powrót; do indeksunastwpna strona

nr 09 (CXXXI)
listopad 2013

Martwa
Maciej Jurgielewicz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– To koszmar – szepnął pan Tadek.
– Córko! – krzyknęła pani Lidia.
Stali na otaczającym kojec balkonie. Na dole Marta ożyła na ich widok. Z rykiem podbiegła do ściany i wyciągała ręce, próbując ich dosięgnąć.
– Chcę do niej zejść – oznajmiła jej matka. Łany i pan Tadek chwycili ją równocześnie.
– Nie. Niech pani o tym zapomni. Ona jest niebezpieczna.
– A co z tobą?
– Nie wiem… to chyba zapach. Myślę, że nie rozpoznaje mojej twarzy.
– To koszmar – szepnął pan Tadek.
Stali przez chwilę w milczeniu. Marta szamotała się jak wściekła. Łany poczuł, że jest cholernie zmęczony.
– I co teraz? – zapytała pani Lidia.
– Musimy… musimy poszukać pomocy. Znają państwo jakiegoś lekarza?
Kobieta zaniosła się niewesołym śmiechem.
– Synku, cały świat głowi się, jak uniknąć zagłady, a ty myślisz, że pomoże ci lekarz?
Paweł smutno przytaknął.
– W takim razie musimy czekać. Przetrzymać ją tu, aż znajdziemy rozwiązanie.
– Zabijmy ją… – Pan Tadek stał sztywny, blady jak ściana. Miał łzy w oczach.
– Idioto! – Jego żona wykonała ruch, jakby chciała go trzasnąć w głowę.
– To już nie jest moja córka… Zobacz. – Wskazał na miotającego się w dole potwora. – To już nie jest ona.
– Zamknij się.
– Widziałaś w wiadomościach… To nie są ludzie, to jakieś…
– Zamknij się! – Zgromiła go wściekłym spojrzeniem. Pan Tadek klęknął na krawędzi balkonu i wychylił się lekko.
– Marta, Martuś, córeczko…
Dziewczyna nie zareagowała na jego głos. Nadal w ślepej furii, próbowała go dosięgnąć, jakby wyżarcie mu mózgu było dla niej niczym haust powietrza dla tonącego.
– To koszmar – szepnął pan Tadek i zaczął szlochać. Pani Lidia popatrzyła na niego z pogardą. Zwróciła się do Pawła:
– Idź odpocząć. Zostaniemy tu na noc.
Chciał powiedzieć, że też zostaje, ale przypomniał sobie płaczącą matkę.
• • •
Zastał ją jak zwykle przed telewizorem. Dźwięk był wyłączony. Na ekranie złocista plaża i dwie biegnące blondynki. Seksowne tyłki błyszczały w słońcu. Matka siedziała z odchyloną głową. Oczy zamknięte. Na czole kompres. W rękach różaniec. Szemrała modlitwę, ledwo poruszając wargami. Wypolerowane dotykiem drewniane paciorki wędrowały między palcami.
Paweł cicho przemknął się do swojego pokoju i zdjął z siebie zakrwawioną bluzę. Wrócił do matki.
– Cześć, mamo.
– Synku… – Nieznacznie uniosła głowę i zerknęła na niego z nikłym uśmiechem. – Martwiłam się o ciebie.
– Niepotrzebnie. Źle się czujesz?
– Znowu migrena. Za dużo nerwów.
– Przepraszam cię za to… Daj, wymienię. – Zabrał zwiniętą szmatkę i poszedł do kuchni przelać ją zimną wodą. Gdy układał jej kompres, zaczęła mówić, nie otwierając oczu:
– Byłam na wieczornej mszy. Ksiądz Jacek opowiadał dzisiaj o grzechu, o tym, jak się ponosi za niego karę. To co się teraz dzieje, to kara, synku, kara za grzechy. Takie rzeczy nie zdarzają się bez sensu. Bóg wie. Patrzy, sądzi i wymierza wyroki. Wie. – Umilkła na chwilę. Westchnęła. – Ta diabelska zaraza to kara za grzech nieczystości, tak mówił ksiądz Jacek. Nie ma w nas pokory. To jest piętno szatana, synku.
– To wirus, mamo.
Otworzyła oczy, uniosła głowę i spojrzała na niego zdziwiona.
– Nie zrozumiesz jego wyroków – wyjaśniła i wróciła do poprzedniej pozycji.
Paweł poszedł do pokoju. Jako tako ogarnął zostawiony tam przez Martę bałagan. Zdjął przepocone ubrania. W łazience, pod prysznicem, długo zmywał z siebie ten dzień.
• • •
Obudził się wcześnie rano. Gnało go do rzeźni, do Marty, chociaż nie przychodziło mu do głowy nic, co mogłoby rozwiązać tę sytuację. Ubrał się i zaszedł do kuchni, aby szybko chwycić coś do jedzenia. Natknął się na matkę. Szła do pokoju. Powoli i ciężko. Zauważył, że utyka.
– Mamo, co jest z tobą?
– Jeszcze nie czuję się najlepiej…
Kucnął przy niej i lekko odsunął wytarty szlafrok. odsłaniając napuchnięte kolano i zakrwawiony bandaż.
– Mamo… – jęknął. Odsunęła się.
– To nic, synku. Nic groźnego.
– Pogryzła cię?
Matka przez chwilę patrzyła na niego smutnym wzrokiem. Twarz miała bladą i nabrzmiałą. W końcu westchnęła i pokuśtykała do pokoju, z którego po chwili dobiegł go wesoły dialog z porannego programu.
• • •
W rzeźni drzwi do kojca zastał uchylone. Paweł zajrzał tam ostrożnie. Marty nie było, na podłodze pani Lidia, odwrócona twarzą w dół. Podszedł i powoli ją przekręcił na plecy. Cofnął się z przekleństwem na ustach. Mógłby ją poznać tylko po ubraniach. Miała wyjedzoną większą część twarzy. Postrzępiona skóra wisiała na odsłoniętej czaszce. Kobieta szczerzyła się w śmiertelnym uśmiechu.
– Weszła do niej… – z odrętwienia wyrwał go głos pana Tadka. Mężczyzna siedział na krawędzi balkonu i machał nogami. Brakowało mu jednego buta.
– Musi być głodna, powiedziała. I weszła… – Patrzył na Pawła błagalnym wzrokiem, jakby ten mógł ożywić zagryzioną.
– Weszła… – powtórzył Łany. – Czemu pan nie… zresztą. Nieważne. – Ruszył do wyjścia. – Trzeba ją znaleźć.
– Niech pan jedzie do domu! – krzyknął jeszcze z korytarza. Wyszedł przed rzeźnię i rozejrzał się. Czuł się wyprany. Nie miał już siły za nią biegać. Usiadł na wystającym z ziemi fragmencie betonowej płyty i zamknął oczy. Z odrętwienia wyrwał go telefon.
– Ta?
– Łany, gdzie ty jesteś? – zirytowany głos Lewego.
– Tutaj.
– Co?! Człowieku, mówiłem ci, że masz z samego rana podjechać do Kopacza. Co ty odpierdalasz? Praca ci się znudziła?!
– Znudziła. Cześć.
Rozłączył się. Po chwili telefon znowu zadzwonił. Rozłączył. Jeszcze raz. To samo. I jeszcze. Odebrał.
– Pierdolę to, nie rozumiesz? – rzucił w słuchawkę.
– Pawełku, co ty? – Głos matki.
– Jezu, mamo… to nie do ciebie.
– Synku, musiałbyś przyjechać do domu.
– Co się stało?
– Pan Grzegorz czeka na ciebie.
– Grzegorz? Z policji?
– Tak.
Pokręcił głową.
– OK, już jadę.
• • •
Grzegorz siedział z matką i oglądali telezakupy. Gdy wszedł Łany, policjant ze sztucznym uśmiechem przywitał się z nim, po czym chwycił go za łokieć i zaciągnął do jego pokoju.
– Co ty, kurwa, odpierdalasz? – syknął po zamknięciu drzwi.
– O co chodzi?
– O co chodzi?! Na osiedlu znalazłem dwa trupy, które obudziły się w kostnicy! O to chodzi!
– I co ja mam z tym wspólnego?
– Marta. – Grzegorz przysunął się do niego i spojrzał mu w oczy. – Wiem, że coś jest z nią nie tak. Jest chora?
– Miło, że pytasz. Nie, jest OK.
– Paweł… – Policjant zacisnął mu rękę na ramieniu. – Ukrywasz ją.
Łany wysunął szczękę i zmierzył go spojrzeniem. Spuścił wzrok.
– Daj sobie z tym spokój. Pomogę ci. – Grzegorz starał się mówić łagodniejszym tonem. – Tu już nie chodzi tylko o was. Zobacz, co się dzieje na świecie. Chcesz, żeby u nas było to samo?
Paweł podszedł do okna. Zasłonił twarz dłonią i ścisnął skronie.
– Dobra. – Odwrócił się po chwili. – Pokażę ci coś, Grzesiu. To osobiste.
– Rozumiesz?
– Rozumiem. Chodź, podjedziemy do starej rzeźni. Też zrozumiesz.
Przed drzwiami klatki Łany powiedział, że zapomniał telefonu. Wrócił sam do mieszkania. W swoim pokoju odwinął róg dywanu, wyjął poluzowaną klepkę parkietu i wyciągnął foliowy woreczek wypełniony białym proszkiem. Na blacie stołu położył ramkę z fotografią i wysypał na nią sporą porcję. Podzielił ją na dwie kreski i zabrał się za wciąganie. W połowie drugiej ścieżki spotkał się wzrokiem z Martą patrzącą na niego z fotografii. Siedziała na masce jego samochodu. Był słoneczny dzień, ona z ustami w dzióbek, ubrana w obcisłe dżinsy i koszulkę mocno opinającą kształtne piersi. Cholernie zgrabna. Ściągnął kreskę do końca, otarł nos i wydłubał zdjęcie z ramki. Złożył je na pół i schował do tylnej kieszeni.
• • •
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.