mi ludzkich języków. Zaczynają przeciekać z otworów na twarzy i ciele, brudząc swoje ubrania. Nie mogą znieść mej doskonałości. Proszą, aby przestać. Jeszcze nie skończyłem. Moja minuta dobiega końca, ale w ostatniej jej części wypowiadam jeszcze jedno Słowo. AntyKreacja mknie śmierdzącym powietrzem, owija się wokół ciemiężycieli mego sługi, Ezry. Oplata wokół tych niedoskonałych ciał… Wróciłem. Upadam na kolana. Macam gębę z przerażeniem… Jest na miejscu. Tak samo paskudna jak zawsze. Jest na miejscu, cała… Czego nie mogę powiedzieć o Krótkim i jego pomagierze. Pozostały po nich garnitury, buty i popiół. Na czworaka pełznę do ciuchów, odzyskuję broń, a po krótkim poszukiwaniu również zapalniczkę. Wstaję i koślawo kroczę do brzegu balkonu. Walka dobiegła końca. Młot Thomson leży nieprzytomny bądź martwy, a Bob unosi zdrową rękę w geście zwycięstwa. Dopada go Miki Myszka – podtrzymując w ostatniej chwili przed upadkiem. Lubię, kiedy wszystko się dobrze… – Co jest? – Ostatni z pomagierów Krótkiego wchodzi po drabinie. – Wszystko w porządku – oznajmiam prędko. – Gdzie szef? – bandzior jest zdezorientowany. Tik targa jego policzkiem, kiedy mózg próbuje przekalkulować obraz dostarczony przez rozbiegane oczka. – Szef abdykował. – Co zrobił? – Kazał przekazać, że daruje nam życie i odejdzie, jeśli wygra Bob. A ciebie mianował swoim zastępcą. Zostawi ci wszystko, co miał. Debil przygląda się zwiniętym ubraniom. Warga drży, powieki drgają, obrazując proces myślowy przebiegający w zatartym mechanizmie, który chowa pod czaszką. Nie mam pojęcia, o czym myśli, ale wiem, że w końcu kółka zębate zaczną się obracać… Nie zamierzam do tego dopuścić. – Pozwól, że ci pogratuluję. – Wyciągam rękę, a ten patrzy na nią urzeczony. Jakbym tam trzymał mieszek złota albo co? Zapatrzony, nawet nie dostrzega drugiej, która zamknięta w kułak, leniwym hakiem wędruje ku jego szczęce. Pędziliśmy tym oplem przez miasto jak szaleni, żeby dowieźć Boba na miejsce. Nie szukaliśmy szpitala. Dostarczyliśmy go do baru, a kiedy ułożyłem go na ladzie, dwa duchy zmaterializowały się ponownie, stanęły nad nim i ułożyły ręce w biblijnym geście. Wkrótce wybite ramię z trzaskiem wróciło do stawu, a dziura w klatce piersiowej powoli zaczęła oblekać się zdrową tkanką. Stoję teraz przed wejściem do „Soda&Cigar”, popalam cygańską samosiejkę, a w dłoniach obracam zapalniczkę ojczulka. Wdycham i wydycham słodki dym. Duchy, zjawy… Kto by pomyślał, że w człowieku jest więcej niż organiczne płyny, których Paddington tak się brzydzi. – A mówiłeś, że nie mamy duszy, Paddy. Że my, ludzie, nie mamy duszy. Wszystko jest zapisane w waszych Księgach, mówiłeś. A za ścianą masz dowód, jak niewiele o nas wiesz… Może jesteśmy czymś więcej niż zwierzętami, do których tak chętnie nas porównujesz. Odpowiada mi dźwięk mający zapewne przypominać chichot. Najbliżej mu do klekotania zarzynanego silnika traktora. – To jego rodzice. – Miki Myszka zajmuje miejsce obok. Wyciera krew mokrym ręcznikiem, próbuje wydrapać czerwone półksiężyce spod paznokci. – Duchy jego rodziców? – Pamiętasz Dzień Rudego Śniegu, Ezra? Wywołuję ognik nad naszymi głowami, pozwalam, żeby opadł leniwie jak dmuchawiec. Wystawiam dłoń i zgniatam płomyk w pięści. – Pamiętam. Byłem jednym z obdarowanych. – Miałeś więcej szczęścia niż rodzice Boba. Widziałeś ich. – Zginęli? – Żyją i nie żyją jednocześnie. Zmienili się w to, co widziałeś. – Myślałem, że to… – Duchy? – uśmiecha się krzywo. – To ludzie… Tak jakby. Nie mogą opuścić „Soda&Cigar”, więc Duży Bob chwyta się czego popadnie, żeby utrzymać lokal. – Miki wzdycha, pociera czoło, przeczesuje włosy. – Nie może stracić tego miejsca. Nie z nimi w środku. Słyszę terkot Paddingtona. Ciągle powtarza, że nie mamy duszy. Zresztą… Na co mi ona? Przecież i tak jej nie używam. |