„Czerwony Pingwin musi umrzeć”, nowe dzieło Michała Śledzińskiego, to pierwszy wypad tego twórcy w komiksowy kosmos. Pierwszy, choć ma się wrażenie, że Śledziu bywał tam bardzo często, ba!, ma się wrażenie, że bywaliśmy tam razem.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Och, aż sam byłem zaskoczony, jak wielką przyjemność sprawił mi „Czerwony Pingwin”. Surrealistyczna przygotówka, z maestrią operująca wypróbowanymi motywami popkultury zaczerpniętymi z filmów, komiksów i gier komputerowych, jest dość szaloną jazdą, na szczęście po całkiem dobrze znanej autostradzie. Czym jest więc „Czerwony Pingwin”? Jeśli mówimy o tytułowej postaci (?), to nie mam pojęcia, bo w komiksie (na razie?) się nie pojawia. Jeśli zaś mowa o samym albumie, to mamy tu do czynienia z oryginalną space operą w klimacie przygodowych opowieści pirackich Roberta Louisa Stevensona (albo z piratów karaibsko-disneyowskich), skrzyżowaną z motywami rodem z japońskiego komiksu, kina samurajskiego, „Gwiezdnych wojen”, gier komputerowych… Wiedząc o tym, że niegdyś sam Lucas zapożyczał się u Kurosawy, traktując Stevensona jako prekursora wszelkich opowieści przygodowych, można dojść do wniosku, że popkulturowe mikstury od dawna powstają z podobnych składników i przepisów…. Fabuła? Kapitan Budo dryfuje wraz ze swym kucharzem Momo w kosmicznej szalupie. Dowiadujemy się, że przyczyną takiego stanu rzeczy była pewna nieroztropna, choć w gruncie rzeczy romantyczna decyzja kapitana, która kosztowała go utratę większości załogi i statku „Śpiący Prosiak” na rzecz wrednego, pierzastego Papugaty. Nasi bohaterowie nie poddają się jednak i dzięki pomocy Megakarpia (to taka ryba, która lata sobie po kosmosie, gdybyście nie wiedzieli), którego przy okazji zjadają, docierają do ludzkich osad, by odnaleźć kolejnych członków załogi – Bebetto, cherry ninję imieniem Wisień i niejakiego Wyplucha, będącego w gruncie rzeczy… strzelbą. Co czeka ich dalej? Tego się nie dowiemy, bo fabuła „Czerwonego pingwina” urywa się w tym miejscu, pozostawiając apetyt na więcej. Apetyt ten zostaje częściowo zaspokojony przez niezwiązaną fabularnie nowelkę „Tykwa”, w której znów zobaczymy Wiśnia. Klimatycznie ten odcinek bardzo różni się od humorystycznego głównego wątku „Pingwina”, ale pozostaje w zakresie tematyki popkulturowych wariacji, będąc w gruncie rzeczy kolejną klasyczną opowieścią popkulturalną przefiltrowaną przez Śledziową poetykę. Graficznie mamy tu do czynienia z dziełem arcyciekawym, acz niełatwym w odbiorze przy pierwszym podejściu. Kreska Śledzia, tu dodatkowo odmieniona przez cyfrową technologię powstawania albumu, z początku stanowi pewną barierę, ale po przyzwyczajeniu się do konwencji daje szansę na delektowanie się kadrowaniem, kolorystyką i pomysłami narracyjnymi. Główną zaletą albumu jest jednak poczucie wspólnego, wzajemnego zrozumienia między autorem i świadomym czytelnikiem. Śledziu przedstawia tu zupełnie nowy, niby nietypowy świat, a my, znający konwencję, bardzo łatwo w ten świat się zapadamy, rozumiemy jego zasady i już po kilku kadrach czujemy się, jakbyśmy nie zajmowali się od lat niczym innym niż korsarstwem na kosmicznym szlaku.
Tytuł: Czerwony Pingwin musi umrzeć #1 Data wydania: maj 2013 Gatunek: SF Ekstrakt: 70% |