W końcu doczekaliśmy się ekranizacji „Gry Endera”, najsłynniejszego bodaj otwarcia jednego z wielu cykli powieściowych Orsona Scotta Carda. Gwiazdorska obsada, efekty specjalne na dobrym poziomie, wciągająca historia – czego chcieć więcej?  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tuż przed seansem niecnie podsłuchuję rozmowę toczącą się obok mnie. „Czy ty wiesz, o czym to w ogóle będzie?” – pyta pierwsza pani w wieku ponadbalzakowskim. „Nie, chyba ekranizacja jakiejś gry” – pada odpowiedź. „Aha. Ale o kosmitach? Bo jak ja widzę kosmitów, to od razu wychodzę. Ale skusił mnie ten Harrison Ford”. To chyba najkrótsze podsumowanie, jakie można sformułować pod adresem tego filmu. Faktycznie, są kosmici, więc jak ktoś nie przepada za sztafażem s-f, powinien od razu wyjść, chyba że lubi Harrisona Forda w roli twardziela, który co prawda sam świata uratować nie może, ale i tak będzie się starał. „Gra Endera” to jednak nie tylko science fiction, które ma zadowolić widza stęsknionego za kosmitami i futurystycznymi technologiami, ale także rozważania nad moralnością, prawem do życia i prywatności. Reżyser i scenarzysta w jednym, znany z „X-men Geneza: Wolverine” i „W pustyni i w puszczy” Gavin Hood, początkowo łączy warstwę przygodową z namysłem etycznym, ale jego zainteresowanie tym drugim aspektem jest krótkotrwałe. To, moim zdaniem, największa wada tego filmu – pozornie otrzymujemy historię z tzw. drugim dnem, w pewnych momentach zgodną z literackim pierwowzorem, ale jeśli zajrzymy pod powierzchnię okazuje się, że to tylko pozór. Reżyser nie do końca umiał wykorzystać potencjał wyjściowej historii. Opowieść o sześciolatkach, szkolonych do walki z zagrożeniem z kosmosu, gigantycznymi mrówkami – Formidami, nie należy zapewne do tego typu fabuł, które można łatwo opowiedzieć. Dużo w niej moralnych wątpliwości. Jak na przykład pokazać małe dzieci w wieku przedszkolnym – w naszej kulturze, tak przywiązanej do dzieciństwa jako „wieku niewinności” – które z zimną krwią hoduje się do walki? Hood wybrał opcję najprostszą i zwyczajnie postarzył bohaterów. Andrew Wiggin, zwany Enderem (widziany niedawno w „Hugo i jego wynalazek” Asa Butterfield), to już nie sześciolatek, a nastolatek, więc wszystkie dyskusje wokół problemów związanych z poglądami autora książkowego pierwowzoru mogą śmiało odżyć i hasać na swobodzie. Wszystkie dzieci szkolone do walki podrosły na tyle, by w świecie, gdzie jednak w wielu rejonach wciąż na frontach giną nastolatkowie, stworzyć pozory realizmu i oddalić kontrowersje (a przynajmniej ich część). „Niewygodność” świata, w jakim przyszło żyć Enderowi, składa się u Hooda głównie z twardych łóżek i kosmicznego zagrożenia, marginalizowany jest gdzieś natomiast wątek ziemskiego, społecznego uwarunkowania przygód bohatera. Ender jest trzecim dzieckiem swoich rodziców – w świecie, gdzie można mieć tylko dwójkę dzieci. Jako „trzeci” jest szykanowany przez otoczenie, co więcej, jest nie tyle dzieckiem swoich rodziców, co własnością państwa, które zezwoliło na jego urodzenie. Hood dość szybko zapomina o tym wątku w życiorysie swojego bohatera, wychodząc z założenia, że po co piętrzyć traumy, skoro można powybuchać kilka rzeczy na ekranie. Ender zostaje wybrany, by szkolić się w walce na orbicie, więc okazji do wybuchania jest sporo. Zatem deklaracja dorosłych protagonistów, pułkownika Graffa (wspomniany Harrison Ford) i major Anderson (Viola Davis), że należy trzymać go w osamotnieniu i sprawić, by polegał głównie na sobie, pada trochę w przestrzeń. Wychodzi za to hollywoodzka niemal opowieść o tym, jak nierozumiany na Ziemi Ender kompletuje w kosmosie drużynę i stawia czoła swojemu przeznaczeniu. Tym dziwniej wygląda w filmie zakończenie tej części opowieści. Czy jest to film dobrze zagrany? Na pewno nie jest to film zagrany źle. Problem polega na tym, że w gruncie rzeczy postacie rozpisane są dość jednowymiarowo, ciężko jest więc mówić o jakimś aktorskim koncercie. Asa Butterfield, na którym spoczywa większa część odpowiedzialności za udźwignięcie filmowego materiału, radzi sobie naprawdę dobrze, widać, że postać Endera przemyślał. Jego bohater wybija się na tle innych, ale nie ma co ukrywać, że duża w tym zasługa marginalizacji pozostałych bohaterów, którzy nie otrzymują za dużo czasu ekranowego. Mimo oszczędnej mimiki nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z geniuszem, który lepiej zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół niego dzieje (do czasu) niż ktokolwiek inny. Drugą osobą, która zaznacza swoją obecność na ekranie, jest Ben Kingsley, o którego postaci ciężko jednak mówić bez psucia przyjemności śledzenia intrygi. „Gra Endera” może się jednak podobać (nie tylko fanom Harrisona Forda) – zdjęcia są naprawdę dobre, zawieszające przekonanie o tym, gdzie w kosmosie jest góra, a gdzie dół, czyli zgodne z tym, co mówią bohaterowie (choć pechowo dla twórców „Gry…” Cuaron w „Grawitacji” zrobił to wcześniej i jednak bez porównania lepiej). Bardzo dobrze współgra z nastrojem muzyka Steve’a Jablonsky’ego (choć trzeba przyznać, że gdzieś w tle pobrzmiewa ona wątkami znanymi z twórczości Clinta Mansella). Czy jednak o tym filmie będzie się pamiętało? Niekoniecznie. Hood dokonuje pewnego przesunięcia historycznego już na samym początku, opatrując film mottem, słowami samego głównego bohatera. W ten sposób daje nam się znak, że śledzimy poczynania bohatera historycznego, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że to, co oglądamy na ekranie, to początki czegoś wielkiego, że zobaczymy Wydarzenie. O „Grze Endera” Scott Carda mówi się często, że to opowieść o dojrzewaniu. W przypadku filmu jednak zabrakło czasu, by to pokazać – bohater tak szybko pokonuje kolejne szczeble kariery, że po pierwsze trudno w to uwierzyć, po drugie nie ma czasu na pokazanie jego reakcji, sukcesy i porażki przemykają niezauważone, bo reżyser gna ku finałowi.
Tytuł: Gra Endera Tytuł oryginalny: Ender’s Game Data premiery: 31 października 2013 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, przygodowy, SF Ekstrakt: 60% |