powrót; do indeksunastwpna strona

nr 09 (CXXXI)
listopad 2013

Martwa
Maciej Jurgielewicz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Ale co konkretnie?!
– Że szybko, bo wróciłem do domu i znalazłem trupa.
– Kurwa! – zaklął Łany. Rozległ się dzwonek do drzwi.
– No kurwa… – powtórzył, spotkał się wzrokiem z panią Lidią. – Przepraszam.
– Załatwię to. – Kobieta zdecydowanym krokiem pomaszerowała do drzwi. Zanim otworzyła, odwróciła się i dała im znak głową, aby schowali się w kuchni.
– O, dobry wieczór, a jednak to prawda! – usłyszeli jej podirytowany głos.
– Dobry wieczór…
– Najmocniej pana przepraszam. Tadeusz, mój mąż, dzwonił do państwa?
– Tak. Otrzymaliśmy zgłoszenie, że w tym domu znaleziono ciało.
– No dobry Boże! – Pani Lidia grała rolę swojego życia. – Przepraszam za to najmocniej. Tadeusz jest na nowych lekach. Kompletnie wariuje. Takie coś… przepraszam za to zamieszanie.
– To ciała nie ma?
– Oczywiście, że nie ma. Mam już nerwy w strzępach. Dzisiaj wracaliśmy ze wsi i po drodze kontrolowała nas drogówka. Tadeusz powiedział im, że mamy bagażnik wypchany krzakami konopi.
Krótkie, szybko urwane rechotanie.
– Przepraszam panią za to. Coś mi się przypomniało…
– Nic nie szkodzi. Jeszcze raz przepraszam za fatygowanie panów.
– Czy możemy zerknąć do środka?
– No tak… oczywiście. Proszę.
Łany i pan Tadek spojrzeli na siebie. Mężczyzna szybkim ruchem zmierzwił przyprószone siwizną włosy, przekrzywił okulary i podciągnął jeden rękaw koszuli. Wypadł na korytarz i chybotliwym krokiem ruszył w stronę policji:
– Panooooowie! Pany! – wydarł się bełkotliwie. – Dobrze, że jesteście. Ta kobieta to terrorystka, ma bombę i chce wysadzać! Nie znam jej!
Jego żona wydała pełen rozpaczy okrzyk: – Tadku!
– O… no to my przepraszamy za to najście.
– Nic nie szkodzi… chodź tu, już. Nie wygaduj tych bzdur… panowie chcą jeszcze się rozejrzeć?
– Nie. Pani mąż raczej potrzebuje spokoju… Do widzenia.
– Do widzenia.
– Niech go pani pilnuje.
Trzaśnięcie zamykanych drzwi.
Łany wyszedł z kuchni. Pan Tadek oparł się o ścianę i powoli osuwał się na podłogę. Pani Lidia stała wyprostowana, z lekko wysuniętą szczęką.
– Gdzie jest moja córka?
• • •
Gdy dojechali na miejsce, było już ciemno. Reflektory samochodu wyławiały fragmenty otoczenia – zwały gruzu porośnięte chwastami. Z okien rzeźni zionęła pustka. Wzięli latarkę i Łany poprowadził ich przez budynek. W ciszy było słychać tylko ich oddechy i odgłos kroków. Nie odezwali się słowem, do momentu, gdy stanęli przed otwartymi drzwiami kojca. Paweł rozejrzał się po pomieszczeniu.
– Uciekła…
– Jak to? – Pani Lidia wzięła od niego latarkę i przesunęła snopem światła po obdrapanych ścianach.
– Zamknąłem ją tu, ale uciekła… – Łany kopnął leżący przy drzwiach pręt.
– Ty idioto – syknęła pani Lidia.
– Wiem… przepraszam. – Paweł przygryzł dolną wargę. – Teraz szkoda czasu. Niech państwo jadą do domu i się tam zamkną. Znajdę ją.
Ruszył w stronę wyjścia, ale zatrzymała go matka Marty:
– Czekaj! Idziemy z tobą.
– To nie jest dobry pomysł. Ona jest niebezpieczna.
– Dla ciebie nie?
– Nie wiem… chyba nie. Nie atakowała mnie. Lepiej nie ryzykujmy.
• • •
Łany poczekał, aż odjadą i rozejrzał się dookoła rzeźni. Biegał dłuższy czas po otaczającym ją terenie. W końcu uznał, że to nie ma sensu. Stanął, zziajany i spocony, i zaczął się zastanawiać. Budynek położony był na wzniesieniu. Nieco dalej świeciło się blokowisko. Migotliwa masa, która przyciągała uwagę. Pomyślał, że to na pewno pociągnęło też Martę. Ale gdzie dokładnie?
– Jak konający pies… – powiedział sam do siebie. Wyciągnął komórkę i wybrał numer domowy Marty. Za chwilę odezwał się zimny głos jej matki:
– Halo?
– Dobry wieczór. Tu Paweł.
– Paweł! Znalazłeś ją?!
– Jeszcze nie. Zastanawiam się, gdzie mogła pójść. I pomyślałem sobie, że do domu. Z nią było kiepsko, w takim stanie będzie pewnie szukać schronienia.
– Zaraz się rozejrzę przy domu…
– Nie! Proszę tylko nie wychodzić!
– Dobrze, popatrzę więc przez okna.
– Najlepiej niech pani gdzieś sobie siądzie spokojnie. Będę tam za jakieś piętnaście minut. – Łany rozłączył się i ruszył biegiem w stronę osiedla. Pędził, ile miał sił, jak jakiś pieprzony sprinter na dopingu. Gdy dotarł do domu Marty, ledwo łapał oddech, a pot lał się z niego strugami. Rozejrzał się i ruszył na tyły, do ogrodu. Rozległ się sygnał telefonu. Mama.
– Mamo, nie mogę teraz gadać!
– Pawełku…– Jej głos jak westchnienie. – Musisz tu przyjść. Musisz przyjść do domu.
– Mamo! Nie teraz, ja naprawdę…
– Proszę cię! – Wrzasnęła rozpaczliwie. – Stało się coś strasznego…
– Co?
– Marta…
– Już, mamo, zaraz tam będę.
Pobiegł do samochodu.
• • •
Drzwi do mieszkania uchylone. Od progu słychać radosne pokrzykiwania. W pokoju, przed telewizorem, matka – wtulona w fotel, szczelnie owinięta kocem. Na ekranie para uśmiechniętych konferansjerów przerzuca się dowcipami.
– Mamo… – Kucnął przy niej i położył jej rękę na ramieniu. Odwróciła się do niego. Kąciki ust drgały jej, jakby zaraz miała się rozpłakać.
– Wszystko w porządku, mamo?
Kobieta wysunęła spod koca rękę i wskazała gdzieś w bok:
– Zniszczyła paprotkę…
Łany zerknął – pod ścianą leżał przewrócony kwietnik. Rozbita doniczka, kupka ziemi i połamane zielsko.
– Mamusiu… – Przytulił ją. – Gdzie ona jest?
– Poszła. – Schowała rękę pod koc i znowu obróciła się w stronę ekranu. – Mówiłam ci, że to nie jest dobra dziewczyna.
Paweł westchnął i odsunął się od niej. Poszedł do swojego pokoju. Totalna rozpierducha – ubrania powywalane z szafek, pokryte jakąś jasnobrązową mazią, jakby obśliniła je, szukając jego zapachu. Obok przewróconego stołu roztrzaskany komputer, sterta płyt z muzyką.
Siadł na krawędzi łóżka, oparł łokcie o kolana i schował głowę między rękami. Kiwał się miarowo, zastanawiając się, co dalej. Po chwili dotarło do niego, że nie ma czasu na zastanawianie się. Marta biega gdzieś po osiedlu jak wściekły pies i jeśli jej nie znajdzie, to ją jak wściekłego psa odstrzelą. Wstał i jeszcze raz rozejrzał się po pokoju. Gdzie mogła pójść? Miejsca, które coś dla niej znaczą… Spojrzał na płyty z muzyką, chwycił walający się na podłodze plecak i wybiegł z mieszkania.
• • •
Zanim zamknął samochód, wyciągnął z bagażnika obrożę na łańcuchu i schował ją do plecaka. Stłumiony bas dudnił dookoła. Na bramce w Topie stał Bary. Klasyczny bydlak pędzony na rusko-chińskich sterydach, od których jamniki zamieniają się w pitbule.
– Siemasz, Bary.
– Siemasz. – Klepnęli się dłońmi na powitanie.– Właśnie myślałem, kiedy przyjdziesz.
– A co, jest Marta? – Łany gadał tak, aby wyglądało, że jest normalnie. Wszystko OK. Przyszedł sobie w piątek wieczorem do Topa pobawić się z dziewczyną.
– Nooo jest. Nie wiem, co brała, ale nie idzie się z nią dogadać. Zapłać za nią, bo nie płaciła.
Paweł wyciągnął portfel i wydzielił ochroniarzowi wjazd za dwie osoby.
– Pilnuj jej, facet – poradził mu Bary na odchodne. – Teraz na rynek rzucają jakieś rusko-chińskie niewiadomoco. Od takiej chemii dziewczynie może odpierdolić. Czaisz?
Łany wszedł do knajpy. Im niżej schodził po wąskich, prowadzących do piwnicy schodach, tym bardziej przenikał go dominujący w muzyce bas. Gdy w końcu znalazł się na sali, kawałek eksplodował dubstepowymi wiertarkami. Rozejrzał się po lokalu – mnóstwo osób, upchanych po kątach, tańczących w hipnotycznych błyskach lamp, snujących się z piwem w plastikowych kubkach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

32
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.