powrót; do indeksunastwpna strona

nr 09 (CXXXI)
listopad 2013

Ranking, który spadł na Ziemię
„Odyseja” czy „Blade Runner"? Jakie filmy są zbyt wysoko, a jakie zbyt nisko, a jakich szczególnie nam brakuje na naszej liście? Ile czasu trzeba odczekać, by film ocenić? I czym właściwie jest science fiction? O naszym rankingu najlepszych filmów science fiction rozmawiają Sebastian Chosiński, Artur Chruściel, Jakub Gałka, Jacek Jaciubek, Michał Kubalski, Jarosław Loretz i Konrad Wągrowski.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Konrad Wągrowski: Na ranking gatunku, który dla wielu członków redakcji jest niezwykle istotny, a dla całego serwisu wręcz kluczowy, musieliśmy trochę poczekać. Rozumieliśmy chyba powagę tematu, chcieliśmy, aby wypadł najciekawiej i chcieliśmy się do niego najlepiej przygotować (niektórzy w pędzie oglądali istotne klasyki). Wreszcie jest – i oczywiście wzbudzi kontrowersje. Ponieważ jest dziełem kolektywnym, oczywiste też, że spojrzenia osób z redakcji muszą różnić się od wyników całościowych. Wyraźmy więc własne zdanie, zaczynając od prostego pytania: Co byście widzieli na swym własnym miejscu pierwszym?
Michał Kubalski: Jednak „Blade Runnera”. „Odyseja” jest świetna, ale wolę oglądać ją etapami – osobno część prehistoryczną, osobno kosmiczną. Tymczasem „Łowca” to esencja (esensja wręcz) filmu SF – ma wizję, ma bohaterów, ma zwartą fabułę. A do tego fenomenalna ścieżka dźwiękowa Vangelisa, którą często puszczam i która wspaniale przywodzi na myśl konkretne sceny z filmu.
Sebastian Chosiński: Podpisuję się pod powyższym. Mimo całej atencji dla dzieła Kubricka, które postawiłbym na tej samej półce co „Łowcę androidów”, film Ridleya Scotta cenię bardziej – za niezwykły klimat noir, za dylematy psychologiczno-moralne Deckarda, za spójną w swej niekonkretności wizję świata przyszłości i za fakt, że Ridley Scott, przycinając powieść Dicka na potrzeby filmu, nie wykastrował go z ważnych dla pisarza idei. Zatem – remis, choć ze wskazaniem na adaptację (choć oczywiście nie do końca wierną) „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”.
Konrad Wągrowski: To ja muszę stanąć w obronie naszego zwycięzcy, dla mnie nie tylko najlepszego filmu SF wszech czasów, ale i w ogóle najlepszego filmu wszech czasów. Wizualnie zachwycającym już od pół wieku, a przecież ta warstwa najszybciej się starzeje, wieloznacznym, odważnym, mówiącym jednocześnie o ewolucji ludzkości, a kosmosie, o naszej w nim obecności, o relacjach między ludźmi i techniką… Jeden z nielicznych filmów, który wciąż i wciąż ma moc hipnotyzowania mnie przed ekranem.
Jakub Gałka: Nie rozstrzygnę Waszego dylematu, bo oba filmy według mnie zasługują na szczyt podium. Za to uchylę może rąbka tajemnicy i powiem, że „Łowca androidów” mocniej polaryzował redakcję, bo oprócz szeregu „dziesiątek” dostał nawet… 4/10! A może po prostu ci redaktorzy oglądali złą wersję zamiast Jedynie Właściwej Ostatecznie Reżyserskiej?
Jacek Jaciubek: Jak już pisałem w naszej wewnątrzredakcyjnej korespondencji, fenomenu „Blade Runnera” nie akceptuję, choć rozumiem, z czego wynika. I choć oglądany za dzieciaka zrobił na mnie piorunujące wrażenie (zwłaszcza sceny walk w końcówce), to odświeżony po latach wyłącznie nudził. Nie bardzo trafia do mnie filozoficzny wydźwięk tego filmu, a Harrison Ford z tym swoim wiecznie takim samym grymasem na twarzy wyłącznie irytuje. Na pierwszym miejscu widziałbym zaś, mimo wszystkich błędów, które po latach rażą (naiwne, żeby nie powiedzieć debilne, zachowania załogi Nostromo, palenie papierosów na statku kosmicznym itd.), „Obcego”. Ewentualnie „Terminatora 2”.
Jakub Gałka: „Terminatora 2"? Proszę cię! Jak można popcornowy sequel (choć doskonały jako rozrywka) stawiać ponad klimatycznym pierwowzorem?
Jacek Jaciubek: Ano tak. Ja równie dobrze mogę Was prosić o zmiłowanie w kwestii „Blade Runnera”.
Konrad Wągrowski: Nas wszystkich???
Jacek Jaciubek: Zresztą „Terminator 2” znalazł się w czołowej dziesiątce, więc ma chyba trochę fanów w naszym redakcyjnym gronie. Nawiasem mówiąc ze wszystkich filmów na naszej liście to właśnie do niego wracam najchętniej.
Jarosław Loretz: Poniekąd – podkreślam: tylko poniekąd – rozumiem Jacka, bo choć osobiście nie wyobrażam sobie na pierwszym miejscu rankingu czegoś innego, niż „Odyseja”, bo to film zwyczajnie wybitny i technicznie tak doskonały, że nawet dziś wygląda świeżo, to niekoniecznie znowuż ciągnie mnie do jej częstego oglądania. Na nią trzeba mieć nastrój, trzeba się przygotować wewnętrznie, w pewien sposób wyciszyć, bo nie jest to film najlżejszy w odbiorze, a już szczególnie jego końcówka. Natomiast od czasu do czasu lubię na przykład oglądać czereśniacki, ale mimo wszystko wywołujący uśmiech na twarzy „Dzień Niepodległości”. Czy jednak znaczy to, że umieściłbym ten film w czołówce listy? Tylko dlatego, że go często oglądam? No wolne żarty!
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jacek Jaciubek: Ale ja tę wzmiankę o częstym powracaniu do drugiej części „Terminatora” wplotłem „nawiasem mówiąc”, więc nie przywiązujcie do tego aż takiej wagi. Absolutnie zgadzam się z tym, że częstotliwość projekcji nie jest skorelowana z jakością filmu. Gdyby tak było, nasza lista zostałaby wywrócona do góry nogami.
Sebastian Chosiński: I wtedy w moim przypadku wygrałby pewnie „Śpioch” Woody’ego Allena… Ze mną jest zupełnie inaczej – filmów, które bardzo, bardzo, bardzo mi się podobają, staram się nie oglądać zbyt często, aby każdy kolejny seans był świętem, a nie czymś powszednim.
Artur Chruściel: Mnie pierwsze miejsce satysfakcjonuje w pełni. „Odyseja” to nie jest film, który uwielbiałem od zawsze i bezwarunkowo, raczej się go uczyłem i do niego dojrzewałem. Ale jak na razie z każdym powrotem więcej mnie w tym filmie zachwyca. A to niemało, bo regułą przy takich powrotach bywa rozczarowanie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że film Kubricka praktycznie nie zestarzał się pod względem wizualnym, co jest osiągnięciem niebagatelnym. Zaryzykowałbym tezę, że w dziedzinie komputerowych efektów specjalnych perspektywa wiecznej młodości otworzyła się dla kina dopiero na przełomie wieków i to przy bardzo poważnych budżetach. Tymczasem klasyczne techniki i perfekcjonizm Kubricka bronią się od niemal półwiecza. „Blade Runner” budzi we mnie natomiast mieszane uczucia – szanuję, doceniam, ale nigdy nie pokochałem.
Kto znalazł się za wysoko?
Konrad Wągrowski: A jakie filmy uważacie za zbyt wysoko umieszczone?
Jakub Gałka: „Zakazana planeta”. OK, nie mam do niej jakichś specjalnych zarzutów, ale patrząc na całą listę widzę, że ta ramotka przeskoczyła dużo lepsze filmy. Bo jednak oglądając ten film dzisiaj – szanując jego nowatorstwo, staranność realizacyjną i całą tę gadżeciarską menażerię, którą wprowadzał do gatunku – można co najwyżej uśmiechnąć się z lekkim politowaniem. W tym samym czasie powstawały filmy, które co prawda lokują się w innych miejscach na gatunkowej mapie, ale są zwyczajnie lepsze, przede wszystkim dzięki fabule i aktorstwu, np: „20 Million Miles to Earth”, „When Worlds Collide” czy „Inwazja łowców ciał”. To samo tyczy się trochę „Podróży na Księżyc”, choć to film z na tyle odległej epoki, że nie przykłada się doń współczesnej miary.
Konrad Wągrowski: No daj spokój, dla mnie właśnie „Zakazana planeta” jest zbyt nisko w naszym zestawieniu. Zajmująca, zabawna, efektowna (nie tylko jak na owe czasy), prekursorska – dla mnie nadal bomba. Natomiast fenomenu „20 Million Miles to Earth” nie rozumiem – jasne, efekty Harryhausena, ale poza tym fabuła miałka jak nie wiem co.
Jakub Gałka: Nie, fabuła jest zwyczajnie prosta. Za to przyznasz chyba, że aktorstwo stoi na wyższym poziomie, a wątek romantyczny wygląda na wyjęty z zupełnie innej, współcześniejszej epoki, choć oba filmy dzieli zaledwie rok. Dla mnie „Zakazana planeta” to relikt szowinistycznej, mającej ciągoty faszystowskie przeszłości, który w obyczajowych fragmentach fabuły zwyczajnie ciężko się ogląda. Przypomina mi w tym inną ramotkę, tym razem naprawdę kiepską, z tego samego okresu, czyli „World Without End”, gdzie sztafaż społeczno-obyczajowy był równie ciężkostrawny.
Jarosław Loretz: To ja tylko dorzucę, że „20 Million Miles to Earth” ma jeszcze jedną niezaprzeczalną zaletę, mocno wyróżniającą go z kina sf tamtych lat – mimo że jest to film amerykański, z fabułą jak zwykle opartą na straszeniu morderczymi przybyszami z kosmosu, jego akcja dzieje się w dużym europejskim mieście. Stwór nie hasa po preriach USA, nie napastuje miasteczek Teksasu czy Nevady, nie kryje się po przydrożnych krzakach dróg stanowych, nie obala monumentów w Waszyngtonie. On biega po włoskim Rzymie!
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jakub Gałka: Touche! To właśnie miałem wykorzystać jako koronny argument i zdzielić nim Konrada niczym obuchem! Ale może dość już o starociach, pewnie się znajdą bardziej kontrowersyjne filmy?
Michał Kubalski: „Raport mniejszości” jest wg mnie kiepską dickianą i umiarkowanie średnio przeciętnym filmem SF. Owszem, ma kilka niezłych scen (bójka Andertona z Witwerem, scena w windzie między tymi dwoma, gdy pewnemu siebie Witwerowi rzednie mina na odgłos syreny oznajmiającej morderstwo, próba odnalezienia domu premordercy), ale ilość założeń, które musimy łykać na wiarę, trochę mnie odstręcza. No i ta irytująca Samantha Morton, z irytującym happy endem.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

101
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.