Gdy dojechali na miejsce, było już ciemno. Reflektory samochodu wyławiały fragmenty otoczenia – zwały gruzu porośnięte chwastami. Z okien rzeźni zionęła pustka. Wzięli latarkę i Łany poprowadził ich przez budynek. W ciszy było słychać tylko ich oddechy i odgłos kroków. Nie odezwali się słowem, do momentu, gdy stanęli przed otwartymi drzwiami kojca. Historia jest schyłkowa, chociaż sam temat nie. Przecież trupów łazi coraz więcej. A i sam Łany to nie schyłkowy koleś był. Ogólnie dawał radę. Po technikum samochodowym przez rok był nawet na jakichś studiach, resocjalizacja chyba, zaocznie. Później Manchester, prawie dwa lata. Otrzaskał się z życiem, po angielsku szło się z nim dogadać. Jak wrócił do Polski, najpierw woził pizzę, a później wziął go Lewy do swojej firmy budowlano-wielobranżowej i import-eksport. Jako kolesia od wszystkiego, bo Łany ogarnięty był i wszystko potrafił załatwić. Był więc na telefon, cały dzień, tu coś podrzucił, tam coś dogadał, gdzie indziej wpierdol spuścił. Ale nie za często. Nie był zadziorny, spokojny raczej, chociaż przyjebać potrafił. Zresztą, co dziwnego – spory koleś, a do tego wysportowany, na początku średniej na boks nawet chodził. Tak bym ci go krótko opisał. Typ jak się patrzy. Porządny, szanował rodzinę i swoich. A zdarzyła mu się taka historia, że nie życzę nikomu. Miłosna, można powiedzieć. Tylko taka miłość – módl się, żeby ci się nie trafiła. Skąd ja o tym wiem? Uważny człowiek jestem, to i wiem, co się na osiedlu dzieje. Mówią, że wszystko wiem, narrator wszechwiedzący nazywają. Ale jak oglądam „Milionerów”, to widzę, że mam luki, poważne. Tyle o mnie. Teraz słuchaj, jak to się działo. Łanemu dobrze się pracowało. Pracę miał nienudną, cały czas zmiana, cały czas akcja. Chociaż wiadomo, bywało gorzej. Jednak nie tak, jak gdzie indziej bywa. Tego dnia, dla przykładu, zawiózł kebaby ekipie stawiającej dom pod miastem. Lewy chciał, żeby zostali po godzinach. Oni na to, że głodni robić nie będą. To się zgadali na kebabcze. Łany im zawiózł, porozglądał się tam trochę, wypytał, czy wszystko ok, oni że nie, bo piwo ciepłe, a kebab zimny. Było studiować, powiedział im Łany, i wrócił na osiedle. Przed klatką dopadła go ta Jolka, z którą był w Manchesterze. Szpile, błysk i karmazyn. Podobno byli parą i podobno razem siedzieli w narkotykach. Dilowali, znaczy się. Chociaż kto ich tam wie, ćpali też pewnie. W każdym razie Łany machnął na to ręką, wycofał się i zaczął legalnie robić jako barman. Jolkę rzucił razem z dragami. Jednak że to była ostra babka, nie odpuściła. On wrócił do kraju, ona z miesiąc po nim. Cały czas w interesie. Miała już kontakty, więc tu na miejscu dalej handlowała i nieźle jej to szło. Rozkręciła się. Łany kiedyś był w potrzebie. Pomyślał, że dorobi. Wziął od niej partię, mefy podobno. Sprzedaż mu coś nie szła albo i może sam za dużo wywąchał. Efekt taki, że nie spłacił w terminie, a ta sucz zaczęła mu liczyć karne odsetki. No i jak zaczęła, tak on w tym utknął, bo to jakieś z dupy wyliczenia były. Nie do zapłaty. Nie przy jego zarobkach. Nie przy marnej rencinie matki jego. – Cześć, mały – zagadała słodko-głupio. Łany zacisnął szczęki i spojrzał na nią niechętnie. – Co jest? – To samo. – Mówiłem ci – nie mam. Zrobiła słodko-zdziwioną minę. – Nie masz? Przecież już ci przesunęłam termin. Pawełku, idę ci na rękę, a ty… Przeszedł obok niej, prawie ją odpychając. Zanim zniknął w klatce, rzuciła za nim: – Masz czas do wieczora. W domu przywitał się z matką. Siedziała przed telewizorem, drobna i przygarbiona. Na jej pomarszczonej twarzy widać było zmartwienie. Nie, że to było coś dziwnego. Na twarzy matki Łanego zawsze odbijały się zmartwienia całego świata. Wymięta, okrągła buzia, śmieszna i smutna w tym samym momencie. Wiecznie zatroskana i przestraszona, Matka Boska z blokowiska, otoczona poświatą ekranu. – W porządku? – zagadał do niej. Uśmiechnęła się tak, jakby miała się rozpłakać. – Zjedz, Pawełku, obiad. Kotlety mielone zmieliłam… – już chciała wstawać i turlać się do kuchni, ale ją zatrzymał. Na chwilkę przystanął obok, z ręką na jej ramieniu. W telewizji pokazywali inwazję trupów. Gdzieś w odległym zakątku ziemi, w mieście ulepionym z błota ludzie zamieniali się w zombi. Później Grecja. Wojsko. Na ulicach bałagan. Nie wiadomo, co się dzieje. Bieg, krzyk, strzały. – Szaleństwo – powiedziała ni to do niego, ni do ekranu. On pokiwał głową. – Tym w Grecji to się w dupach poprzewracało – i poszedł jeść. Nad talerzem, przełykając jedzenie, zadzwonił z komórki. Łany to był człowiek czynu, dlatego często robił kilka rzeczy naraz. Co nie znaczy, że źle robił. Zawsze porządnie. Podobno Papież też tak miał. Ten prawdziwy, nie Niemiec. Słuchał kilku ludzi naraz, a później im do rzeczy naraz odpowiadał. Tak samo teraz Łany – przełknął kartofla, idealnie w momencie, gdy z drugiej strony zaśpiewał naburmuszony głosik Marty: – No. Halo. – Cześć, mała. Co tam? – Dobrze. – Co porabiasz? – Mama mnie zagoniła do sprzątania. – No co ty?! – Wyjeżdżają dzisiaj na wieś… Twix! Twix… cholerny kot! – Ugryź go. – Sam go ugryź! Ten kot mnie wykończy. On, a najpierw mama. Coś jej do łba strzeliło… przed wyjazdem zawsze jest taka do przodu i kazała mi ogarnąć dom. – Ha, ha, księżniczka sprząta. – Nie denerwuj mnie! – Dobra, dobra… pamiętaj, że dzisiaj domówka u Anki. – A. No. Nie wiem… – Coś nie tak? – No nie wiem jeszcze, czy pójdę. – To postaraj się. – Zobaczę. – To się dobrze przyglądaj. I Łany walnął palcem w przycisk rozłączania rozmowy, tak jakby chciał ją tym palcem dźgnąć w oko. Może i chciał przez chwilę, ale zaraz mu przeszło. Rozluźnił szczękę i się uśmiechnął. Tak to wyglądało między nimi – wojna i pokój, uczta albo głód. Zresztą co dziwnego? Marta była wredna. I to też – zresztą co dziwnego? Pół osiedla albo i więcej śliniło się na jej widok. To się przyzwyczaiła, że może sobie pozwalać. No i jeszcze raz – zresztą co dziwnego? Laska była konkretna. Wysoka, ale nie za wysoka, długie włosy, pofarbowane na ciemno, buźka jak malowanie, cycuszki akuratnie, tyłek zgrabny, a do tego księżniczka taka z zachowania i kociak z ruchów. Powiem tyle – kapie mi ślina, gdy o niej piszę. Niejeden z zazdrości Łanego by wycisnął, gdy ten zaczął się z nią bujać. Ale wycisnąć nie mógł, bo Łany obronić się potrafił. Przed nią też. Przynajmniej zazwyczaj. Tak jak teraz – nie przepraszał, nie dziękował, a i tak wieczorem przyszła na imprezę. Rozkapryszona coś, narzekająca na ból głowy, więc ją cmoknął, zapytał „Co jest kurwa z tobą?” i poszedł. Pić browara w kuchni z Jazym i jego braćmi. Ona pokręciła się to tu, to tam, później potańczyła trochę, aż pojawił się przy niej jej były, Maciek. Poeta jakiś czy coś, biegał po osiedlu z gitarą i Łany nigdy nie zrozumiał, czemu była z takim wymoczkiem. Gibali się przez jakiś czas razem, rozmawiali, później poszli gdzieś w kąt i stali z drinkami. Gadali, ona roześmiana, kładła mu śliczną dłoń na ramieniu, on taki jak najbardziej do przodu, wychylał się, szczerzył, jakby ją chciał lizać po szyi. Tak to wyglądało dla Łanego. Zgotował się na tyle, że w końcu powiedział „Sorry” do chłopaków, odstawił piwo i podbił do Marty. – Co tam? – zagadał, wchodząc między nich i obejmując laskę, a typa wycinając trochę z barka. – Co ty robisz? – burknęła, a Łany ją odsunął i wpatrywał się w kolesia jak Thompson w przeciwnika przed walką. Maćkowi zaraz rura zmiękła, wzrok spuścił, to Łany jeszcze naparł na niego i mu prosto w twarz, z zaciśniętej szczęki cedzi: – Tobie się, kurwa, chyba poematy pomyliły, co? Maciek mruknął coś tam, że tak, że on wie i gadali tak sobie, raz–dwa i się zmył. Łany się odwrócił do Marty, rozłożył ręce, uniósł brwi i pytał ją tymi gestami, tą miną, że niby „No i co?”. Ona zła, więc machnął na nią i wrócił do kuchni, do Jazego i chłopaków. Marta zaraz przyszła i się uwiesiła jego ramienia. Najpierw niby ją zlewał, ale w końcu cmoknął w głowę, to już była zadowolona – stali tam razem, chłopaki nawijali, Łany najlepiej, a ona śmiała się głośno z jego tekstów. Dała mu klucze do domu, drugi komplet, mówi, bo starych nie ma, to niech sobie sam wchodzi. Chłopaki na to „Uuuuu!” i zakręcili jęzorami. Sprzedał im po lekkim liściu na facjatę, na żarty, oczywiście. |