Michał Kubalski: A ja jakoś nie mam specjalnych faworytów, którzy przepadli w głosowaniu. Może troszkę żal „Cyphera”, może ociupinkę komedii „Hot Tub Time Machine” (polski tytuł neguję), może „TRONa”, może bardziej niż trochę „Lilo&Stitcha” oraz „Diuny”. Trochę „Vanilla sky"/"Abre los ojos”, „Paula” i „Koziorożca 1”. Ale nie są to pominięcia wg mnie katastrofalne. Na liście znalazły się filmy podobne tematycznie i stylistycznie, więc non omnis moriar. Jacek Jaciubek: Mnie szczególnie zdziwił brak „13. piętra”, które swego czasu wywarło na mnie niemałe wrażenie, nawet pomimo lekko irytującego zakończenia. Spodziewałem się, że redakcyjni koledzy podzielają moje zdanie, a tu niespodzianka. Bardzo mi również szkoda, choć tego akurat się spodziewałem, braku miejsca dla „Obcego 3” – w mojej opinii to najwolniej starzejąca się część serii. W pierwszym „Obcym” irytują mnie już pewne oczywiste absurdy, tym bardziej w drugim, i choć są to znakomite filmy, to trzecia część wcale od nich specjalnie nie odstaje. Mnie w każdym razie wizja Finchera przekonuje. Szkoda również animacji „9”, która pomimo pewnych niedociągnięć trzyma niezły poziom. Nie rozumiem zupełnie braku akceptacji dla „Paula”, który, podobnie zresztą jak „Wysyp żywych trupów” z tym samym aktorskim duetem w głównych rolach, rozbawił mnie do łez. A wręcz skandalicznym zaniedbaniem jest umieszczenie na naszej liście tylko jednego filmu Davida Cronenberga. Myślę, że powinniśmy oszczędzić uświadamiania naszych czytelników w jak dramatycznych okolicznościach wypadł z czołowej setki „Wideodrom”, szkoda jednak, że ani całkiem nieźli „Skanerzy”, ani rewelacyjne „Dreszcze” nie wskoczyły na naszą listę. Z innych zauważalnych braków wskazałbym na „V jak Vendetta” i „Źródło” (którego naukowa fantastyczność jest wprawdzie wątpliwa, ale to świetny film, choć mogę zrozumieć, że niektórzy uznają go kiczowaty).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jakub Gałka: „13 piętro” padło chyba ofiarą wspomnianej przez ciebie wcześniej perspektywy czasu. W okolicach „Matrixa” ten film wydawał się świeższym, bardziej intrygującym, mniej nastawionym na efekciarstwo bliźniakiem. Może też bardziej frapującym intelektualnie – w końcu tu „osoby” żyjące w wirtualnej rzeczywistości w ogóle nie mają swoich „realnych” odpowiedników, są całkowicie sztucznymi konstruktami, przez co ich samoświadomość otaczającej rzeczywistości jest bardziej bolesna. Ale koniec końców, gdy idea wirtualnych światów-więzień jest już passe, to zwykły, średniobudżetowy kryminał z elementami sf, fajnie się go ogląda, ale czy coś ponadto? Jarosław Loretz: Och, braków jest mnóstwo, ale też i wiele z filmów, które uważam za z różnych przyczyn wybitne, jest mało znanych i wciąż trudno dostępnych. Prócz niesłusznie zapomnianej, nadmienionej przez Konrada „Ostatniej nocy” oraz wspomnianego przez Michała „Koziorożca 1”, warto na pewno wymienić „The 27th Day”, bardzo mądrą, niestereotypową historię o dorastaniu Ziemian do uczestnictwa w gwiezdnej wspólnocie, antynuklearny „Dzień, w którym Ziemia stanęła w ogniu”, czeski postapokaliptyczny „Koniec sierpnia w hotelu Ozon”, poruszający zagrożenie ze strony wymykających się spod kontroli człowieka komputerów „Projekt Forbina”, przepiękny, proekologiczny „Niemy wyścig”, japoński katastroficzny „Wirus” oraz choćby nowozelandzki „The Quiet Earth”, wiarygodnie odmalowujący historię ostatniego żywego człowieka na Ziemi. Sebastian Chosiński: A naprawdę jesteście przekonani, że „Koziorożec 1” to science fiction? Przecież ta cała wyprawa na Marsa była jedynie mistyfikacją… Konrad Wągrowski: Lądowanie było mistyfikacją, i obecność ludzi na pokładzie. Jednak cała misja, wraz z powrotem (przecież statek spalił się w atmosferze) się odbyła (z takim detalem, że systemy podtrzymywania życia by nie zadziałały), a to jednak SF. O ile dobrze pamiętam. Jakub Gałka: „Koziorożec 1” to film może i silny w swojej wymowie, ale jednak co najwyżej poprawny jakościowo. Dzisiaj już nie trzyma w napięciu tak jak kiedyś, a cała sytuacja wydaje się trochę naciągana. Przynajmniej takie miałem wrażenie po niedawnym seansie, choć wcześniej film zapamiętałem jako robiący duże wrażenie – może właśnie przez kluczowy zwrot akcji. Sebastian Chosiński: Nie obraziłbym się natomiast, gdyby w setce znalazło się trochę więcej klasyki sprzed wojny – radziecka „Aelita”, niemiecka „Kobieta na Księżycu” – względnie tuż powojenny czechosłowacki „Krakatit”, który był bardzo udaną adaptacją wizjonerskiej powieści Karela Čapka. Arcydzieło poznaje się z czasem? Konrad Wągrowski: Spójrzmy na podium naszego zestawienia – pierwsze dwa filmy nie odniosły sukcesu w momencie swych premier, ich renoma rosła z czasem. Czy tak jest z gatunkiem, że arcydzieła poznaje się dopiero z dystansu? Michał Kubalski: Trochę na to wychodzi. Bo przecież sytuacja taka nie dotyczy jedynie tych najwyżej ocenionych, ale także np. „Metropolis”, „THX 1138” i (chyba) „Donnie Darko”, który status kultowy zyskiwał po cichu. A i „Stalowy Gigant”, mimo pozytywnych ocen krytyków, nie odniósł sukcesu kasowego ani popularnościowego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jakub Gałka: Może umówmy się, że generalnie dobre kino jest często niszowe (w sensie widzów i zarabianych pieniędzy), a kino gatunkowe jest banalizowane (w sensie krytyków). Więc nic dziwnego, że popularność – rozumianą jako „kultowość” w kręgach zainteresowanych fanów gatunku – ciekawe filmy zdobywały mozolnie, z czasem i po latach. Podejrzewam, że na listach ogólnych najlepszych filmów wszech czasów, bez dzielenia na gatunki, do dziś ciężko byłoby uświadczyć „Łowcę androidów"… Zresztą co do zasady filmy lepiej ocenia się z perspektywy, widząc je w szerszym kontekście czasów, w których powstały. Choćby przejmujący klimat „tech noir” w „Terminatorze” dziś wydaje się dobrze pasować do roku 1984 i wiadomo, że nie miał prawa być powtórzony w kolorowych latach 90-tych. No i dochodzi aspekt futurystyczny – to chyba trochę tak jest, że łatwiej oceniać i przetrawiać „gdybologię” z perspektywy czasu, gdy widzimy już, które obserwacje były słuszne, a które to tylko strachy na lachy. A może to właśnie dzięki przygnębiającej wizji LA w filmie Ridleya Scotta (i dzięki innym cyberpunkowym przedstawieniom najbliższej przyszłości) nasz świat wygląda dzisiaj tak jak wygląda i jednak nie poszliśmy w kierunku brudnych miast-molochów? Jarosław Loretz: Dystans czasowy to najlepszy wyznacznik jakości filmu. Nie ma już zmasowanego ataku reklamy, nie ma spazmatycznych zachwytów małolatów czy klakierów, nie ma 3D czy 4D – zostaje goła historia, która musi się obronić w domowym zaciszu. I jeśli podczas takiego „biednego” seansu, bez „magii wielkiego ekranu” i bez głosików szepczących „oglądasz arcydzieło” widz nie dość, że nie będzie miał ochoty wstawać, żeby skoczyć do toalety czy zrobić sobie kanapkę, to jeszcze po wyłączeniu ekranu wciąż będzie rozpamiętywał fabułę i czuł leniwie gasnącą burzę uczuć – znaczy to, że film jest wybitny. I to niezależnie od tego, ile lat ma na karku i jaką techniką został wykonany. Jakub Gałka: Trochę jest w tym prawdy, ale też ciężko zgodzić się do końca. Film pełnometrażowy, kino jako muza, zostały stworzone do prezentacji na dużym ekranie, jako swego rodzaju widowisko. Dlaczego więc odbierać szanse tym filmom, które skupiają się na tym, żeby dobrze wypaść właśnie w kinie, podczas pierwszego seansu (zresztą nie oszukujmy się, 99% filmów wypada najlepiej podczas pierwszego oglądania, tylko nieliczne nabierają drugiego dna lub oferują jakieś smaczki podczas kolejnych seansów), na dużym ekranie. Zwłaszcza w takim gatunku jak SF, gdzie obrazy muszą uderzać po głowie i pobudzać emocje, nieważne czy to jest krążownik Imperium czy opustoszałe po wojnie miasta. Zresztą idąc tym tropem muszę powiedzieć, że często zastanawiam się jak by się oglądało na dużym ekranie na przykład zremasterowane „Gwiezdne wojny”, które mam przyjemność znać tylko z telewizora. Jarosław Loretz: W tym momencie tworzysz niemożliwą do zasypania przepaść między filmami wysokobudżetowymi, obliczonymi niemal wyłącznie na zrobienie wrażenia na widzu bogactwem efektów i rozrzutnością w kwestii zatrudniania znanych aktorów, a kinem tańszym, częstokroć walczącym o widza inteligentną fabułą i zwariowanymi pomysłami, jednak zaczynającym i kończącym żywot wyłącznie na nośnikach przeznaczonych do oglądania na małym ekranie. A przecież takich filmów, które nie trafiają do kin, jest tak naprawdę przytłaczająca większość. I właśnie na małym ekranie wszystkie te filmy – i te kinowe, i te na VHS czy DVD – dostają wreszcie równą szansę. |