powrót; do indeksunastwpna strona

nr 09 (CXXXI)
listopad 2013

Martwa
Maciej Jurgielewicz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Później, jak już wszyscy więcej popili, zaczęły się kręcić jakieś danse. Coraz więcej osób na parkiecie, Łany z Martą wywijali też, aż miło popatrzeć i aż się jej buzia rozpromieniła. Anka rozpuściła nutę tak, że bas szedł po ścianach. Światła przygaszone, alko, trochę dragów i dym od gandzi wił się pod sufitem. Marta szybko coś przygasła, źle mi, głowa boli, powiedziała, więc stanęli pod ścianą. Z głośników szlagier z lamusa, „Thriller” Jacksona.
– Potańczymy jeszcze? – wiercił się Łany.
– Zaraz mi przejdzie…
Ale zanim jej przeszło – dzwonek i walenie w drzwi. Anka za chwilę cała zaaferowana ściszyła sprzęt, wszyscy patrzyli po sobie, w połowie ruchu, a ona, że gliny przyszły, że za głośno. Łany poszedł do drzwi – dzielnicowy Grzesiek, po cywilu. Patykowaty blondyn, z metr dziewięćdziesiąt, twarz chłopca.
– No co jest, Grzesiu? – zagadał Łany, podając mu rękę.
– Dobry wieczór – odwzajemnił uścisk. – Za głośno, Paweł. Sąsiedzi zadzwonili.
– Oj tam, sobota.
– Sobota nie sobota. Ktoś butelkę przez okno wyrzucił. Już przegięliście.
– Grzesiu, daj spokój.
– Dam, ale koniec imprezy.
– No co ty?!
– Jak nie, to zrobię po służbowemu i będzie mandat za zakłócanie ciszy.
– Ok… – Łany potarł podbródek, pożegnał się z Grześkiem i wrócił wyjaśniać. Zamknęli imprezę, bo nie było wyjścia. Ludzie marudzili, ale co mieli zrobić. Rozeszli się, część do domów, część, niedopita, poszła jeszcze w noc, szukać szczęścia. Łany też mógłby dłużej pobalować, tylko Marta się źle czuła, więc obrali kurs powrotny. Po drodze ona mocno w niego wtulona, mówi w pewnym momencie, żeby ją pocałował. Łany nachylił się, odchylił i rzucił:
– Nie, śmierdzi ci z ust.
– Że co?!
– Nie wiem, może chora jesteś.
Wściekła się, na moment umilkła. Oderwała się od niego i stukając szpilkami popędziła do domu, cała obrażona. Łany miał na to wywalone, ale poszedł jeszcze za nią, spokojnie, sprawdzić, czy do domu dojdzie. Jak już się drzwi za nią zamknęły, śmignął do siebie na chatę.
• • •
Następnego dnia u Łanego od rana kocioł. Lewy dzwonił raz po raz i dyrygował, że to i tamto. Łany zapieprzał z miejsca na miejsce jak nakręcony automacik. Znalazł dwie chwile, żeby zadzwonić do Marty i jeszcze jedną, na SMS, ale zero odpowiedzi. Foch, myślał sobie i robił dalej. Około dwunastej pędził przez miasto jak na sygnale. Wracał z przedmieść, z budowy, gdzie miał zmienić pilnującemu terenu psu uwięź. Tyle że zanim dojechał, trzymająca wilczura linka pękła i psa nie było. Łany machnął na to ręką i wrzucił do bagażnika masywną obrożę przymocowaną do łańcucha. A teraz wiózł kebaby do biura, bo Lewy powiedział, że mają być „na już teraz”.
Zadzwonił telefon. Łany z jedną ręką na kierownicy manewrował między wlokącymi się samochodami, w drugiej trzymał telefon:
– Ta?
Cisza.
– Słucham!
Szlochanie i jęk. Łany zerknął na ekran komórki – Marta.
– Co jest, mała?
Znowu szlochanie i łamiący się głos:
– Proszę… przyjedź tu.
– Pracuję. Co się stało?
– Proszę cię…
– Kurwa… ok, gdzie jesteś? U siebie?
– Tak.
– Zaraz będę. Co się stało, mała?
– Jest strasznie… przyjedź, proszę.
I płacz.
– Jadę, spokojnie już! – Łany rozłączył się i rzucił telefon na fotel. Wdepnął w pedał, żeby jak najszybciej obskoczyć ten temat z kebabami i jechać do Marty. W biurze Lewy coś mu jeszcze smęcił, wymyślał, ale Łany stanowczo, że nie może, żeby zrozumiał, bo laska ma jakieś załamanie nerwowe albo coś i on musi tam być. To go puścił, chociaż z warknięciem.
• • •
Zaparkował przed domem Marty. Drewniana furtka, mały ogródek, pistacjowa fasada, ganek z tarasem wzdłuż frontu. Dzwonek do drzwi. Wciskał, ale w domu żadnego ruchu. Podszedł do okna, przytknął twarz: telewizor włączony, na sofie rozrzucony koc i jakieś szmaty, na podłodze przewrócona butelka coli. Wrócił do wejścia, jeszcze raz zadzwonił. Chwilę poczekał, wyszperał klucze z kieszeni i otworzył drzwi.
– Marta? Jesteś? – pytał od progu, wsuwając się ostrożnie. – Jestem już…
W salonie pusto – biały szum z telewizora. Stuknięcie. Kątem oka dostrzegł, jak coś przebiegło w głębi korytarza, do kuchni. Ruszył tam. Stanął w wejściu:
– Co ci jest?
Na środku pomieszczenia Marta – na kolanach, w za dużej białej koszuli pokrytej czerwonymi rozbryzgami. Głowa opuszczona, tak że włosy zasłaniały jej twarz. Wykonał kilka kroków, ale ona uniosła głowę:
– Nie!
Twarz miała bladą, napiętą i nieprzyjemną. Dookoła ust rozmazana krew.
– Co ci jest…? Marta…
Podszedł do niej i ją dotknął. Wzdrygnęła się. Chciał ją przytulić, ale wtedy zamachała rękoma.
– Zjadłam go! – krzyknęła.
– Co zjadłaś?!
Zaniosła się szlochem, machnęła gdzieś w stronę lodówki i opuściła głowę. Zaczęła zawodzić dziwnym głosem jak obłąkana. Łany podszedł do lodówki i zajrzał za nią, w róg pomieszczenia.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Jezu…
Na podłodze kot, w kałuży krwi i flaków. Rozpruty, poszarpany, z wybałuszonymi oczami i rozdziawionym pyszczkiem.
– Co… co tu się stało?
– Zjadłam… – załkała Marta.
– Jak to zjadłaś? – podbiegł do niej.
– … zjadłam Twixa… – wydukała i chciała rzucić się do ucieczki, ale ją zatrzymał. Przytulił i zaczął uspokajać:
– No już, mała, no już…
Zaniosła się płaczem.
– Będę to pieprzone zombi! Będę takim trupem z telewizji!
– Spokojnie, nie będziesz, nie myśl. – Otoczył ją ramionami i mocno przytulił. Przywarła do niego, rozdygotana.
Jak już się trochę uspokoiła, zabrał ją do salonu. Posadził na sofie, okrył kocem i dał wody do popicia.
– Ja nie wiem, co się ze mną działo… – bąknęła ze szklanką przy ustach. – Ten cholerny Twix… Wkurzał mnie, to go złapałam i zaczęłam dusić, walić nim o podłogę. A później, jak już się nie ruszał, poczułam, że muszę, po prostu muszę… – zaniosła się płaczem. Chwilę łkała żałośnie.
– No klęknęłam przy nim, bo on tam leżał na podłodze, klęknęłam, nachyliłam się nad jego krwią…
– Dosyć! – Łany syknął i poderwał się na nogi. Zaczął nerwowo chodzić w tę i z powrotem. – Już wiem. Nie mów.
Spojrzała na niego ze strachem.
– To ze mną koniec? Będę takim trupem… – zaniosła się płaczem.
– Dobra, już ok – próbował ją uspokoić. Przysunął się i po chwili wahania ją objął.
– Nie bój się. Będę tu przy tobie. – Zastanowił się przez chwilę. – Jadę tylko po swoje rzeczy do domu i zaraz wracam. OK? Dasz radę?
Pokiwała głową, po czym zwinęła się w kłębek i cała nakryła kocem. Łany poszedł do kuchni i, klnąc pod nosem, zapakował rozbebeszonego kota w worek na śmieci.
• • •
Zaparkował przed blokiem, z bagażnika wyciągnął truchło kota i biegiem ruszył w stronę śmietnika.
– Ej! Paweł! – Dzielnicowy zatrzymał go w połowie drogi.
Łany mruknął pod nosem. Poczekał na zbliżającego się Grześka.
– Cześć, Grzesiu.
– Cześć.
Uścisk dłoni. Policjant przyjrzał mu się zawodowym wzrokiem.
– Gdzie tak pędzisz?
– Do domu… u Marty awaria z hydrauliką, muszę wziąć narzędzia i lecę do niej, bo cieknie rura… pod szafką… w kuchni, znaczy się, pod zlewem.
– A… – Grzegorz pokiwał głową. – To nie zatrzymuję cię na długo. Coś kapie… – Wskazał na worek, z którego zaczęła sączyć się krew.
– A! – Paweł wyszczerzył się. – No, krew… znaczy się, krew mi tu kapie.
Policjant zmarszczył brwi.
– Niosę tu mięso… na śmietnik, mięso na kebaby, spadło na podłogę i nie nadaje się już do niczego. Wiesz, sanepid, kuuuurwa… – Zrobił porozumiewawczą minę.
– Na podłogę? Na śmietnik?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

29
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.