 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
80. Dziwne dni (1995, Strange Days, reż. Kathryn Bigelow) Ten obraz ma kilka mocnych punktów i kilka słabych. Mocnym – zwłaszcza w dacie wejścia na ekrany – było użycie (co prawda błędnej) daty – 2000 i wykorzystanie ówczesnego niepokoju millenijnego – to właśnie przełom 1999/2000 jest tytułowymi „dziwnymi dniami”. Świat nieodległej przyszłości (jak to brzmi z perspektywy roku 2013), rasowe zamieszki w Kalifornii, urządzenie nagrywające i odtwarzające wspomnienia – wizja, którą można było przyjąć jako możliwą. Pierwsze skrzypce gra pnący się po szczeblach kariery Ralph Fiennes (już po „Liście Schindlera”, ale przed „Angielskim pacjentem”) i twarda Angela Bassett, zaś znaczące, choć drugoplanowe role Toma Sizemore′a i Juliette Lewis dodają filmowi intrygi miłosno-kryminalnej. Kathryn Bigelow już w tym wczesnym filmie podejmowała tematy społecznie istotne, co w późniejszym okresie zaowocowało oskarowym „Hurt Locker” czy „Wrogiem nr 1”. W „Dziwnych dniach” to tematyka rasowa, odnosząca się przede wszystkim do wcześniejszych o trzy lata zamieszek w Los Angeles, wywołanych uniewinnieniem białych policjantów, oskarżonych o pobicie czarnego Rodneya Kinga. Także akcja filmu ma miejsce w Los Angeles i dotyczy m.in. policyjnej próby ukrycia morderstwa znanego rewolucyjnego rapera, Jeriko One, nawołującego do zbrojnego powstania przeciw opresyjnym rządom białych władz. Kolejną silną stroną filmu jest niewątpliwie muzyka – zróżnicowana, od nabuzowanej energią Skin i Skunk Anansie do melancholijnych coverów Cohena w wykonaniu Hate Gibson, ścieżka dźwiękowa zawiera także „Hardly Wait” całkiem nieźle śpiewającej Juliette Lewis i upalone „Overcome” Tricky′ego, a całość wieńczą dźwięki world music Deep Forest z udziałem Petera Gabriela. Słabym punktem jest niestety rozwiązanie końcowe – niewiarygodne, chciejskie i całkiem niepasujące do większości scen tego niepokojącego thrillera SF. Michał Kubalski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
79. Stalowy gigant (1999, The Iron Giant, reż. Brad Bird) Wzruszająca opowieść o przyjaźni i przekraczaniu własnych możliwości, osadzona w czasach zimnej wojny i szpiegowskiej paranoi w USA, a do tego najlepsza, jak twierdzą niektórzy, rola Vina Diesla (który jako głos tytułowego Giganta mówi w całym filmie aż 53 słowa). To także piękna tradycyjna animacja z wmontowanym stworzonym cyfrowo wielkim robotem, którego niespodziewana wizyta w małym amerykańskim miasteczku w stanie Maine spowoduje wielkie zamieszanie i groźbę wybuchu wojny atomowej. Bradowi Birdowi udało się ukazać wiszącą w powietrzu grozę atomowej apokalipsy, nie tracąc z oczu nostalgicznych obrazów szczęśliwego dzieciństwa i nie unikając trudniejszych tematów, jak samotne rodzicielstwo czy kontrkultura. I wprawdzie zarzekaliśmy się, że w tym rankingu nie ma miejsca dla superbohaterów, ale jednak dla Supermana w wykonaniu gigantycznego robota musieliśmy (z łezką w oku) zrobić wyjątek. Michał Kubalski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
78. Krwiożercza roślina (1986, Little Shop of Horrors, reż. Frank Oz) „Krwiożercza roślina” to bodaj jedyny musical SF w naszym zestawieniu i jeden z pierwszych filmów w dorobku reżyserskim Franka Oza („Żony ze Stepford”, „Zgon na pogrzebie”). Przekoloryzowana, utrzymana w konwencji czarnej komedii historia zahukanego, tłamszonego przez szefa sprzedawcy Seymoura Krelborna, który pewnego dnia odkrywa przypadkiem, że jego najnowszy nabytek, nomen omen, dziwaczna roślina, działająca niczym magnes na klientów, od tradycyjnych nawozów zdecydowanie woli nawadnianie limfą… Brzmi absurdalnie i taka właśnie jest cała produkcja Oza – groteskowa, zabawna, kolorowa, okraszona przewrotnie radosną muzyką, pełna gagów i z całym korowodem kuriozalnych postaci. Rick Moranis w roli stereotypowego nerda, absolutnie urocza Ellen Greene jako uosobienie ofiary przemocy domowej (zresztą z tej roli jest najbardziej znana w świecie filmu), no i oczywiście Steve Martin w postaci szalonego dentysty-sadysty, którego nie chcielibyście spotkać na drodze stomatologicznych perturbacji. „Krwiożercza roślina” to już klasyk, który choć nie zawojował kin, stał się w Stanach prawdziwym królem wydań VHS – mimo (a może właśnie dzięki) efektów specjalnych rodem z „Martwego zła” czy „Ataku pomidorów zabójców"; teatralne widowisko, z małą porcją SF, ale za to absolutnie rozbrajające. Joanna Pienio  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
77. Geneza planety małp (2011, Rise of the Planet of the Apes, reż. Rupert Wyatt) Trudno było oczekiwać, że wiele lat po nieco przykurzonym, przygniecionym ciężarem licznych kontynuacji klasyku, da się z tematu planety małp wykrzesać film świeży i emocjonujący. Nie pomagał też w budowaniu pełnego napięcia oczekiwania raczej chłodno przyjęty remake Tima Burtona i nieznane nazwisko reżysera nowej produkcji. Tymczasem Rupert Wyatt swoją „Genezą planety małp” zrobił niespodziankę porównywalną z „King Kongiem” Petera Jacksona – przywrócił do życia opowieść, która sprawiała wrażenie wyeksploatowanej do cna, dopisał swój akapit w zamkniętym – wydawało się – rozdziale historii kina. Z perspektywy czasu strzałem w dziesiątkę okazała się decyzja, by kinowy powrót do planety małp rozpocząć tam, gdzie oryginalna seria dobiegała swojego kresu, czyli fabułą opowiadającą o buncie małp i schyłku ludzkiej dominacji na Ziemi. Jeszcze silniej na końcowym sukcesie zaważył fakt, że „Geneza planety małp” przedstawia tą historię całkowicie od nowa, jedynie serią nawiązań odwołując się do starszych o lat czterdzieści filmów. Poniekąd wymuszone to zostało takim a nie innym punktem startowym, ale trzeba też oddać honor scenarzystom, którzy pomysłowo zarysowali historię powstania inteligentnych małp i motywy ich buntu (choć nie odważyli się obciążyć ich – świadomym lub przypadkowym – „mordem założycielskim”). Bezcenny okazał się też wkład Andy′ego Serkisa, któremu najwyraźniej obojętne jest, czy gra gigantycznego goryla, hobbita z problemami z cerą czy inteligentnego szympansa – Cezar stworzony przez niego i ekspertów od efektów specjalnych niesie emocjonalnie film od początku do końca i pozwala zbudować międzygatunkową empatię w obliczu zagłady ludzkości. W tle opowieści pada też kilka ciekawych pytań. I o ile nie dowiemy się już na przykład, co stałoby się z małpim buntem, gdyby nie wypuszczona na świat zaraza, to już pokazania, co ze światem Cezara uczyni budzący dość jednoznaczne skojarzenia Koba, możemy się spodziewać po zapowiedzianym na przyszły rok sequelu. Artur Chruściel  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
76. Ukryty wymiar (1997, Event Horizon, reż. Paul W.S. Anderson) Mimo że główny zrąb fabuły „Ukrytego wymiaru” trudno posądzić o większą oryginalność (eksploracja zaginionego lata temu statku, tyle że przeniesiona w kosmos), a wiele elementów jawnie zostało skopiowanych tak z klasyki science fiction, jak i kina grozy, Paulowi W. S. Andersonowi – późniejszemu chałturzyście od cyklu „Resident Evil” – wyszedł film niezwykły, stanowiący wyśmienite połączenie horroru z sf. I to dosłownie pod każdym względem. Twórcy bowiem zadbali zarówno o realistyczne przedstawienie kosmicznych podróży, wliczając w to chwalebne odejście od schematu momentalnie zamarzających w kosmosie ludzi, jak i o niezwykle posępny, gęsty klimat, doskonale wspomagany szczodrze podsypanymi gotówką efektami specjalnymi i umiejętną charakteryzacją. W efekcie widzowi, poznającemu korytarze jednostki, jej zakamarki, sekrety, a wreszcie doświadczającemu drapieżnych, mrocznych mocy, jakie przesączyły się z innego wymiaru w ten nasz, bezustannie towarzyszy uczucie zaniepokojenia, a chwilami wręcz czystej grozy. Wspaniałe, inteligentnie skrojone kino, którego nastrój w znacznej mierze jest zasługą rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Michaela Kamena. Najlepszym świadectwem jej doskonałości jest to, że nie trzeba wcale znać filmu, by podczas słuchania muzyki z „Ukrytego wymiaru” poczuć krążące po skórze ciarki. Jarosław Loretz  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
75. Rok 2000 (1936, Things To Come, reż. William Cameron Menzies) „Rok 2000” uchodzi za jeden z najważniejszych wczesnych filmów SF, obok „Metropolis” Fritza Langa najistotniejszy fantastycznonaukowy obraz XX-lecia międzywojennego. Rozmachu twórcom nie można odmówić. Film, oparty na teoriach Herberta George′a Wellsa z traktatu futurologicznego „Shape of the Things to Come”, opowiada o następnych 100 latach historii ludzkości. Wizja zaczyna się pesymistycznie – w 1940 roku wybucha wielka wojna światowa (!). Obserwujemy bombardowania Londynu (!), walki powietrzne, bitwy pancerne, ataki gazowe. Cóż, twórcy pomylili się zaledwie o rok… Wojna jednak trwa dłużej niż ta znana nam z historii, zmagania trwają aż do 1966 roku! Po zakończeniu wojny wybucha tajemnicza zaraza, świat jest zniszczony, resztki ludzkości poddają się władzy lokalnych dyktatorów. Na szczęście ocalała grupa naukowców próbuje budować nowy świat na gruzach starego. Dzięki ich przewadze technologicznej ludzkość wraca na drogę postępu. W 2936 roku świat jest doskonały i wygodny, ludzkość popada w marazm. Trzeba nowego konfliktu tym razem pokojowego, inspirowanego przez pierwszą wyprawę na Księżyc. „Rok 2000” to film wystawny, kosztowny, sceny wojny zajmują pierwszą godzinę filmu i poza różnicami w technice wojskowej, nie odbiegają od tego, jak konflikt wyglądał w rzeczywistości. Robi wrażenie również wizja XXI stulecia, z wyszukanymi na owe czasy efektami specjalnymi i rozbudowaną scenografią. Film ambitny, wizjonerski, choć trzeba przyznać, że ideologiczne ambicje dominują nad spójnością fabuły i wiarygodnością bohaterów. Konrad Wągrowski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
74. Głębia (1989, The Abyss, reż. James Cameron) „Głębia” to film pamiętany chyba głównie dzięki wykorzystanej w nim technologii komputerowych efektów specjalnych. Stworzone na jego potrzeby „płynne” animacje znalazły pełne zastosowanie w następnym obrazie Camerona, czyli w „Terminatorze 2”, gdzie posłużyły do kreacji złego T-1000. Ale „Głębia” to też ciekawe ujęcie motywu pierwszego kontaktu z obcą inteligentną rasą i jednocześnie atomowej paranoi radziecko-amerykańskiej. Świetne kreacje solidnego Eda Harrisa, zjawiskowej Mary Elizabeth Mastrantonio i niebezpiecznego Michaela Biehna były okupione ciężką i wyczerpującą pracą na planie: Mastrantonio przypłaciła rolę pyskatej i twardej Lindsey Brigman załamaniem nerwowym, a Harris niemal się utopił i odmawia jakiejkolwiek rozmowy na temat tego filmu. Nic dziwnego, wszak aktorzy i reżyser przebywali pod wodą na tyle długo, że często musieli przechodzić dekompresję, a w dodatku jedynie w kilku scenach byli zastępowani przez kaskaderów – większość niebezpiecznych i męczących scen była kręcona zatem przez „normalnych” aktorów. Ta swoista „obsesja” na punkcie wody to – obok dopieszczonych, nowatorskich efektów specjalnych, które znaczyły kolejne etapy w karierze reżysera – kolejny dowód na to, że Cameron od wielu lat obraca się w tych samych obszarach. Środowisko wodne stało się tematem przewodnim jego filmów dokumentalnych, prywatnych wojaży (wyprawa na dno Rowu Mariańskiego), a także największych przebojów – aktorzy męczyli się po szyję w wodzie również w „Titanicu”, a podobny los czeka pewnie też obsadę „Avatara 2”, który również ma się rozgrywać w głębinach morskich. Tak czy inaczej poświęcenie na planie „Głębi” opłaciło się – pomimo braku sukcesu kasowego i Oscarów jedynie w kategoriach technicznych (dźwięk, efekty wizualne, scenografia) do dziś pozostaje filmem przejmującym i w swym pacyfistycznym przesłaniu wiarygodnym. Michał Kubalski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
73. Kontakt (1997, Contact, reż. Robert Zemeckis) Przez niektórych film ten uważany jest za jedno z najlepszych dzieł sf swojej dekady. Bazując na książce Carla Sagana pod tym samym tytułem, Robert Zemeckis stworzył sugestywny obraz pierwszego kontaktu z pozaziemską cywilizacją. Fakt, że w filmie obcych praktycznie nie uświadczymy, tylko wzmacnia wrażenie niedosytu. W „Kontakcie” spotkamy wielu bardzo dobrych aktorów, którzy stworzyli realistyczną galerię różnorakich postaw ludzkich. Mamy więc nawiedzonego naukowca (Jodie Foster), wyrachowanego i sceptycznego polityka (James Woods), wrednego karierowicza (Tom Skeritt). Wszystko podane sprawnie od strony wizualnej, z dobrym dźwiękiem (nominacja do Oscara) i szczyptą humoru („Sieg hail, jesteśmy tacy jak wy” – komentarz Woodsa do faktu, że obcy wykorzystali sygnał telewizyjny z otwarcia igrzysk olimpijskich w Berlinie). Co ciekawe, film ten ma spore szanse na powolne starzenie się, w przeciwieństwie do wielu innych filmów fantastycznonaukowych: unika szczególanctwa (umożliwiający pozaziemską podróż konstrukt budujemy bez rozumienia zasad jego funkcjonowania, wg instrukcji jak szafkę z Ikei), skupia się na kontakcie emocjonalnym, a sama podróż Ellie Arroway jest tylko kulminacją żmudnego procesu, w którym ważna jest nie tylko prawidłowa deszyfracja przekazu z gwiazd, ale i polityka akademicka (która się tak szybko nie zmieni…). Przy tym tak książka Sagana, jak i film Zemeckisa nie stawiają na scjentystyczne „szkiełko i oko”, dopuszczają i doceniają wiarę, intuicję oraz ich niesprzeczność z racjonalnym widzeniem świata. Marcin Osuch  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
72. Raport mniejszości (2002, Minority Report, reż. Steven Spielberg) Utopijna wizja niedalekiej przyszłości oczami Stevena Spielberga oparta została na opowiadaniu nieśmiertelnego Phillipa K.Dicka. Spielberg realizując projekt zmienił wiele w oryginalnym zamyśle pisarza, lecz rdzeń – rzeczywistość świata pozbawionego morderstw – zachował niemal nietknięty. „Raport mniejszości” nie tylko proponuje intrygującą i kuszącą wizję niedalekiej przyszłości. Jako solidne podparcie dynamicznej sensacji w ramie klimatycznego science fiction poddaje także pod ocenę aspekt wolnej woli człowieka, która w rzeczywistości pre-przestępstwa jest wyraźnie ograniczona. Sprawne mieszając wątki przeznaczenia i wolnego wyboru z realizacją filmowego tag-line’u: „Wszyscy uciekają”, Spielberg kreuje kino co najmniej ekscytujące i dobrze wyważone. Genialna wizualna tonacja „Raportu mniejszości” dopełnia listę jego zalet, dzięki którym bez większego sprzeciwu można zaliczyć owe dzieło do kręgu najlepszych przedstawicieli gatunku pesymistycznego future-noir. Kamil Witek  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
71. Ludzkie dzieci (2006, The Children of Men, reż. Alfonso Cuarón) Zanim powstała „Grawitacja”, były „Ludzkie dzieci”, apokaliptyczna historia rozwijająca, jak to często z SF bywa, jeden z niepokojących aspektów teraźniejszości. W tym przypadku chodzi o spadającą płodność i „dzietność”, jednak to, co w naszej rzeczywistości jest cechą społeczeństw Zachodu, w obrazie Cuarona dotknęło wszystkich ludzi na Ziemi. W roku 2027 na świecie nie ma ludzi młodszych niż 18 lat. Ten brak perspektyw, prostej kontynuacji wywiera niszczący wpływ na pojedynczych ludzi i całe społeczeństwa, które ogarnia chaos i anarchia. Wielka Brytania utrzymuje iluzję porządku, ale za cenę autorytaryzmu i skanalizowania agresji przeciwko imigrantom, którzy rozpaczliwie próbują dostać się do oazy stabilności tylko po to, by znaleźć się w ulicznej klatce lub obozie koncentracyjnym. W szarym i zubożałym Londynie cyniczny i zobojętniały na wszystko po stracie syna Theo styka się z cudowną i niebezpieczną dla wielu możliwością uniknięcia wymarcia gatunku Homo sapiens. Twórcy filmu z maestrią tworzą wypłowiałą wizję zmęczonych ludzi w zmęczonym świecie, w którym nadzieja wydaje się pustym słowem, zaś Clive Owen świetnie gra zrezygnowanego mężczyznę, który niespodziewanie odnajduje w życiu cel. Michał Kubalski |