– To koszmar – szepnął pan Tadek. – Córko! – krzyknęła pani Lidia. Stali na otaczającym kojec balkonie. Na dole Marta ożyła na ich widok. Z rykiem podbiegła do ściany i wyciągała ręce, próbując ich dosięgnąć. – Chcę do niej zejść – oznajmiła jej matka. Łany i pan Tadek chwycili ją równocześnie. – Nie. Niech pani o tym zapomni. Ona jest niebezpieczna. – A co z tobą? – Nie wiem… to chyba zapach. Myślę, że nie rozpoznaje mojej twarzy. – To koszmar – szepnął pan Tadek. Stali przez chwilę w milczeniu. Marta szamotała się jak wściekła. Łany poczuł, że jest cholernie zmęczony. – I co teraz? – zapytała pani Lidia. – Musimy… musimy poszukać pomocy. Znają państwo jakiegoś lekarza? Kobieta zaniosła się niewesołym śmiechem. – Synku, cały świat głowi się, jak uniknąć zagłady, a ty myślisz, że pomoże ci lekarz? Paweł smutno przytaknął. – W takim razie musimy czekać. Przetrzymać ją tu, aż znajdziemy rozwiązanie. – Zabijmy ją… – Pan Tadek stał sztywny, blady jak ściana. Miał łzy w oczach. – Idioto! – Jego żona wykonała ruch, jakby chciała go trzasnąć w głowę. – To już nie jest moja córka… Zobacz. – Wskazał na miotającego się w dole potwora. – To już nie jest ona. – Zamknij się. – Widziałaś w wiadomościach… To nie są ludzie, to jakieś… – Zamknij się! – Zgromiła go wściekłym spojrzeniem. Pan Tadek klęknął na krawędzi balkonu i wychylił się lekko. – Marta, Martuś, córeczko… Dziewczyna nie zareagowała na jego głos. Nadal w ślepej furii, próbowała go dosięgnąć, jakby wyżarcie mu mózgu było dla niej niczym haust powietrza dla tonącego. – To koszmar – szepnął pan Tadek i zaczął szlochać. Pani Lidia popatrzyła na niego z pogardą. Zwróciła się do Pawła: – Idź odpocząć. Zostaniemy tu na noc. Chciał powiedzieć, że też zostaje, ale przypomniał sobie płaczącą matkę. Zastał ją jak zwykle przed telewizorem. Dźwięk był wyłączony. Na ekranie złocista plaża i dwie biegnące blondynki. Seksowne tyłki błyszczały w słońcu. Matka siedziała z odchyloną głową. Oczy zamknięte. Na czole kompres. W rękach różaniec. Szemrała modlitwę, ledwo poruszając wargami. Wypolerowane dotykiem drewniane paciorki wędrowały między palcami. Paweł cicho przemknął się do swojego pokoju i zdjął z siebie zakrwawioną bluzę. Wrócił do matki. – Cześć, mamo. – Synku… – Nieznacznie uniosła głowę i zerknęła na niego z nikłym uśmiechem. – Martwiłam się o ciebie. – Niepotrzebnie. Źle się czujesz? – Znowu migrena. Za dużo nerwów. – Przepraszam cię za to… Daj, wymienię. – Zabrał zwiniętą szmatkę i poszedł do kuchni przelać ją zimną wodą. Gdy układał jej kompres, zaczęła mówić, nie otwierając oczu: – Byłam na wieczornej mszy. Ksiądz Jacek opowiadał dzisiaj o grzechu, o tym, jak się ponosi za niego karę. To co się teraz dzieje, to kara, synku, kara za grzechy. Takie rzeczy nie zdarzają się bez sensu. Bóg wie. Patrzy, sądzi i wymierza wyroki. Wie. – Umilkła na chwilę. Westchnęła. – Ta diabelska zaraza to kara za grzech nieczystości, tak mówił ksiądz Jacek. Nie ma w nas pokory. To jest piętno szatana, synku. – To wirus, mamo. Otworzyła oczy, uniosła głowę i spojrzała na niego zdziwiona. – Nie zrozumiesz jego wyroków – wyjaśniła i wróciła do poprzedniej pozycji. Paweł poszedł do pokoju. Jako tako ogarnął zostawiony tam przez Martę bałagan. Zdjął przepocone ubrania. W łazience, pod prysznicem, długo zmywał z siebie ten dzień. Obudził się wcześnie rano. Gnało go do rzeźni, do Marty, chociaż nie przychodziło mu do głowy nic, co mogłoby rozwiązać tę sytuację. Ubrał się i zaszedł do kuchni, aby szybko chwycić coś do jedzenia. Natknął się na matkę. Szła do pokoju. Powoli i ciężko. Zauważył, że utyka. – Mamo, co jest z tobą? – Jeszcze nie czuję się najlepiej… Kucnął przy niej i lekko odsunął wytarty szlafrok. odsłaniając napuchnięte kolano i zakrwawiony bandaż. – Mamo… – jęknął. Odsunęła się. – To nic, synku. Nic groźnego. – Pogryzła cię? Matka przez chwilę patrzyła na niego smutnym wzrokiem. Twarz miała bladą i nabrzmiałą. W końcu westchnęła i pokuśtykała do pokoju, z którego po chwili dobiegł go wesoły dialog z porannego programu. W rzeźni drzwi do kojca zastał uchylone. Paweł zajrzał tam ostrożnie. Marty nie było, na podłodze pani Lidia, odwrócona twarzą w dół. Podszedł i powoli ją przekręcił na plecy. Cofnął się z przekleństwem na ustach. Mógłby ją poznać tylko po ubraniach. Miała wyjedzoną większą część twarzy. Postrzępiona skóra wisiała na odsłoniętej czaszce. Kobieta szczerzyła się w śmiertelnym uśmiechu. – Weszła do niej… – z odrętwienia wyrwał go głos pana Tadka. Mężczyzna siedział na krawędzi balkonu i machał nogami. Brakowało mu jednego buta. – Musi być głodna, powiedziała. I weszła… – Patrzył na Pawła błagalnym wzrokiem, jakby ten mógł ożywić zagryzioną. – Weszła… – powtórzył Łany. – Czemu pan nie… zresztą. Nieważne. – Ruszył do wyjścia. – Trzeba ją znaleźć. – Niech pan jedzie do domu! – krzyknął jeszcze z korytarza. Wyszedł przed rzeźnię i rozejrzał się. Czuł się wyprany. Nie miał już siły za nią biegać. Usiadł na wystającym z ziemi fragmencie betonowej płyty i zamknął oczy. Z odrętwienia wyrwał go telefon. – Ta? – Łany, gdzie ty jesteś? – zirytowany głos Lewego. – Tutaj. – Co?! Człowieku, mówiłem ci, że masz z samego rana podjechać do Kopacza. Co ty odpierdalasz? Praca ci się znudziła?! – Znudziła. Cześć. Rozłączył się. Po chwili telefon znowu zadzwonił. Rozłączył. Jeszcze raz. To samo. I jeszcze. Odebrał. – Pierdolę to, nie rozumiesz? – rzucił w słuchawkę. – Pawełku, co ty? – Głos matki. – Jezu, mamo… to nie do ciebie. – Synku, musiałbyś przyjechać do domu. – Co się stało? – Pan Grzegorz czeka na ciebie. – Grzegorz? Z policji? – Tak. Pokręcił głową. – OK, już jadę. Grzegorz siedział z matką i oglądali telezakupy. Gdy wszedł Łany, policjant ze sztucznym uśmiechem przywitał się z nim, po czym chwycił go za łokieć i zaciągnął do jego pokoju. – Co ty, kurwa, odpierdalasz? – syknął po zamknięciu drzwi. – O co chodzi? – O co chodzi?! Na osiedlu znalazłem dwa trupy, które obudziły się w kostnicy! O to chodzi! – I co ja mam z tym wspólnego? – Marta. – Grzegorz przysunął się do niego i spojrzał mu w oczy. – Wiem, że coś jest z nią nie tak. Jest chora? – Miło, że pytasz. Nie, jest OK. – Paweł… – Policjant zacisnął mu rękę na ramieniu. – Ukrywasz ją. Łany wysunął szczękę i zmierzył go spojrzeniem. Spuścił wzrok. – Daj sobie z tym spokój. Pomogę ci. – Grzegorz starał się mówić łagodniejszym tonem. – Tu już nie chodzi tylko o was. Zobacz, co się dzieje na świecie. Chcesz, żeby u nas było to samo? Paweł podszedł do okna. Zasłonił twarz dłonią i ścisnął skronie. – Dobra. – Odwrócił się po chwili. – Pokażę ci coś, Grzesiu. To osobiste. – Rozumiesz? – Rozumiem. Chodź, podjedziemy do starej rzeźni. Też zrozumiesz. Przed drzwiami klatki Łany powiedział, że zapomniał telefonu. Wrócił sam do mieszkania. W swoim pokoju odwinął róg dywanu, wyjął poluzowaną klepkę parkietu i wyciągnął foliowy woreczek wypełniony białym proszkiem. Na blacie stołu położył ramkę z fotografią i wysypał na nią sporą porcję. Podzielił ją na dwie kreski i zabrał się za wciąganie. W połowie drugiej ścieżki spotkał się wzrokiem z Martą patrzącą na niego z fotografii. Siedziała na masce jego samochodu. Był słoneczny dzień, ona z ustami w dzióbek, ubrana w obcisłe dżinsy i koszulkę mocno opinającą kształtne piersi. Cholernie zgrabna. Ściągnął kreskę do końca, otarł nos i wydłubał zdjęcie z ramki. Złożył je na pół i schował do tylnej kieszeni. |