60. Powrót do przyszłości II (1989, Back To The Future Part II, reż. Robert Zemeckis)
Łatwo jest zarzucać sequelowi „Powrotu do przyszłości” wtórność i odcinanie kuponów, ale już często pojawiające się głosy że film jest zbyt zagmatwany to mocna przesada – przecież o to właśnie chodzi w sf o podróżach w czasie! Tym razem Robert Zemeckis nie ograniczył się do prostej (choć przecież też podanej bardzo atrakcyjnie) walki o niezmienianie przeszłości swoich rodziców. W części drugiej Marty i Doc skaczą w przód, w tył (ale alternatywny), a potem jeszcze raz w tył, i jeszcze raz… Te przeskoki czasowe zamieniają się w ekscytującą pogoń za gadżetem, który jest kluczem do stabilności linii czasowej i, de facto, szaloną komedię pomyłek. To ostatnie jest wygrane znakomicie w scenach wziętych wprost z pierwszej części, w których w roku 1955 pojawiają się już 2 egzemplarze Marty’ego McFly z przyszłości, przy czym ten „nowszy” musi unikać tego „starszego”, jak również dwóch doktorów Brownów, przy czym ten z przyszłości musi unikać tego teraźniejszego… uff! Gdyby ktoś jednak miał problemy ze zrozumienień prostych związków przyczynowo-skutkowych Doc Brown usłużnie rozrysowuje łopatologiczne wytłumaczenie jak wyglądają podróże bohaterów i skąd się wzięła alternatywna rzeczywistość. A nawet jeśli ktoś nie zrozumie to będzie się zaśmiewał do rozpuku i bawił się znakomicie, bo – zarówno dzięki pędzącej naprzód fabule jak i znakomitym kreacjom trzech głównych aktorów (oprócz Michaela J. Foxa i Christophera Lloyda mam tu na myśli oczywiście Thomasa F. Wilsona w roli niezapomnianego, głupkowatego Biffa Tannena), którzy znakomicie już weszli w role – „Powrót do przyszłości II” to kwintesencja kina nowej przygody.
Jakub Gałka
Brak ilustracji w tej wersji pisma
59. Zielona pożywka (1973, Soylent Green, reż. Richard Fleischer)
W „Zielonej pożywce” upalny Nowy Jork zamieszkuje 40 mln osób, w większości bezdomnych i bezrobotnych. Bogata elita mieszka w klimatyzowanych pomieszczeniach i żywi się prawdziwym mięsem, truskawkami i innymi delikatesami, podczas gdy dla reszty zostaje racjonowana woda, kolorowe „pożywki” (rodzaj wafli proteinowych) i martini, składające się z bimbru i cebulki. Choćby chwilowe przerwanie stałych dostaw nowej „zielonej” pożywki powoduje natychmiastowe wybuchy zamieszek głodowych. Charlton Heston w roli detektywa Thorna staje się dla elity przemysłowców prawdziwym cierniem w boku, gdy na serio zajmuje się sprawą dziwnej śmierci dyrektora głównej firmy „spożywkowej”. Nikt nie chce wyjaśnienia tego morderstwa, gdyż na jaw mogą wyjść wtedy o wiele gorsze fakty, dotyczące pochodzenia „zielonej pożywki”. Nie będzie przesadnym spoilerem (w końcu film z 1973 r.) przytoczenie najbardziej znanego cytatu z filmu: „Soylent Green is people!”. Ekranizacja dystopijnej powieści Harry’ego Harrisona „Przestrzeni! Przestrzeni!” jest żywym świadectwem tego, jak gruntownie zmieniają się trendy myślenia demograficznego. W latach 60. i 70. XX wieku straszono przeludnieniem, Chińczykami, głodem i ogólnie maltuzjowano na potęgę. Isaac Asimov („Pozytonowy detektyw”, oryginalny tytuł lepiej oddaje dystopijny charakter przeludnionej Ziemi: „The caves of steel”), Harry Harrison, Robert Silverberg czy William F. Nolan („Logan’s run”) przestrzegali przed populacją, która nie może się wyżywić z powodu zbyt wielkiej liczebności, zanieczyszczenia i zajęcia przestrzeni rolnej przez miasta. Zaś obecnie narzeka się na spadającą dzietność i planuje działania na rzecz jej zwiększenia, a po latach polityki jednego dziecka Chińczycy sprowadzają sobie żony z ościennych państw. Najwyraźniej globalne przeludnienie nie jest tak groźne jak to, że będzie nas mniej coraz. Polaków!
Michał Kubalski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
58. Inwazja łowców ciał (1956, Invasion of the Body Snatchers, reż. Don Siegel)
Jeden z najsłynniejszych filmów SF wszech czasów, a z pewnością lat 50. trzykrotnie już kręcony później przez innych reżyserów – przyzwoicie przez Philipa Kaufmana w 1978 roku, przeciętnie przez Abla Ferrarę w 1993 roku i bardzo słabo przez Olivera Hirschbiegela w 2006 roku. Trudno było jednak dorównać oryginałowi – pierwszemu filmowi, w którym dokonano inwazji nie z pomocą przylatujących z kosmosu pojazdów, lecz za sprawą spokojnego infiltrowania społeczności przez doskonałe kopie mieszkańców – mające te same wspomnienia, ten sam wygląd, ale nie okazujące uczuć. Siłą filmu jest atmosfera tajemniczości, psychologiczne i społeczne możliwości interpretacyjne, wreszcie polityczne aluzje – „oni” są wśród nas, co było przez wielu odczytywane jako infiltracja komunizmu. Zupełnie nietypowo jak na lata 50. film ma bardzo pesymistyczną wymowę (złagodzoną nieco przez końcówkę, wyraźnie doklejoną na życzenie producenta). Pochodzą z niego również słynne finałowe słowa – „Wy będziecie następni!” – jakie kieruje doktor Bernard do mijających go na autostradzie ludzi.
Konrad Wągrowski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
57. Podróż na Księżyc (1902, Le voyage dans la lune, reż. Georges Méliès)
Podróż na Księżyc? Nic prostszego. Wystarczy przyodziać cylinder, wsiąść do rakiety i voilà! Możemy bez żadnego problemu spacerować po globie o konsystencji pizzy. Należy jednak zachować minimum ostrożności – w końcu tu i ówdzie kręcą się insektoidalni selenici! Na szczęście solidny kopniak wystarczy do unicestwienia tubylców. Może i jest w tym logika „Power Rangers” ale film Georgesa Mélièsa to nie tylko pierwszy science-fiction w historii (z naciskiem na fiction), ale i najcieplejsze wyznanie miłości do kina jako sztuki (choć wówczas nikt nie śmiał jarmarcznego widowiska stawiać w jednym rzędzie z literaturą czy malarstwem) opowiadania. Méliès zainwestował zawrotną jak na owe czasy sumę 10 000 franków, by stworzyć niezliczoną ilość dekoracji i kostiumów, które przygniatają widza zmyślnością i brawurową fantazją twórcy, czego ucieleśnieniem jest niezapomniana scena naruszenia księżycowej facjaty. Może i jest to film jednej sceny, ale z pewnością miał rację Georges Sadoul: Jeśli w przyszłości przyjdzie nam świętować setną rocznicę narodzin nie kina, lecz sztuki filmowej, trzeba będzie wybrać nie 28 grudnia 1895 roku, lecz jakiś dzień czerwca lub lipca roku 2002 – dzień, w którym upłynie sto lat od powstania „Podróży na Księżyc” Georgesa Mélièsa. Wpadający w oko obraz, dzięki któremu narodziła się niejedna miłość do kina.
Krystian Fred
Brak ilustracji w tej wersji pisma
56. O dziewczynie skaczącej przez czas (2006, Toki o kakeru shôjo, reż. Mamoru Hosoda)
Z pozoru mamy tu kolejną obyczajową historię, do której tak przyzwyczaiły nas japońskie anime, tu w ujęciu szkolnego romansu. Główna bohaterka, Makoto Konno, zupełnie przypadkiem zdobywa możliwość przenoszenia się w czasie, co prowadzi do szeregu niecodziennych sytuacji. Na szczególną uwagę zasługuje to, do jakich celów Makoto wykorzystuje owo tytułowe „skakanie” przez czas: od początkowej zabawy przez bardziej pożyteczne użytkowanie nowo nabytej mocy. Cała historia jest ładnie opowiedziana, nie pozbawiona sporej dozy humoru i całkiem ciekawych bohaterów. Ale to nie wszystko, mamy bowiem możliwość obserwować ciekawą ewolucję od dowcipnego i lekkiego obrazu do bardziej dojrzałego, bardziej melancholijnego, lirycznego klimatu, a owa ewolucja fabuły idzie w parze z wewnętrznymi przemianami głównej bohaterki. Dodajmy na koniec interesujący sposób podróży w czasie poprzez „ładowanie” się przy użyciu specjalnego gadżetu oraz wizualną piękność niezwykle starannej, niejednokrotnie bliskiej realizmu animacji. Film, będący swobodną kontynuacją powieści Yasutaki Tsutsui z 1967 należy do dużej rodziny filmowych, książkowych i literackich wariacji na ten sam temat (nastolatki posiadającej moc cofania czasu), z wszystkich nich robiący największą karierę dzięki bezpretensjonalnemu ujęciu i profesjonalnemu wykonaniu.
Miłosz Cybowski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
55. Gwiezdne wojny: Czesc VI – Powrót Jedi (1983, Star Wars: Episode VI – Return of the Jedi, reż. Richard Marquand)
„Powrót Jedi” dziś uchodzi za najsłabszy film z klasycznej, pierwszej trylogii George’a Lucasa. Zdecydowało chyba o tym po raz pierwszy na taką skalę w tym cyklu wprowadzenie do niego ukłonu dla młodszych widzów – futrzastych misiów Ewoków, co z pewnością było zapowiedzią dalszej infantylizacji sagi, przedsmakiem Jar-Jara, Gungan i motywów rodem z gier komputerowych w trylogii sequeli. Sądzę jednak, że jest to niesprawiedliwe dla samego „Powrotu Jedi”, bo Ewokowie są tu w mniejszym stopniu galerią przyszłych maskotek, a w większym realizacją kolejnego z archetypów – przekonania, że słabszy z pozoru wojownik może zwyciężyć silniejszego dzięki odwadze, determinacji i poczuciu słuszności własnej sprawy. A poza Ewokami nic chyba już „Powrotowi Jedi” nie można zarzucić. To wszak efektowne i wystawne zwieńczenie trylogii, rozpisane zgrabnie na trzy przeplatające się finałowe wątki, z których każdy ma swoje niezaprzeczalne filmowe atuty. Leśna bitwa na Endor to dynamika, pomysłowość, humor, ale też szczypta szczerego wzruszenia w scenie, o której pisał na naszych łamach Marcin Łuczyński. Bitwa o Gwiazdę Śmierci to kwintesencja kosmicznych starć nieprzyjacielskich flot, z zapierającą dech w piersiach sceną zniszczenia superniszczyciela gwiezdnego „Egzekutor”, rajdem przez korytarze stacji bojowej i admirałem Ackbarem przeczuwającym, że to pułapka. Wreszcie pojedynek Luke’a ze swym ojcem, poruszający, cudownie zilustrowany symfoniczną muzyką Johna Williamsa i spuentowany pamiętnymi słowami: „- I am Jedi like my father before me. – So be it… Jedi.”. Ach, a przecież jeszcze wcześniej mamy księżniczkę Leię w złotym bikini… Czy więc pozycja „Powrotu Jedi” na naszej liście nie powinna być wyższa?
Przypomnijcie sobie (lub wyobraźcie) czasy, kiedy Predator nie walczył jeszcze (razem lub osobno) z Alienem i Terminatorem, czy też (osobno) Batmanem i Supermanem. Kiedy kosmiczny myśliwy z filmu McTiernana nie był ikoną mniej lub bardziej absurdalnych crossoverów, lecz nieznanym i niepowstrzymanym zagrożeniem. Dołóżcie do tego napakowane testosteronem kino lat osiemdziesiątych spod znaku Arnolda Schwarzeneggera i Sylvestra Stallone, a otrzymacie mieszankę wybuchową, którą był „Predator” w czasach swojej premiery, przechodząc w trakcie seansu od kina sensacyjnego do (zasygnalizowanego) horroru science fiction.
Nie byłoby jednak prawdą stwierdzenie, że siła „Predatora” opiera się wyłącznie na nostalgii. McTiernan rozgrywa te same, niezawodne w zatrzymaniu widza przed ekranem emocje, na których opiera się „Coś” Carpentera: walkę o przetrwanie prowadzoną w niesprzyjającym otoczeniu z potężnym przeciwnikiem. W szczególności z dzisiejszej perspektywy „Predator” ulega w tym starciu postaciami protagonistów (wzorzec bohatera-kulturysty nie dość, że szybko się zestarzał, to jeszcze spadł do niższych lig kina akcji), by odrobić stracone punkty finałowym pojedynkiem, w którym u McTiernana logika jest jednak dużo ważniejsza niż rozbuchana wyobraźnia grafików. Od ostatnich minut seansu przewagę znów zyskuje Carpenter niejednoznacznym zakończeniem i opowiadaniem-hołdem Petera Wattsa przeciwstawionymi zmarnowanej raczej franczyzie Łowcy O Twarzy Pasikonika. I może dlatego przebój sprzed ćwierćwiecza ląduje u nas w połowie stawki.
Krzywdę robi dostępnym obecnie edycjom „Predatora” przycięcie obrazu do proporcji 16:9. To i tak o wiele więcej niż w czasach wideo, kiedy wielu z nas ten film poznawało, ale dzisiejszego, rozpieszczonego panoramami widza może nieco drażnić ciasnota kadrów, w których wszechobecna, mająca – w teorii – przytłaczać dżungla, robi zbyt często za tło uzupełniające sylwetki (malejącej) grupy komandosów. Chciałoby się obejrzeć kiedyś ten film w formacie kinowym, którego posmak dostarczają fatalnej jakości fragmenty umieszczone jako dodatkowy materiał na płytach.
Artur Chruściel
Brak ilustracji w tej wersji pisma
53. Dzień, w którym zatrzymala się Ziemia (1951, The Day the Earth Stood Still, reż. Robert Wise)
„Dzień, w którym zatrzymala się Ziemia” to najsłynniejszy chyba film SF lat 50., do czasów „2001: Odysei kosmicznej” uważany za najwybitniejsze dzieło gatunku. Ikona popkultury – kultowy stał się nie tylko robot Gort, ale i słynny rozkaz „Klaatu barada nikto!”. Sam film jest może dziś już odrobinę naiwnym apelem o pokój na Ziemi. Posłannikiem pokoju będzie przybysz z obcej planety o wyglądzie angielskiego dżentelmena, grany przez Michaela Rennie. Nie jest to właściwie posłannictwo, lecz ultimatum – Ziemia ma się rozbroić, bądź zostanie zniszczona, gdyż inne rasy mają prawo bronić się przed naszą agresywnością. Dowodem siły będzie wyłączenie wszystkich urządzeń elektrycznych na pół godziny na terenie całej planety. Film do dziś jest tak uroczą, elegancką opowieścią z sympatycznymi efektami specjalnymi, że oglądanie go wciąż sprawia niekłamaną przyjemność. Nie można też nie dostrzec w nim religijnych odniesień do historii Jezusa Chrystusa, co z dzisiejszej perspektywy może wyglądać nieco naiwnie, ale w latach 50. podnosiło ważność przekazywanego przesłania.
Konrad Wągrowski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
52. Prestiż (2006, Prestige, reż. Christopher Nolan)
Stylizowany thriller (ale jak stylizowany!), opowieść o obsesji, magiczna sztuczka i film o sztuce filmowej w jednym – „Prestiż” sprawdza się na każdym polu. Na tym najoczywistszym jest kapitalnie nakręconym dreszczowcem – wysmakowanym, ale i trzymającym w napięciu, z porządną ilością zwrotów akcji, zaskakującym zakończeniem (Nolan kapitalnie potrafi manipulować widzem, zwodząc go kto w tym filmie jest dobry, a kto zły). Na poziomie psychologii mamy z jednej strony ludzką obsesję w szukaniu czegoś nieznanego, z drugiej bezwzględną rywalizację między dwoma różnymi osobowościami – wiarygodną dzięki świetnym kreacjom Bale’a i Jackmana. Wreszcie na poziomie alegorycznym znajdziemy tu wszędzie poukrywane tropy, pozwalające domyślić się finału, o ile „patrzyło się bardzo uważnie” – jawna metafora magicznej sztuczki, w której więcej się obiecuje, niż w rzeczywiści przekazuje. Ale „Prestiż” to również jawna metafora całej sztuki filmowej, która koncentruje się na tym, by jak najlepiej oszukać widza, a jednocześnie przemysł filmowy jest areną bezwzględnej rywalizacji. Co jednak robi na naszej liście? A jak mogłoby na niej zabraknąć filmu, w którym głównym elementem jest umiejętność teleportacji, a jednym z bohaterów sam Nicola Tesla (Dawid Bowie), w swym mitycznym wizerunku niedocenionego geniusza. „Prestiż” jawi się więc jako jeden z oryginalniejszych projektów fantastycznonaukowych, odświeżających wizerunek gatunku.
John Carpenter to z pewnością jedno z tych nazwisk, które wyraźnie zapisało się w annałach filmowej fantastyki. Zarówno w wersji science fiction, dzięki filmom takim jak „Ciemna gwiazda”, „Ucieczka z Nowego Jorku”, „Coś” czy właśnie „Oni żyją”, ale też w kinie grozy, które obdzielił takimi tytułami jak „Mgła”, „Christine” czy „Halloween”. Jest w tym pewien paradoks, bo Carpenter nigdy nie należał do twórców wybitnych, a braki warsztatowe nadrabiał autentyczną pasją do kina i filmową wszechstronnością (bywał reżyserem, scenarzystą, montażystą, producentem, a nawet pisał muzykę do swych filmów). I tę właśnie pasję widać w „Oni żyją”, filmie nierównym, momentami irytującym, ale na swój sposób fascynującym i ujmującym. Filmie, który zakończył dobry okres kariery reżysera (po nim nie nakręcił już nic istotnego). Paranoiczną historię o infiltracji Ziemi przez kosmitów wziął Carpenter z opowieści SF rodem z lat 50. (nawet tytuł do nich nawiązuje), widać tu wyraźnie wpływ takich tytułów jak „Inwazja łowców ciał” czy „Poślubiłam potwora z kosmosu”. Właśnie dzięki tym nawiązaniom do dawnej fantastyki filmowi można wybaczyć słabe aktorstwo i naiwny finał – wszystko to jawi się częścią konwencji. Trzeba natomiast docenić kilka innych rzeczy – ciekawą formułę obcej infiltracji (kosmici są wśród nas, ale wyglądają jak ludzie, dlatego że maszty telewizyjne emitują fale maskujące prawdziwy wygląd obcych), wykorzystanie wątku reklam podprogowych, ale przede wszystkim wizję świata, w którym dzięki mediom można skutecznie sterować ludźmi, ukrywając przed nimi prawdę i dostarczając przekaz, w który muszą uwierzyć. Wizję, która oczywiście wciąż i wciąż wydaje się aktualna.