– To jest, nie tak, mówię… to nie wszystko, ogólnie zepsute już było, do dupy, idę wyrzucić, bo tego nie upieką. Wysokie standardy, rozumiesz. – Aha… robisz w kebabach? – No, czasami. Wszędzie robię. Grzesiek pokiwał głową. – Dobrze. Radź sobie, chłopaku. Chciałem o czym innym pogadać. Oglądasz telewizję? Wiesz o zombi? – No, dziwna sprawa. Dobrze, że nie u nas. – No właśnie są obawy, że wirus może się rozprzestrzeniać. Są pierwsze przypadki w Niemczech, niecałe trzysta kilometrów od granicy. – To słabo. Dzielnicowy pokiwał głową. – Nie straszę, bo jeszcze nic się nie dzieje. Ale mamy polecenie, aby patrzeć, czy coś dziwnego się nie zdarzy w regionie. Rozumiesz? Żeby kontrolować sytuację, jakby co. – No rozumiem, jasna sprawa. – To taką prośbę mam, bo ty, Paweł, ogarnięty jesteś i sporo się tu kręcisz: jakbyś widział coś podejrzanego, że ktoś może przytargał tego wirusa, to daj znać, dobra? – Jak szukasz żywych trupów, to rozejrzyj się wieczorem pod monopolowym. Dzielnicowy uśmiechnął się. – Żarty żartami… – Jasne, stary, masz to jak w banku. – No dobra… dzięki. Łany już się szykował do odejścia, ale Grzegorz go przytrzymał za łokieć. – Powiedz mi jeszcze, co cię łączy z Płocińską? Paweł spojrzał na niego zdziwiony. – Przepraszam, że pytam, ale widziałem was kilka razy. Ostatnio nawet. Ta Jolka, wiem co to za typ człowieka. Masz z nią problemy? – Nie. Wspomnienia. – Wspomnienia? – Byliśmy razem w Manchesterze. Ponad pół roku na jednym zlewie. Takie coś łączy. – Łany zaśmiał się. Policjant zawtórował mu bez przekonania. – Dobra, chciałem tyle powiedzieć, że jeśli ona ci sprawia jakieś problemy, to możesz na mnie liczyć. Wiesz? – Wiem. Dzięki, Grześ. – To leć, reperuj. – Policjant klepnął go w plecy. – A o trupach nie mów nikomu, dobra? Ludzie niepotrzebnie będą siać panikę. – Się wie, stary. I poleciał. Kota wywalił na śmietnik. W domu szybko ogarnął, co musiał. Na chwilę siadł do komputera – internet wypluł z siebie przeżutą papkę żartów, obrazków, zdjęć i nagrań. Zombi, zombi wszędzie, świat nie rozmawiał już o niczym innym. Jedni wieszczyli zagładę, inni lamentowali, grozili, domagali się, wyjaśniali, zaprzeczali. Większość żartowała. W niemal każdym miejscu sieci królował mem zwany Drętwy Joe – zdjęcie żywego trupa opatrywane różnymi napisami: „Moja mama była bardzo dobra, chociaż nieco włóknista”, „Byłem u dentysty. Powiedział mi AAAAAaaaaa!!” „Because HIV is too mainstream”, „YOLO LOL”. Główna strona serwisu informacyjnego zdominowana przez wielki, czerwony nagłówek: „Premier zapewnia: Zrobimy wszystko, co konieczne, aby powstrzymać epidemię.” Paweł otworzył artykuł: „Podczas dzisiejszego wystąpienia premier zadeklarował wolę bezpardonowej walki z epidemią. W razie pojawienia się choroby w naszym kraju użyte będą wszelkie konieczne środki mogące powstrzymać propagację wirusa. Doświadczenia innych państw pokazują, że niezbędne są radykalne działania. Wojsko i policja są już postawione w stan gotowości. Jak wyjaśnił premier, jest to objaw zdrowej ostrożności, nieco na wyrost, bo Polska nadal pozostaje wyspą życia w zalanej śmiercią Europie, i nie mamy podstaw…”. Paweł przerwał czytanie. Chwycił ubrania na jutro, powiedział matce, że nie wraca na noc. Z progu cofnął się jeszcze i zabrał narzędziówkę. Marta była tam, gdzie ją zostawił. Siadł obok niej na sofie i objął ją ramieniem. Oglądała telewizję. Russia Today. Wyłączony dźwięk. W ciszy grupa śniadych, zarośniętych mężczyzn wymachiwała karabinami. Kamera przesunęła się nieco, pokazując trzy postaci miotające się pod ścianą parterowego obdrapanego budynku. Zakuci w łańcuchy. Zbliżenie ukazało ich wykrzywione, gnijące twarze, obnażone zęby. – Nie oglądaj tego… – Łany sięgnął po pilota. Odsunęła jego rękę. Mężczyźni wykrzykiwali coś, zaaferowani. Zombi miotały się na uwięzi, próbując zerwać łańcuchy. Po chwili uzbrojona grupa stanęła w nieregularnej linii i wycelowała lufy karabinów. Marta wsunęła palec do ust i przygryzła paznokieć. Kamerą szarpnęło. Poszły serie. Trupy wierzgały. Głowa jednego z nich rozbryznęła się trafiona kilkoma pociskami. Padł bezwładnie. Pozostałe wiły się w konwulsjach. Transmisja została przerwana. Łany spojrzał na Martę. Siedziała cała skurczona. Odsunęła rękę od ust – między zębami został jej wyrwany paznokieć. Zaczęła się trząść. Rzuciła pilotem w ekran telewizora. – Dlaczego ja?! Dlaczego ja?! – wyła w histerii. Paweł obserwował ją bez słowa. W nocy nie mógł spać. Leżał wsłuchany w świszczący oddech Marty i starał się nie myśleć o roztaczanym przez nią coraz intensywniejszym smrodzie gnijącego mięsa. Rano sam wyglądał jak żywy trup. Przykazał Marcie, aby siedziała w domu, nie otwierała drzwi, nie odbierała telefonów. Dziewczyna odpowiedziała, że „Obrze”. Miała już problemy z mówieniem. Jednak nie było ulgi – Lewy od siódmej wydzwaniał do niego i ganiał go z miejsca na miejsce. Dopiero około siedemnastej Łany załatwił wszystko, co mu rzucono, i pojechał z powrotem do Marty. Gdy tylko przekroczył próg domu, poczuł mdły zapach krwi. W salonie rozpieprz, jakby ktoś się tam bił – sfałdowany dywan, rzeczy postrącane z półek, krzesło połamane na trzy części. Ruszył do kuchni. – Marta! – krzyknął. Odpowiedziało mu stęknięcie. Z salonu. Cofnął się tam i ostrożnie zajrzał za sofę. Na podłodze leżał Maciek. Chłopak trzymał się za bok – spod trzęsących się dłoni, przez ubrania sączyła się krew. Spojrzał na Łanego przestraszonym wzrokiem. – Co ty tu robisz? – Łany zastanowił się przez ułamek sekundy, po czym ponowił swoje pytanie głośno i agresywnie: – Co ty tu robisz?! – Nic… nie przejmuj się stary… – Maciek zaczął się podnosić. Szło mu to opornie. Paweł chwycił go i brutalnie postawił na nogi. – Pytam: co ty tu robisz? Gdzie Marta? – Nie wiem, stary… – Twoja stara – stary. – Chciał go trzasnąć, ale spojrzał na krew i uznał, że koleś i tak ma dosyć. – Co ci się stało? – Marta… coś jej jest. Pogryzła mnie… – Kurwa… – Łany pokręcił głową i pchnął Maćka tak, że ten przeleciał przez sofę i runął na podłogę. – Gdzie ona jest? – Nie wiem… Jezu… – Maciek jęknął, próbując znowu się podnieść. – Jej trzeba pomóc, to chyba ten wirus. – Pilnuj swoich spraw, cioto. – Paweł wybiegł z salonu. Zajrzał do kuchni – pusto. – Marta! – krzyknął w głąb domu, po czym kilkoma susami pokonał schody na piętro. Szarpnął za drzwi do jej pokoju. Zamknięte. – Otwieraj! Załomotał. Wziął kilka głębokich oddechów. – Jesteś tam? Chwila ciszy i ciche „Jestem”. – To otwieraj. – Nije. Idź soe. Łany postał tam chwilę, stukając się pięścią w czoło. – Dobra. Siedź tam, zanim nie wrócę. Zbiegł na dół. Maciek stał w progu salonu oparty o krawędź ściany. – Musielibyśmy… musiałbyś ją ukryć, zabiorą ją… – zaczął tłumaczyć, ale Łany nie miał zamiaru go słuchać. Chwycił chłopaka za ubrania i zaciągnął na koniec korytarza. – Po co tu przylazłeś? – Zadzwoniła po mnie… słuchaj, ja nic nie powiem… – Nie powiesz. Łany otworzył drzwi do piwnicy i wepchnął tam Maćka. Ranny stracił równowagę i z jękiem stoczył się po schodach. Zniknął w ciemności na dole. Paweł zamknął za nim drzwi na klucz i popędził do samochodu. Ekspresowa runda do swojego bloku – wpadł do piwnicy jak po ogień. Chwycił kawałek mocnej linki i kilka minut później był z powrotem u Marty. Od razu ruszył do piwnicy. Drzwi otwarte. Z ciemności doszło go charczenie i szuranie, jakby coś było ciągnięte po podłodze. – Nie no… Marta?! Nie odpowiedziała mu, więc zapalił światło. Na dole trzasnęła uruchomiona jarzeniówka. Zaczął powoli schodzić, stopień po stopniu. – Martuś… mała… jesteś tu? Odezwij się… – Słowa utknęły mu w gardle. Na podłodze piwnicy leżał Maciek. Marta klęczała nad nim i garściami wyjadała parujące wnętrzności. |