powrót; do indeksunastwpna strona

nr 09 (CXXXI)
listopad 2013

100 najlepszych filmów science fiction wszech czasów
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
70. Nie opuszczaj mnie (2010, Never Let Me Go, reż. Mark Romanek)
„Nie opuszczaj mnie” to niesłychanie liryczny, wzruszający i nad wyraz kulturalnie zrealizowany film na bazie powieści Kazuo Ishigury, opowiadający o smutnym losie dziewczyny (świetna rola Carey Mulligan!) wyhodowanej wyłącznie po to, by po osiągnięciu przez nią dojrzałości można ją było potraktować jako dawcę narządów dla osób chorych na raka. Historia – dla złagodzenia wymowy osadzona w alternatywnej rzeczywistości, w której już w 1967 roku średnia długość życia ludzi sięgnęła stu lat – jest momentami wręcz niewiarygodnie przygnębiająca i po prostu poraża fatalizmem i bezsilnością, wynikającymi z zupełnego pogodzenia się bohaterów ze swoim losem, czy też może raczej z niemożności wyobrażenia sobie przez nich losu innego, niż ten przeznaczony im przez opiekunów. W związku z tym głęboko w pamięć zapadają sceny rozdawania dzieciom starych zabawek, zamawiania posiłku w barze, pokazu rysunków czy reakcji na historyjkę o dziecku, które umarło z głodu.
Z fabułą doskonale współgrają niesamowite, wizualnie bardzo sterylne zdjęcia Adama Kimmela oraz przepiękna muzyka autorstwa Rachel Portman. Przy czym twórcy trochę przewrócili nogami do góry pierwotny koncept pisarza, bowiem w książce cel całego przedsięwzięcia objawiony zostaje dopiero na samym końcu, stanowiąc dla czytelnika mocny cios, w filmie zaś informacja ta jest dostępna praktycznie od samego początku, paradoksalnie dodając całej zobrazowanej sytuacji dramatyzmu.
Jarosław Loretz

Więcej o filmie:
Recenzja Natalii Mituniewicz „Wizja przeszłości
Tetrycy o „Nie opuszczaj mnie

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
69. Ciemna gwiazda (1974, Dark Star, reż. John Carpenter)
John Carpenter w historii kina zapisał się złotymi literami, przede wszystkim, jako twórca odważnych i bezkompromisowych horrorów. Nie obca mu jednak jest również konwencja science fiction, że wymienię tu takie obrazy, jak „Ucieczka z Nowego Jorku”, „Coś” i „Gwiezdny przybysz” (o „Duchach Marsa” wciąż staram się zapomnieć). Jednak nawet na tym tle jego debiutancki obraz jawi się jako rzecz nad wyraz osobliwa. Jest to przede wszystkim psychodeliczna farsa, która i dziś, być może nawet bardziej niż w momencie premiery (1974 rok), olśniewa pomysłowością i wywróceniem do góry nogami schematów, jakie dopiero miały się utrwalić po sukcesach „Gwiezdnych wojen” i „Obcego”. Film nie ma linearnej fabuły, a składa się z kolażu scenek rodzajowych z życia zblazowanej załogi statku kosmicznego, tytułowej Ciemnej Gwiazdy. Ich zadaniem jest wyszukiwanie niestabilnych gwiazd, które za kilkaset milionów lat mogą zagrozić rozwijającej się cywilizacji, w związku z czym profilaktycznie są od razu niszczone. Oczywiście proste z pozoru zadanie coraz bardziej się komplikuje, a astronauci wpadają w coraz poważniejsze tarapaty, wśród których nie zabrakło niesfornego, złośliwego kosmity i przemądrzałej bomby. Dodatkowe brawa należą się Carpenterowi za to, że film jest całkiem sprawnie zrobiony od strony technicznej, co udało mu się osiągnąć mimo śmiesznego budżetu. Może tylko ten kosmita, wyglądający jak piłka plażowa z doklejonymi rączkami, mógłby być bardziej dopracowany, ale w sumie dodaje to uroku beztroskiej campowości. Plotka głosi, że po obejrzeniu „Ciemnej gwiazdy” Ridley Scott wpadł na pomysł zrealizowania „8 pasażera Nostromo” i chociażby dlatego warto zainteresować się tym tytułem. Jednak ważniejsze jest, że dostarcza on pierwszorzędnej rozrywki i choć widz z początku może poczuć się skonsternowany, w miarę upływu czasu zaczyna wybuchać coraz większymi salwami śmiechu.
Piotr „Pi” Gołębiewski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
68. Powrót do przyszłości III (1990, Back To The Future Part III, reż. Robert Zemeckis)
W domknięciu trylogii o przygodach Marty’ego McFly postawiono na sprawdzone przepisy. Ucieczka w XIX wiek od gmatwaniny kontinuum czasoprzestrzennego, jaką zaserwowano widzom w II części, miała uporządkować nieco chaotyczną fabułę, w której liczne skoki w różne epoki i alternatywne wersje historii pozostawiły spory mętlik. Podobno pomysł na przeniesienie się do czasów Dzikiego Zachodu podsunął już przy pierwszym filmie sam Michael J.Fox, marzący o spotkaniu kowbojów. Okazja do zabawnego wejścia w buty legend kina nie umknęła twórcom. Na ekranie zatem oglądamy pojedynki w samo południe, zabawną zgrywę z gwiazd westernu (- Jak się nazywasz? – Clint Eastwood. – Co za głupie nazwisko!), czy mini hołdy w stronę klasyków (trylogia dolarowa). Co prawda do pełni szczęścia zabrakło oryginalniejszego scenariusza, bo powtarzanie zgranych w serii motywów dawało wrażenie, że chwilami część III najlepiej sprawdza się w roli parodii całego cyklu. Nie ma co jednak kryć, że gdy zasłużony DeLorean roztrzaskuje się na drobne kawałki, zdecydowanie mocniej odczuwamy żal niż ulgę. Nawiasem mówiąc, „Powrót do przyszłości” to jedna z niewielu legendarnych serii lat 80., która po latach nie doczekała się powrotu na ekrany w sentymentalnej kontynuacji. W dużej mierze stała za tym niestety postępująca choroba Parkinsona u Foxa, który choć wrócił do grania po kilku latach zdecydowanie przedwczesnej emerytury, zdawał sobie sprawę z ograniczeń, jakie niesie ze sobą ta nieuleczalna dolegliwość.
Kamil Witek
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
67. The Host: Potwór (2006, Gwoemul, reż. Joon-ho Bong)
Filmy o olbrzymich potworach, siejących postrach i spustoszenie w wielkiej metropolii, kojarzą nam się przede wszystkich z Japonią i Godzillą, a tymczasem po drugiej stronie Morza Japońskiego narodził się przypominający potężną rybę stwór… W poszukiwaniu żywicieli opuszcza rzekę Han i atakuje mieszkańców Seulu, porywając m.in. ukochaną córkę pewnego sprzedawcy (Song Kang-ho). On sam wraz z siostrą, bratem i ojcem zostaje poddany rządowej kwarantannie. Jednak w tunelu tragedii pojawia się światełko – znak od jego córki, że żyje i czeka na ratunek. Południowokoreański twórca historii, Bong Joon-ho („Zagadka zbrodni”) podszedł do tematu z dużym dystansem i humorem, nie pozbawionym oczywiście pełnego profesjonalizmu. Lwią część ponad jedenastomilionowego budżetu pochłonęły efekty specjalne, lecz muszę przyznać – opłaciło się. Trudno mówić oczywiście o realizmie koreańskiego monstrum, ale design i animacja zdecydowanie plasują się na światowym poziomie, mimo że cała konstrukcja filmu nasuwa (pozytywne) skojarzenia z produkcjami klasy B. Nie jest to może przykład kina ambitnego (to film z pogranicza „Szczęk” i „Parku Jurajskiego”), ale z pewnością przemówi do miłośników rozrywki w dobrym wydaniu. Mimo że „The Host” stawia naród amerykański w dość nieprzychylnym świetle, to właśnie Amerykanie najbardziej zachwycili się filmem Bonga (wystarczy poczytać recenzje krytyków na portalu Rotten Tomatoes), a w Hollywood snuto plany nakręcenia remake’u. Wyznaczono nawet reżysera – Gore’a Verbinskiego, lecz na tym nazwisku wszelkie plotki się urwały. Może i dobrze…
Joanna Pienio

Więcej o filmie:
Recenzja Konrada Wągrowskiego „Takie rzeczy tylko w Azji
Artykuł Joanny Pienio z cyklu „Orient Express” o filmach z udziałem Song Kang-ho
„The Host: Potwór” w dziesiątce najlepszych filmów 2007 roku
Tetrycy o „The Host: Potwór

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
66. Niewidzialny człowiek (1933, The Invisible Man, reż. James Whale)
Na liście największych szubrawców kina Jack Griffin (szerzej znany jako Niewidzialny Człowiek) powinien zająć czołowe miejsce. W końcu nieczęsto spotyka się tak ohydną kreaturę, której wachlarz okropieństw zaczyna się na łobuzerskiej kradzieży roweru czy roztrzaskaniu zastawy stołowej a kończy na iście zbrodniczym wykolejeniu pociągu. A wszystko za sprawą specyfiku, który, i owszem, daje niewidzialność, ale ze skutkiem ubocznym w postaci rozbudzonego ego z tendencjami eksterminacyjno-wodzowskimi. James „Frankenstein” Whale tym razem sięgnął po opowiadanie Herberta George’a Wellsa z 1897 roku, które interpretowano jako krytykę idei nadczłowieka. Dla amerykańskiego reżysera ważniejszą rolę odgrywa jednak sensacyjna fabuła, która pozwala zaprezentować inscenizacyjną wirtuozerię, jaką opanował amerykański mistrz wczesnego horroru. Mowa nie tylko stronie technicznej, czyli wymazaniu sylwetki tytułowego bohatera. „Niewidzialny…” to wybuchowa mieszanka kabotyńskiego humoru (którego ucieleśnieniem jest wrzeszcząca do bólu uszu Una O’Connor) i makabry, która w połączeniu z szybkim tempem i wyrazistymi bohaterami przynosi pełną satysfakcję z seansu. W tytułową rolę wcielił się debiutant Claude Rains (początkujący przyjaciel Bogarta z „Casablanki”), który mimo fizycznej nieobecności przykuwa uwagę i sieje postrach demoniczną grą swojego głosu. Film okazał się tak wielkim sukcesem, że doczekał się różnej maści powrotów, zemst i żeńskich odpowiedników Niewidzialnego Człowieka.
Krystian Fred
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
65. Pamięć absolutna (1990, Total Recall, reż. Paul Verhoeven)
Pierwsza zasada dyskusji o „Pamięci absolutnej” brzmi: Nie mówimy o wersji z 2012 roku. Druga zasada dyskusji o „Pamięci absolutnej” brzmi: Nie mówimy o wersji z 2012 roku!
Wprawdzie dziś „Pamięć absolutna” może wydawać się już nieco toporna technicznie, a Governator gra Douglasa Quaida z wdziękiem austriackiego dębu, ale przecież efekty specjalne (prześwietlenia w kosmoporcie, animatronika Kuato i mechataksówkarza) sprawiły się świetnie, a fabuła z grubsza trzyma się logiki. Tak naprawdę efekty w „Pamięci…” to najwyższa ówczesna półka – zastosowano m.in. nową technologię motion capture, skomplikowaną animatronikę, precyzyjne miniatury, by ukazać Marsa, ruchome szkielety czy hologram Quaida (ciekawy tekst na ten temat można znaleźć pod tymi słowami). Także nauka w tym filmie traktowana jest całkiem poważnie, może poza końcową sceną wyrzucenia na powierzchnię Marsa. Do tego kilka onelinerów Arnolda/Quaida („uznaj to za rozwód”), kilka świetnych scen (demaskacja Quaida pod maską, próba przekonania Quaida, że jest w symulacji, rozmowa z mechataksówką) i presto! mamy klasyczny film science fiction. Z przeludnioną Ziemią, z wszczepianiem wspomnień, z lotami kosmicznymi, z pozaziemskimi koloniami, a nawet z Obcymi. Plus sporo strzelanin, pościgów, Sharon Stone i Michael Ironside. Verhoeven sprawnie połączył rozrywkę z Dickowskim motywem niesprawdzalnej realności rzeczywistości (jakkolwiek głupio to brzmi), chociaż nieco spłycił przekaz opowiadania „Przypomnimy to panu hurtowo”, na którym bazuje fabuła filmu. Czyli zrobił to samo, co z „Żołnierzami Kosmosu” – przemycił inteligentną i frapującą refleksję w rozrywkowym, popcornowym hicie. Szkoda, że tak rzadko to się udaje. PS. Poza tym zawsze uważałem grę „Red Faction” za prawie oficjalną kontynuację/sidequel „Pamięci absolutnej”.
Michał Kubalski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
64. 20 Million Miles to Earth (1957, reż. Nathan Juran)
Na pierwszy rzut oka „20 Million Miles to Earth” (które chyba nawet nie dorobiło się oficjalnego polskiego tłumaczenia) to zwykła, nieco ramotkowa propozycja z gatunku monster movie, jakim amerykańskie kino lat 50-tych dosłownie ociekało. I jest to oczywiście prawda. Skąd więc obecność w naszym rankingu i to na tak wysokiej pozycji? Po prostu, film Nathana Jurana, jest jednym ze szczytowych osiągnięć tego podgatunku, na co składa się sprawność realizacyjna w dwóch bardzo ważnych aspektach. Po pierwsze, najwyższą formę osiągnął tu legendarny Ray Harryhausen, specjalista od animacji poklatkowej, którego późniejsze prace przy „7 podróży Sindbada” (zresztą nakręconej również z Juranem) czy „Jazonie i Argonautach” weszły do annałów kina. Może potwór z Wenus zwany nieoficjalnie Ymirem (bo w filmie to imię nie pada) nie jest tak spektakularny jak atakujące Sindbada czy Jazona szkielety, ale ma już wszystkie cechy, które sprawiają, że nawet po pół wieku efekty specjalne z „20 Million…” nie wzbudzają uśmieszku politowania, a zwyczajnie przyczyniają się do radochy z oglądania. Zwłaszcza, że tłem całej fabuły nie jest jakaś fantastyczna, baśniowa sceneria, a współczesne Włochy, więc sceny kompilujące Ymira z wnętrzami laboratorium, rzymskimi ulicami czy Koloseum naprawdę robią wrażenie. Podobnie zresztą jak walka potwora ze słoniem (a więc rzeczywiście istniejącym stworzeniem, które musiało zostać zanimowane w realistyczny sposób), czy, w początkowym stadium wzrostu, z człowiekiem. Drugą ewidentną zaletą jest solidna praca scenarzysty, reżysera i aktorów. Bo choć sam trzon historii o zagrożeniu z kosmosu jest banalny, to Juran jest przekonywujący, bo podchodzi do tematu na serio, a dodatkowo wzbogaca go o elementy nietypowe (akcja wcale nie rozgrywa się w Ameryce), motywy budujące napięcie (protagoniści powoli odkrywający zagrożenie) i zjednujące bohaterów widzom (obowiązkowy, ale o dziwo – jak na te czasy – nieprzerysowany wątek miłosny). Summa summarum, „20 Million Miles to Earth” wydaje się być obok „Godzilli” jednym z najciekawszych przykładów monster movies. Może nie tak ikonicznym i ciekawym ideologicznie jak japoński konkurent, ale na pewno lepszym realizacyjnie – choć pewnie nie tak charakterystycznym – jak inne amerykańskie produkcje pokroju „Onych” czy innych „Tarantul”.
Jakub Gałka
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
63. Wynalazek (2004, Primer, reż. Shane Carruth)
Pewnie się dziwicie, co tak wysoko robi film, który kosztował ledwie 7.000 (!) dolarów i ze względu na ograniczoną dystrybucję mało kto o nim słyszał. Film, który ma mocno przaśną oprawę, zaś występujący w nim aktorzy są amatorami. Otóż spieszę donieść, iż jest to jeden z najbardziej spójnych wewnętrznie i przemyślanych filmów o podróżach w czasie, jakie do tej pory zostały nakręcone. Jego fabuła – z pozoru prosta, bo dotycząca przypadkowego odkrycia dokonanego przez dwójkę inżynierów i próby zdobycia za jego pomocą bogactwa – jest przez to koszmarnie zakręcona i skomplikowana, ale jednocześnie najzupełniej logiczna, choć żeby dojść do tego wniosku, trzeba odbyć nie jeden, a dwa, trzy, a może i więcej seansów. Za każdym kolejnym razem można bowiem trafić na przeoczone wcześniej szczegóły, które w zupełnie innym świetle stawiają niektóre elementy historii. Niecierpliwi mogą zresztą zerknąć na rozrysowany przez jakąś uczynną duszę diagram, który drobiazgowo szereguje umieszczone w filmie zdarzenia i podaje liczbę stworzonych przez bohaterów linii czasowych, pokazując, że nic nie zostało pozostawione tutaj przypadkowi. Na tym tle większość innych wysoko- czy średniobudżetowych produkcji ze swoimi pętlami czasowymi i skokami w przeszłość czy przyszłość jawi się jak intelektualni żebracy, co to dla niepoznaki zostali odziani w diamentowe szaty i sypią wokół siebie wróżkowym pyłkiem w nadziei, że nikt nie zajrzy im w kaptur.
Trzeba jednak podkreślić, że „Wynalazek” jest kinem wymagającym, przeznaczonym dla osób, które nad stronę wizualną – tutaj jawnie ubogą, pozbawioną efektów specjalnych – przedkładają zajmującą, inteligentnie skrojoną treść, wolną od szkolnych błędów czy ewidentnych logicznych wpadek. Tym, którzy zdecydują się po niego sięgnąć, przyniesie jednak z pewnością wiele intelektualnej frajdy.
Jarosław Loretz
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
62. THX 1138 (1971, reż. George Lucas)
„THX 1138” (będący rozwinięciem studenckiej etiudy Lucasa: „Elektroniczny labirynt”) to dzieło głęboko filozoficzne, odwołujące się do religii i propagandy konsumpcji, a przede wszystkim minimalistyczne formalnie. W dystopijnym, niemal bezbarwnym świecie, społeczność funkcjonuje według określonych rygorystycznych reguł. Jej beznamiętni członkowie o numerycznych imionach egzystują w orwellowskiej rzeczywistości. Specjalne pigułki tłumią wszelkie emocje i popęd seksualny. Zarysowana przez Lucasa kąśliwa metafora iluzji idealnego stylu życia ówczesnych Amerykanów nie spodobała się widzom. Film okazał się finansową klapą (nie przyniósł nawet miliona dolarów wpływów), spotkał się także z mieszanym przyjęciem przez krytyków. Mimo to selekcjonerzy z Cannes wcielili go do jednej z pobocznych sekcji festiwalu, a sprawny styl Lucasa zachęcił studia do oferowania mu stołka reżysera (m.in. „Hair”) i wykładania pieniędzy na następne autorskie projekty („Amerykańskie graffiti”). Z biegiem lat ta skromna, lecz bezkompromisowa wizja zaczęła także wpływać na późniejsze pokolenia filmowców (jej odbicie widać choćby w „Wyspie” Michaela Baya). Co ciekawe, już na początku kariery Lucas zaczynał przejawiać pewną manię do nieustannego poprawiania swoich filmów. Tuż po sukcesie „Gwiezdnych wojen” zdecydował się nieco przemontować swój debiut i na nowo wypuścić go do kin, lecz i tym razem nie przekonał do siebie widzów. Gdy w zeszłej dekadzie „THX 1138” pojawiał się na DVD, Lucas dokręcił do filmu całkowicie nowe sceny, które umieścił w wersji reżyserskiej.
Kamil Witek
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
61. Śpioch (1973, Sleeper, reż. Woody Allen)
Jedyne sci-fi w dorobku Woody’ego Allena i nieliczna komedia w naszym zestawieniu. Mistrz humoru siebie obsadza w głównej roli amatora zdrowej żywności i biernego podróżnika w czasie, zahibernowanego w momencie powstania filmu na 200 lat. Trafia do roku 2173, kiedy to totalitaryzm ma się dobrze, dieta znaczy coś zgoła innego, kultura dogorywa, lecz poziom szczęśliwości wybija się ponad współczesną normę (dowodem kreacja Diane Keaton). Duża w tym zasługa nauki będącej na usługach hedonistycznej natury człowieka. A jednak to ludzie decydują się na bunt – tajny ruch oporu filarem antyrządowej intrygi czyni obcego z przeszłości. Allen wykorzystując bogaty inwentarz fantastycznego gatunku, oddaje hołd mistrzom slapsticku, Chaplinowi, braciom Marx, Busterowi Keatonowi, których momentami zdaje się być współczesną kalką. Żart niezbyt błyskotliwy, lecz bezpretensjonalny, zestawiony jednak zostaje z humorem typowo Allenowskim (tu pada kultowa kwestia o mózgu: „To mój drugi ulubiony organ!”). Mistrzowi udaje się także przemycić satyrę na konsumpcjonizm, fanatyzm zdrowego żywienia i powszechną technicyzację życia. Śmietanką na tym wielowarstwowym torcie jest obecny w każdym domu przyszłości orgazmotron, wówczas po raz drugi wykorzystany w kinie (pierwszym razem w „Barbarelli”), dziś już istniejący naprawdę. Postać Allena, mimo że to erotyczny fiksat, teoretyk zmysłowości i wielki eksperymentator, rozanielony odkryciem, woli jednak wsiąść do tramwaju zwanego pożądaniem (finałowa scena filmu Elia Kazana jest zresztą sparodiowana przez duet głównych postaci). Wybiera prawdziwe uczucie, czy raczej Uczucie – ratunek przez polityką, wojną, historią i… przyszłością.
Gabriel Krawczyk
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

92
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.