powrót; do indeksunastwpna strona

nr 09 (CXXXI)
listopad 2013

100 najlepszych filmów science fiction wszech czasów
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
50. Godzilla (1954, Gojira, reż. Ishirô Honda)
Na pytanie o najbardziej znanych Japończyków Amerykanie wymienili niegdyś cesarza Hirohito, Bruce’a Lee i Godzillę. Ten pierwszy zasadniczo, oficjalnie niebiańskiego pochodzenia, nie był obywatelem Japonii, drugi oczywiście był Chińczykiem, prawdziwym synem kraju Kwitnącej Wiśni był więc Godzilla, choć w gruncie rzeczy narodzony na pacyficznych wyspach. W tej anegdocie są dwie ważne prawdy – tytułowy wielki jaszczur to bohater wybitnie japoński, ale jego sława pokonała granice i uczyniła z niego jedną z ikon światowej popkultury. Oryginalny japoński „Godzilla” to film silnie osadzony w powojennych realiach Kraju Kwitnącej Wiśni, z plejadą różnorodnych i realistycznych bohaterów, dobrze zarysowanym wątkiem miłosnym oraz tytułowym potworem, który, zamiast stanowić podstawę dla prostej katastroficznej opowieści o walce z wielkim gadem, wydaje się być o wiele bardziej katalizatorem przemian wśród ludzi. Dotyczy to zarówno japońskiego społeczeństwa (przedstawionego nad wyraz barwnie), jak i indywidualnych bohaterów. W filmie powstanie Godzilli było efektem testów nad bronią jądrową, czyli w rzeczywistości mamy tu do czynienia z kolejnym obrazem, w którym Japończycy starali się poradzić sobie z wieloletnią traumą związaną z doświadczeniami Hiroszimy i Nagasaki. Potwór, który „przeszedł przez chrzest w ogniu bomby atomowej”, jest niewrażliwy na jakąkolwiek broń konwencjonalną i dopiero użycie broni być może bardziej zabójczej od bomby jądrowej, pozwala odnieść zwycięstwo – ale pojawia się tu tez moralny dylemat, czy zniszczenie potwora warte jest oddania w ręce ludzkości kolejnego narzędzia zagłady. Zadbano o odpowiednio katastroficzny klimat (potęgowany jeszcze przez czarno-białe zdjęcia), a także odpowiednie efekty. W rolę Godzilli wcielił się aktor w odpowiednim kostiumie, by w widowiskowy sposób niszczyć modele kolejnych części Tokio. Warto wspomnieć, że w kolejnych filmach z tym potworem dramatycznie zmieniła się konwencja – szlachetne pacyfistyczne przesłanie zostało zastąpione przez nieskomplikowana rozrywkę potwornych pojedynków, destrukcji i coraz bardziej kiczowatych rozwiązań fabularnych, a sam Godzilla z symbolu zagłady atomowej stał się potężnym obrońcą wysp japońskich przed zewnętrznymi zagrożeniami. Pamiętajmy więc po latach o wzniosłym celu powstania pierwszego filmu, nawet jeśli pokojowy apel przekazywany był za pomocą aktora w śmiesznym gumowym stroju.
Miłosz Cybowski i Konrad Wągrowski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
49. Żołnierze kosmosu (1997, Starship Troopers, reż. Paul Verhoeven)
Rzadko zdarza się tak przewrotny blockbuster. Ekranizacja motywów powieści Roberta Heinleina (bo przecież nie ekranizacja w ścisłym sensie) ma wszelkie elementy wysokobudżetowego filmu rozrywkowego, w tym bardzo dobre, nawet z perspektywy kilkunastu lat od premiery efekty specjalne, i nim oczywiście jest. Ale przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że reżyser zmusza nas do kibicowania pięknym i młodym żołnierzom na służbie wojskowej dyktatury, w mundurach bez wątpienia wzorowanych na nazistowskich uniformach spod igły Hugona Bossa. Z rozmów bohaterów oraz z jawnie propagandowych filmików z serii „Would you like to know more?” wyłania się obraz kontrolowanej eugenicznie Federacji Obywatelskiej, w której władzę sprawują weterani, a prawo głosu uzyskują jedynie ci, którzy odbyli służbę wojskową. Historia kosmicznej wojny z owadopodobnymi Arachnidami może być odczytana jako metafora rasowych i nacjonalistycznych konfliktów, w których dużą rolę wszak odgrywa dehumanizacja przeciwnika. Na obydwu poziomach: rozrywkowym i metaforycznym „Żołnierze kosmosu” sprawują się równie dobrze.
Michał Kubalski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
48. Avatar (2009, reż. James Cameron)
James Cameron posiadł klucz do sukcesu w branży filmowej: jego talentowi do wyciągania pieniędzy z producentów ustępuje tylko umiejętność sięgania do kieszeni widzów. Po rekordowym „Titanicu” i wieloletniej przerwie (od filmowej fantastyki nawet dłuższej niż od filmów fabularnych), twórca „Terminatora” znów zasiadł za sterami superprodukcji. Tym razem po portfele musieli sięgnąć miłośnicy science fiction a na listach najbardziej kasowych filmów wszech czasów pojawiła się nowa pozycja.
Do „Avatara” przylgnęły dwie łatki: rewolucji technologicznej i fabularnego klona „Pocahontas”. W pierwszej z tych kwestii trudno dyskutować, bo bez sukcesu filmu Camerona kino (i telewizja) 3D nie byłyby tam, gdzie są dzisiaj. Całkiem inną rzeczą jest ocena efektów tej rewolucji, bo niewielu twórców skorzystało z trójwymiaru tak dobrze jak reżyser „Avatara” i gdyby miał to być jedyny film 3D w historii, nie byłoby wielkich powodów do rozpaczy. Zarzuty wobec fabuły wydają się o wiele mniej sprawiedliwe. Fakt, nie jest ona zbyt oryginalna i nie brakuje w niej blockbusterowych klisz, ale jeden często przegapiany element wynosi „Avatara” ponad prostą opowieść o szlachetnych dzikusach i zepsutej cywilizacji. Jest nim ekologia Pandory, która biologicznie motywując racje Na’vich przenosi dyskurs z oświeceniowo-romantycznych idealizmów na pole racjonalnej argumentacji. Czy Cameron był świadomy wszystkich konsekwencji pisząc taki a nie inny scenariusz? Być może tak, bo choć zgrzytają przez to łatwe paralele między „Avatarem” a ziemską historią, to film zyskuje niemało.
Z perspektywy historii kina smutną glosę dopisał „Avatarowi” powrót do fantastyki innego wielkiego mistrza gatunku (i nie tylko): rozczarowanie „Prometeuszem” Ridleya Scotta było niemal równie powszechne, co zachwyt wizualnymi aspektami filmu Camerona.
Artur Chruściel

Więcej o filmie:
Recenzja Konrada Wągrowskiego „Nigdy. Dotąd. Czegoś. Takiego. Nie widziałem.
Minirecenzja Jakuba Gałki w Subiektywnym Przeglądzie Filmowym
O „Avatarze” dyskutują Piotr Dobry i Konrad Wągrowski
Artykuł Piotra Pietrasa o filmie
Drugie miejsce „Avatara” w rankingu najlepszych filmów roku 2009 według Esensji i Stopklatki
Redakcyjna dyskusja o porażkach i sukcesach roku 2009
Tetrycy o „Avatarze

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
47. Park jurajski (1993, Jurassic Park, reż. Steven Spielberg)
Jeśli, jak stwierdził raz Zygmunt Kałużyński, domeną science fiction jest kontrast między człowiekiem a techniką współczesną, to ten majstersztyk Kina Nowej Przygody zajmuje szczególne miejsce w niniejszym zestawieniu. Tym razem bowiem skonstruowane przez ekipę filmową maszyny udają żyjące bestie, budzące grozę i fascynujące zarazem. Wyjęty z bestsellerowej powieści Amerykanina Michaela Crichtona koncept, by za pomocą eksperymentu genetycznego prehistorię przenieść w teraźniejsze ramy, a dawno wymarłe, tutaj zaskakująco namacalne upiory uczynić obiektem przerażenia współczesnych, do dziś zachwyca montażowo-realizacyjnym pietyzmem i wykorzystaniem „kinetycznego” potencjału – tak znamiennymi dla fachmana dramaturgii, magika manipulującego widzem, Stevena Spielberga. Ikonicznych dla historii kina scen jest tu w bród. „The Spielberg Face”, słynna szklanka wody informująca o zbliżaniu się monstrum czy noga dinozaura odciśnięta w grząskiej ziemi – wymieniać można długo, a każdy ten chwyt mógłby znaleźć się (jeśli jeszcze go nie ma) w podręcznikach języka filmowego. Twórcy prostej w konstrukcji, lecz genialnej w wykonaniu ekologicznej bajki ostrzegają wadzących się z prawami natury: w pojedynku z przyrodą człowiek jest skazany na porażkę; człowiek bez wyobraźni – tym bardziej. Pocieszeniem wyobraźnia Spielberga: jeśli naprawdę istnieją ludzie tacy jak on, pomyślunek jest na świecie. Jesteśmy bezpieczni.
Gabriel Krawczyk
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
46. Gattaca – szok przyszłości (1997, Gattaca, reż. Andrew Niccol)
„Gattaca” to film, który za pomocą ascetycznych i prostych środków buduje wizję wiarygodnej i niepokojącej przyszłości. Loty kosmiczne, eugenika na podbudowie nauk ścisłych, dyskryminacja mająca racjonalne (choć nadal okrutne) podstawy – w tym świecie toczy się walka jednostki przeciwko przypisanemu jej przeznaczeniu. To świat, w którym pełnosprawna osoba jest traktowana jak niepełnosprawna, jedynie z powodu predyspozycji genetycznych, odnalezionych w rutynowo wykonywanych testach DNA. To także scena popisowych ról Ethana Hawke’a, Jude’a Law i Umy Thurman, z niewielkim, ale znaczącym udziałem Gore’a Vidala – obsada to po scenografii drugi mocny punkt filmu. Kontrast między złotym młodzieńcem Jeromem (Law) a zdesperowanym Vincentem (Hawke) jest świetnie wygrany, tak samo jak ich emocje: u Jerome’a widoczne na wierzchu, u Vincenta buzujące pod powściągliwą fasadą w pełni kontrolującego się samotnego uzurpatora. I miłość, która wkracza w poukładane co do minuty życie Vincenta i może zburzyć jego marzenia. I te cztery litery, decydujące o ludzkim życiu: G, A, T i C.
Michał Kubalski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
45. Stalker (1979, reż. Andriej Tarkowski)
„Piknik na skraju drogi” – powieść Braci Strugackich, która tak bardzo przypadła do gustu Andriejowi Tarkowskiemu, że postanowił przenieść ją na ekran – ukazała się w 1972 roku. Dwa lata później reżyser, który pierwotnie przymierzał się do adaptacji innej ich powieści, „Hotelu pod Poległym Alpinistą” (1970), skontaktował się z pisarzami, proponując im napisanie scenariusza. Zgoda Arkadija i Borysa to był jednak dopiero pierwszy, wcale nie najtrudniejszy, krok; projekt musiał przede wszystkim zyskać akceptację władz kinematografii, a ta nadeszła dopiero w lutym 1976 roku. Miesiąc później Strugaccy przedstawili Tarkowskiemu kolejną – trzecią już – wersję scenariusza. Autorzy powieści cierpliwie wprowadzali żądane przez reżysera zmiany, mieli bowiem, jak sami twierdzili, pełną świadomość tego, że dane im jest współpracować z geniuszem; tym samym należy spełniać wszystkie jego prośby. Prace przeciągały się jednak i film trafił do kin – w mocno ograniczonym zakresie – dopiero cztery lata później.
Kto czytał książkę i oczekiwał w miarę wiernej jej adaptacji (w końcu pod obrazem Tarkowskiego podpisali się również sami Strugaccy), mógł przecierać oczy ze zdumienia. Różnice w porównaniu z książką były bowiem znaczące; do tego stopnia, że „Piknik na skraju drogi” i „Stalker” to w zasadzie dwa niezależne dzieła. Co pozostało w filmie? Wykreowana przez Arkadija i Borysa wizja Strefy oraz pojęcie stalkera. Poza tym rosyjski reżyser – podobnie jak miało to miejsce w przypadku wcześniejszego o siedem lat „Solarisu” – nakręcił dzieło głęboko religijne. Akcja filmu rozgrywa się w nienazwanym europejskim kraju. Główni bohaterowie nie mają imion, poznajemy tylko ich pseudonimy, które pochodzą od wykonywanych zawodów. Stalker, mający na koncie pięcioletnią odsiadkę, a na utrzymaniu żonę i chorą córkę, mimo zakazu władz, trudni się przemytem osób do Strefy. Pojawiła się ona przed dwudziestu laty. Nie wiadomo, czy w wyniku uderzenia meteorytu, czy też – jak twierdzą okoliczni mieszkańcy – mogło tam dojść do przypadkowej, nieplanowanej wizyty kosmitów. W kolejnej wyprawie na zakazany obszar towarzyszą mu dwaj wędrowcy – Pisarz i Profesor. Pierwszy z nich chce odnaleźć natchnienie, jest bowiem wewnętrznie wypalony i rozżalony, rozbity i zgorzkniały; Profesor z kolei, fizyk z wykształcenia, racjonalista, zastanawia się nad społecznymi i etycznymi konsekwencjami istnienia Strefy. Ich droga jest – w przeciwieństwie do najsłynniejszej powieści Josepha Conrada – wyprawą do jądra jasności; na końcu czeka ich przecież Komnata, symbolizująca wrota do wiecznego szczęścia.
„Stalker” obrósł po latach legendą. Okoliczności powstania ekranizacji „Pikniku na skraju drogi”; fakt, że był to ostatni obraz nakręcony przez Tarkowskiego w Związku Radzieckim – legendę tę jeszcze umacniały. Film olśniewa wizualnie. Głównie dlatego, że reżyserowi udało się znaleźć idealne dla swej postapokaliptycznej opowieści plenery, swoje zrobiła też odpowiednia scenografia, gra świateł, przesłony, najazdy i odjazdy kamery. Aktorsko również był majstersztykiem. Trzy główne postaci –nawet fizycznie do siebie podobne – to w zasadzie jedna i ta sama postać, sportretowana w różnych etapach życia i świadomości społecznej. To alter ego Tarkowskiego na różnych etapach jego rozwoju.
Sebastian Chosiński

Więcej o filmie:
Recenzja Sebastiana Chosińskiego „Wyprawa do jądra jasności

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
44. Zakazana planeta (1956, Forbidden Planet, reż. Fred M. Wilcox)
Dla wielu osób „Zakazana planeta” jest pierwszym po wojnie poważnym filmem SF – nie tylko rozrywkowym obrazem klasy „B”, ale filmem z ambicjami. Już samo założenie, by przenieść w kosmos „Burzę” Williama Shakespeare’a o owych ambicjach świadczy, a do tego dodać należy też kreatywne wykorzystanie torii Zygmunta Freuda. Wszystko to brzmi całkiem serio, ale nie przesadzajmy z tą powagą, bo „Zakazana planeta” to nadal przede wszystkim solidna rozrywka z elementami klasycznego SF, horroru, a nawet komedii. Z dzisiejszego punktu widzenia, zwłaszcza gdy obecnie kwestionuje się prawdziwość teorii Freuda, cała ta psychoanalityczna otoczka wygląda naiwnie, co jednak nijak nie przeszkadza wciąż doskonale cieszyć się seansami „Zakazanej planety”. Opowieść o załodze eksploracyjnego statku kosmicznego, która przylatuje na planetę zamieszkaną tylko przez dwie osoby – genialnego naukowca i jego piękną córkę, następnie jest atakowana przez tajemniczego niewidzialnego potwora, by odkryć wreszcie wielką tajemnicę planety, ma w sobie wszystko co trzeba: solidną fabułę, tajemnicę, napięcie (genialne sceny ataków potwora na pole siłowe statku!), humor (tu pojawia się ikona kina SF – wszechmogący robot Robby, który na żądanie bosmana jest w stanie wyprodukować nawet doskonałą whisky), przygodę w marynistycznym klimacie odkrywania nowych światów, wreszcie garść wspomnianych refleksji o ludzkiej naturze. A poza tym to film pięknie sfilmowany, ze starannie wykonanymi dekoracjami (korytarze stworzone przez obcą rasę Krelów wciąż robią wrażenie) i przyzwoitymi – na owe czasy – efektami specjalnymi. Bonusem będzie też występ Leslie Nielsena, czyli komisarza Drebina z „Nagiej broni”, który 40 lat przed swą najsłynniejszą kreacją wcielał się w postać przystojnego dowódcy statku kosmicznego.
Niewykluczone też, że „Zakazana planeta” ma jeszcze jedną zaletę dla filmowej fantastyki – film wygląda bowiem na ewidentną inspirację „Star Treka”. W obu przypadkach mamy przecież wielki, dyskowaty statek kosmiczny, umundurowaną załogę, odkrywanie nowych planet i przemieszczanie się za pomocą teleportera.
Konrad Wągrowski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
43. Miasto zaginionych dzieci (1995, La cité des enfants perdus, reż. Marc Caro, Jean-Pierre Jeunet)
Dziwaczna, niepokojąca, surrealistyczna. Taka jest rzeczywistość wykreowana przez twórców „Miasta zaginionych dzieci”, do złudzenia przypominająca klimat rodem z baśni Braci Grimm. Jean Pierre Jeunet i Marc Caro – autorzy groteskowego, niemniej osobliwego „Delicatessen” – zbudowali od podstaw nowy, ponury acz niezwykly plastyczny świat, zamieszkały przez cały wachlarz różnistych kuriozów. Dysfunkcyjna rodzina składająca się z rodzeństwa klonów i matki-karlicy, siostry syjamskie, niezbyt rozgarnięty intelektualnie siłacz i rzesze agentów uprowadzających dzieci. Owe dzieci są tu jedynym reliktem ludzkości, który musi bronić się przed wieloma, czyhającymi na jego niewinność i sny drapieżcami. A wszystko pod osłoną niekończącej się nocy. W hipnotycznym charakterze filmu uwidacznia się inspiracja innymi dziełami europejskiej kinematografii jak chociażby „Brazil” Terry Gilliama, lecz film zdecydowanie kwalifikuje się jako wielce oryginalny. A kapitalna rola Rona Perlmana stanowi w nim mocną kropkę nad „i”.
Joanna Pienio
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
42. Planeta małp (1968, Planet of the Apes, reż. Franklin J. Schaffner)
Sztandarowe dzieło nowej epoki kinowego sf, definitywnie porzucającej czerń i biel, nie bojącej się wysokiego budżetu, z rozmachem używającej plenerów i sięgającej po znanych, popularnych aktorów. Film, który po dziś dzień robi wrażenie tak skalą przedsięwzięcia, jak i ogólną wymową, przestrzegającą przed nuklearnym wyścigiem zbrojeń. A jest to przestroga nad wyraz silna dzięki ostatniej scenie filmu, wspaniale puentującej całą opowieść. Opowieść, dodajmy, świetnie zagrana (Charlton Heston w szczycie kariery), pieczołowicie zrealizowana (John Chambers, twórca małpich kostiumów, otrzymał za swoją pracę specjalnego Oscara) i opatrzona rewelacyjną muzyką Jerry’ego Goldsmitha.
Jednocześnie „Planeta Małp” była jedną z pierwszych produkcji, których premiera została powiązana ze zmasowanym marketingowym atakiem różnych okołofilmowych gadżetów. Pojawiły się więc różne figurki postaci z filmu, zabawki, zdjęcia, nalepki, ubrania, karty do gry, książki i komiksy, czyli wszystko to, co i dzisiaj towarzyszy premierom wszelkich wysokobudżetowych filmów przewidzianych do pączkowania w serie. Bo „Planeta małp”, której bez trudu udało się osiągnąć kasowy sukces, przez cztery kolejne lata obrastała w coraz słabsze i słabsze kinowe kontynuacje („W podziemiach Planety Małp” z 1970, „Ucieczka z Planety Małp” z 1971, „Podbój Planety Małp” z 1972 oraz „Bitwa o Planetę Małp” z 1973), a przez dwa następne lata dorobiła się jeszcze dwóch seriali, zdawałoby się definitywnie już zamykających serię (czternastoodcinkowa „Planeta Małp” z 1974 roku i trzynastoodcinkowy – już tylko animowany – „Powrót na Planetę Małp” z roku 1975). Gdy jednak dorosło pokolenie, które w dzieciństwie bawiło się figurkami Taylora, Corneliusa czy Ziry i z wypiekami na twarzy śledziło przygody inteligentnych małp, „Planeta Małp” znów wróciła na ekrany. Najpierw – w roku 2001 – jako nieudany remake starego filmu, potem – w roku 2011 – już w znacznie lepszym stylu jako prequel całej serii, „Geneza Planety Małp”. Za rok czeka nas zaś premiera kontynuacji prequela: „Dawn of the Planet of the Apes”. Przygoda trwa.
Jarosław Loretz
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
41. Mroczne miasto (1998, Dark City, reż. Alex Proyas)
„Mroczne miasto” to film w pewnych kręgach kultowy, ale to też jednocześnie film, który miał koszmarnego pecha – kiedy wszedł na ekrany w 1998 roku, dostał bardzo dobre recenzje (jednym z wielkich fanów produkcji Alexa Proyasa był Roger Ebert), ale widzowie nie za bardzo chcieli go oglądać. Rok później w kinach zadebiutował eksplorujący podobne tematy „Matrix” i wyszło na to, że prawie wszyscy o „Mrocznym mieście” na długo zapomnieli. Tymczasem to jedyne w swoim rodzaju połączenie: science-fiction, noir i odrobina niemieckiego ekspresjonizmu; szalony miks wystylizowany do granic możliwości, sfilmowany tak, że trudno oderwać oczy od ekranu (warto nadmienić, że za zdjęcia odpowiadał Dariusz Wolski) i zbudowany wokół całkiem niegłupiej fabuły, interpretowanej niekiedy jako filmowa wizualizacja Platońskiej jaskini. Wspaniały film, który nigdy nie zyskał należnej pozycji w historii gatunku.
Grzegorz Fortuna
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

94
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.