Jarosław Loretz w swoim suplemencie poleca cały szereg ciekawych, mało znanych produkcji niszowych. Miłośnicy SF, poszukujący interesujących propozycji, nie mogą pominąć tego zestawienia!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kosmiczeskij rejs (Космический рейс, 1935, reż. Wasilij Żurawlow) Wspaniałe, wolne od propagandy widowisko zrealizowane z wielkim rozmachem w głęboko już pogrążonym w komunizmie Związku Radzieckim, wcale nie stwarzające dziś wrażenia ramotki – ani efektami, ani faktografią, ani przebiegiem akcji, choć sama konstrukcja fabuły jak na dzisiejsze standardy może już nie budzić zachwytu. Mimo że film powstał w roku 1935, podróż kosmiczna i eksploracja Księżyca są bliskie temu, co działo się w rzeczywistości kilkadziesiąt lat później. A dlaczego? Bowiem autorem książki, na której podstawie powstał film (szczęśliwie wydana u nas w 1979, a napisana w 1920 roku powieść „Poza Ziemią”) oraz późniejszym konsultantem całego przedsięwzięcia był ojciec astronautyki – Konstanty Ciołkowski, wielki naukowiec o przenikliwym umyśle, syn polskiego zesłańca. Zresztą można przekonać się o tym samemu, bowiem album zawierający rozmaite szkice do „Fantastycznej podróży” (kształt rakiety, sposób jej poruszania się, jej wyposażenie, zachowanie się załogi na pokładzie, poruszanie się w stanie nieważkości), wydany tuż po wojnie, jest w całości udostępniony na francuskiej stronie poświęconej przedwojennemu kinu o lotach w kosmos.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Gibiel siensacji (Гибель сенсации, 1935, reż. Aleksandr Andrijewski) Rok 1935 był nadzwyczaj szczęśliwy dla sowieckiej kinowej fantastyki. Nie dość bowiem, że powstał wówczas „Kosmiczeskij rejs”, to światło dzienne ujrzał jeszcze jeden wyśmienity film – „Gibiel siensacji”. Przy czym oba te obrazy są nadzwyczaj porządnie zrealizowane, mają zaprojektowane ze sporym rozmachem scenografie i niosą ambitną treść, podczas gdy w tym samym czasie twórcy zachodni raczej oddawali się płodzeniu lekkich, płytkich, okraszonych romansami historyjek, które z prawdziwym SF nie miały znowuż aż tak wiele wspólnego. O ile jednak twórcy „Kosmiczeskiego rejsu” skierowali swoją uwagę na podbój kosmosu, to ekipa kręcąca „Gibiel siensacji” postanowiła zwrócić wzrok ku ziemi i pochylić się nad losem robotników wykorzystywanych przez wiecznie nienasyconych kapitalistów. Ku ulżeniu ich niedoli pewien naukowiec konstruuje więc serię ogromnych, żelaznych robotów, które mogłyby ulżyć robotniczej doli na wielu stanowiskach. Niestety, z wynalazku nie są zadowoleni ani przyjaciele konstruktora (korzyści finansowe z robotów osiągną jedynie finansiści), ani sponsorujące rozwój konstrukcji wojsko (naukowiec ma opory przeciw stosowaniu robotów w celach militarnych), ani nawet sami robotnicy (boją się utraty pracy i możliwości przejęcia kontroli nad robotami np. przez armię), co prowadzi do narastającej fali rozruchów. Ponura, mroczna muzyka, wspaniałe, ekspresjonistyczne dekoracje, wielkie, kanciaste roboty z błyszczącymi literami RUR na piersi (piękny ukłon w stronę Karela Čapka) – to wszystko składa się na historię wywołującą mocne wrażenie. No i ta fenomenalna scena, gdy pijany konstruktor „tańczy” z robotami, sterując ich ruchami za pomocą saksofonu…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
The 27th Day (1957, reż. William Asher) Jak dla mnie jeden z najmądrzejszych filmów SF lat 50-tych, korespondujący z „Dniem, w którym Ziemia zamarła”. Pięć osób z Ziemi (Chinka, Brytyjka, Rosjanin, Amerykanin i Niemiec) dostaje od przedstawiciela obcej rasy po jednej pigułce. Każda z tych pigułek może zniszczyć życie na Ziemi i tylko od obdarowanych zależy, jaki los czeka ludzkość. Cała ta sytuacja jest zaś rodzajem testu. Jeśli przez 27 dni rasa ludzka się nie wyniszczy, będzie mogła nadal żyć, dostając zarazem szansę wejścia do galaktycznej wspólnoty liczącej 30 tysięcy światów. W przeciwnym wypadku Ziemia – już pusta – zostanie zasiedlona przez obcych. Film jest – co wręcz szokuje na tle sztampy tamtych lat – niestereotypowy i dość logicznie skonstruowany, wolny od antysowieckiej propagandy i wcale nie zawierający pochwały amerykańskiego geniuszu, bo wbrew pozorom to nie Amerykanin będzie miał w całej sprawie decydujące słowo…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Diabelski wynalazek (Vynález zkázy, 1958, reż. Karel Zeman) „Diabelski wynalazek” to niebywale pomysłowa, czarno-biała animacja oparta na „Strasznym wynalazcy” Juliusza Verne′a. Zrealizował ją w stylistyce XIX-wiecznych sztychów utalentowany, ale powoli odchodzący już w zapomnienie czeski animator, Karel Zeman, jak zwykle proponując historię ciepłą, ciekawą i nietuzinkową. Oto bowiem pewnego dnia zostaje porwany profesor wraz z asystentem i obaj panowie trafiają na wyspę-wulkan, gdzie są zmuszeni do pomocy przy konstruowaniu działa na super amunicję, posiadającą moc bomby atomowej. Film ogląda się z nadzwyczajną przyjemnością, szczególnie że dziś nikt już nie robi tak beztroskich i lekkich w odbiorze historyjek, które miałyby zarazem tyle zacięcia artystycznego i posiadałyby tak pokaźny ładunek mądrości, które trzeba samodzielnie wyłuskiwać spomiędzy fikuśnie zaaranżowanych i dowcipnie zaprezentowanych scen.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Statek potworów (La Nave de los monstruos, 1960, reż. Rogelio A. González) Ten film jest ZŁY, ale zdaje się, że właśnie taki miał być. To meksykański kicz w najczystszej postaci, opowiadający o tym, jak dwie piękne Wenusjanki, lecące w kosmos szukać mężczyzn (bo ci wyginęli na Wenus), rozbijają się na Ziemi. Jedna z nich zakochuje się w romantycznym farmerze, którego głównym zajęciem jest śpiewanie uroczych piosenek i bajerowanie kumpli historyjkami o polowaniu na dinozaury, i waha się, czy porywać go na Wenus. W tym czasie druga – odrzucona – z żałości przemienia się w wampira i podsysa jakiegoś pijaczka. Ale że za picie ludzkiej krwi grozi waporyzacja, buntuje się, przejmuje władzę nad statkiem i wypuszcza złapanych dotąd samców, wśród których jest na przykład wiązany sznurkiem szkielet z rasy, która „utraciła cielesność, by terroryzowali okolicę. Seans „Statku potworów” zapewnia prawdziwe mnóstwo rozrywki, zwłaszcza że tutaj nawet robot – oczywiście z obowiązkowo gibiącymi się na głowie antenami – śpiewa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Koniec sierpnia w hotelu Ozon (Konec srpna v Hotelu Ozon, 1967, reż. Jan Schmidt) Doskonałe czeskie (!) kino postapokaliptyczne o grupie dziewięciu kobiet (osiem dziewczyn i przewodząca im „stara”), wędrujących przez wymarły kraj w poszukiwaniu mężczyzny, dzięki któremu mogłaby się odrodzić rasa ludzka. Nieszczęście polega na tym, że po wielu latach udaje się znaleźć tylko jednego osobnika płci męskiej – wiekowego staruszka, mieszkającego w tytułowym hotelu Ozon. Świetna, oszczędnie zrealizowana i przekonująco zagrana opowieść o upadku rasy ludzkiej. Tym bardziej gorzkim, że z powagi sytuacji zdaje sobie sprawę tylko „stara” i widzowie. Film zupełnie niesłusznie zapomniany, pokazujący, że i w SF czescy twórcy filmowi potrafili osiągnąć maestrię.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Projekt Forbina (Colossus: The Forbin Project, 1970, reż. Joseph Sargent) Nadzwyczaj solidny, do samego końca trzymający w napięciu thriller SF o tym, jak skonstruowane przez USA i ZSRR superkomputery mające zawiadować sieciami rakiet jądrowych niespodziewanie dogadują się między sobą, szachując ludzkość odpaleniem rakiet i de facto przejmując rządy nad całym globem. Cała intryga to próba obejścia problemu, jednak z biegiem fabuły sytuacja zaczyna malować się w coraz ciemniejszych barwach. Kino wyjątkowe, bowiem dziejące się tak naprawdę w jednym pomieszczeniu, ze sztafażu SF posiadające tylko ścianę pełną światełek, a mimo to potrafiące wytworzyć wręcz namacalny klimat zagrożenia. I mimo że kończą się światowe waśnie, a ludzkość staje w obliczu pokoju, nawet jeśli wymuszonego, z ekranu wieje czystą grozą. Bo wszyscy dobitnie zdają sobie sprawę z tego, że oto właśnie maszyny przerosły swojego stwórcę i objęły nad nim władzę. Gorzka wizja, która lata później powróciła ze zdwojoną siłą pod postacią bardziej bezpośredniego i mroczniejszego, ale jednak dającego jakąś nadzieję „Terminatora”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Niemy wyścig (Silent Running, 1972, reż. Douglas Trumbull) Zupełnie nietypowy film, tak na zdrowy rozum nie posiadający jakiejś zauważalnej fabuły, a mimo to potrafiący przykuć do ekranu i wywołać całą masę emocji. Początkowo bohaterem zdaje się być ogrodnik pracujący na jednym z kilku zakotwiczonych na okołoziemskiej orbicie statków-szklarni. Jego zadaniem jest pielęgnacja roślin, które w przyszłości mają być przywrócone kompletnie wyjałowionemu, spustynniałemu światu. Problem w tym, że pewnego dnia nadchodzi polecenie zniszczenia upraw. Zaczyna się samotna walka o uratowanie choć jednego szklarniowca. Od tego momentu uwaga widza jest kierowana raczej na cały statek, na zdawałoby się beznadziejną batalię o ocalenie choć cząstki ziemskiej zieleni, z taką pieczołowitością i tak ogromnym nakładem środków odtworzoną. To prawda, film chwilami żeruje na najniższych emocjach, pogrywa z widzem w sumie w prymitywny sposób, ale jednocześnie opowieść posiada ogromny urok, dodatkowo intensyfikowany prześlicznymi balladami Joan Baez. Poddaje też pod rozwagę niebezpieczeństwo wyniszczenia roślinnego życia na Ziemi, a także stawia szereg ważkich pytań, jak choćby – czy życie ludzkie warte jest więcej, niż życie roślin? Czy człowiek może normalnie żyć bez skrawka zieleni? Czy rzeczywiście w przyszłości jedyną dostępną dla przysłowiowych Kowalskich zielenią będzie ta zamknięta w szklarniach, pokazywana za opłatą? „Niemy wyścig” to takie sztandarowe proekologiczne dzieło w kostiumie SF, które w sumie do dziś nie straciło wcale na aktualności. |