 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
40. Piąty element (1997, The Fifth Element, reż. Luc Besson) Co tu dużo mówić. Film polaryzujący widownię – wydaje mi się, że nie są możliwe letnie reakcje, a jedynie te biblijne „tak-tak, nie-nie”. Albo przyjmie się olśniewające kreacje Jean-Paula Gaultier, archetypowego twardziela w podkoszulku, Bruce′a Willisa i uroczą Millę Jovovich plus szereg komiksowo przerysowanych postaci ludzkich i obcokosmicznych w pędzącej na łeb, na szyję akcji, albo… albo nie. „Piąty element” ma 200% cukru w cukrze: futurystyczne miasta, latające dżonki, loty kosmiczne, wstrętnych obcych terrorystów, prehistoryczną tajemnicę egipską, wielkie krążowniki z mocarnym uzbrojeniem, nadprzyrodzoną wojowniczkę odtworzoną z kilku komórek, a także mnóstwo humoru. Widzowie obeznani z dorobkiem Luca Bessona dostrzegą tu też szereg znanych już motywów, że wspomnieć tylko „Nikitę”, „Taxi” (nakręcone tuż po „Piątym elemencie”) i „Leona”. Fabuła jest prosta: raz na pięć tysięcy lat trzeba odeprzeć Zło, nadciągające na Ziemię. Tym razem misja Dobrych wydaje się skazana na niepowodzenie już na początku, zaś zadanie „aktywacji” piątego żywiołu – znanego jako pomarańczowoowłosa Leeloo Minai Lekarariba-Laminai-Tchai Ekbat De Sebat, w skrócie Leeloo – spada na nowojorskiego aerotaksiarza, Korbena Dallasa, oczywiście byłego komandosa, ukrywającego pod maską cynika wrażliwe serduszko, tęskne uczucia. A potem… Akcja! I tak do końca, z kilkoma przerwami na sceny duszoszczypatielnoje. Michał Kubalski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
39. 28 dni później (2002, 28 Days Later…, reż. Danny Boyle) Wiemy, wiemy, to NIE jest film o zombiakach, bo zainfekowani w „28 dniach…” nie umierają, tylko popadają w stan nieopanowanej agresji. Dobrze, niech będzie. Nie zmienia to faktu, że Danny Boyle tym świetnym survival horrorem dał nowy impuls filmom o żywych trupach, co zaowocowało nie tylko wspaniałem remakiem „Świtu żywych trupów”, komediowym „Wysypem żywych trupów”, ale i komiksem, a obecnie serialem „Żywe trupy”. Warto zauważyć, że w tym ostatnim otwierające sceny, czyli przebudzenie Ricka Grimesa ze śpiączki w szpitalu i uderzeniowa dawka nowej rzeczywistości, są bardzo podobne do przebudzenia Jima w opustoszałym Londynie. Także wniosek, do jakiego dochodzą tak widzowie „Walking dead”, jak i „28 dni…”, jest podobny: w obliczu apokalipsy to inni ludzie są tymi, których należy się najbardziej obawiać. Dlatego „28 dni później” to film ważny dla całej „nowej fali zombie”. Ale to także kameralna (choć ze wspaniałymi monumentalnymi obrazami pustej stolicy UK) historia grupki przypadkowych osób, walczących o przetrwanie, uczących się ufać sobie i dbać o siebie nawzajem. Cillian Murphy, Christopher Eccleston i Brendan Gleeson jak zawsze stanęli na wysokości zadania i stworzyli wiarygodne, przerażające kreacje. Na kontynuację („28 tygodni później”) spuśćmy zasłonę milczenia, poprzestając na tym, co dobre. Michał Kubalski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
38. Melancholia (2011, reż. Lars von Trier) Dramat, może nawet melodramat, ale przede wszystkim: film hipnotyzujący, pięknie (jeśli w ogóle można w tym przypadku użyć takiego przymiotnika – z pewnością jeden z najbardziej poetycko zrealizowanych w naszym zestawieniu) portretujący stan depresji. Gdzie tu SF? W drugiej części, gdy Ziemi zaczyna grozić zagłada, a na pierwszym planie pojawiają się lęki i fobie społeczne. Społeczne, choć w dalszym ciągu jest to rzecz kameralna, skupiona na jednej z dwóch głównych bohaterek. Obraz von Triera jest niepokojący, przytłaczający (również formą – typowymi dla tego reżysera zabiegami i lekko przeciągniętą pierwszą częścią), mocno symboliczny – naszpikowany odniesieniami do dzieł kultury, dialogujący z innymi tytułami reżysera, szczególnie z dużo bardziej krytycznie przyjętym „Antychrystem”. W „Melancholii” Duńczyk nie posunął się tak daleko w wymiarze estetycznym, ale w warstwie filozoficznej zrobił kolejny krok. O sile filmu stanowią również warstwa muzyczna włącznie z patetycznym, powtarzanym motywem przewodnim, a także malarskość części ujęć. Zużyta już wieki temu fraza o pięknie katastrofy wreszcie znalazła godnego realizatora. Daniel Markiewicz  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
37. Mucha (1986, The Fly, reż. David Cronenberg) „Mucha” to film, który łączy niezbyt do siebie pasujące elementy w znakomicie funkcjonującą całość. Jest horrorem science fiction, rozpiętym na fabularnym szkielecie romansu. Opowiada historię tak kameralną i skondensowaną, że gdyby nie nagrodzona Oscarem charakteryzacja, bez szkody można by ją przenieść na deski teatru. Jest wreszcie jednym z niewielu przypadków, gdy sondażowe pokazy doprowadziły do zmian na lepsze w dziele niepokornego i kontrowersyjnego reżysera. Dramat rozpisany jest na trójkę bohaterów. Seth Brundle to naukowiec dopracowujący urządzenie do teleportacji. Veronica Quaife – dziennikarka, od początku chyba bardziej zainteresowana uczonym, niż jego wynalazkiem. Stathis Borans jest jej byłym, a przy okazji aroganckim bufonem. Początkowe sukcesy na niwie techniki i relacji międzyludzkich zamieniają się w koszmar, gdy po fatalnym błędzie komputera teleportowany wraz z przypadkowo obecną w kabinie muchą Seth zaczyna się przemieniać w genetyczną hybrydę człowieka i owada. I ta przemiana, perfekcyjnie oddana wizualnie przez charakteryzatora Chrisa Walasa (późniejszego reżysera dużo słabszej kontynuacji „Muchy”) i psychologicznie (gra Jeffa Goldbluma plus scenariusz Cronenberga – każdy etap metamorfozy to również inny stan umysłu Brundle′a i inny stosunek do tego, co się dzieje z jego ciałem), niewątpliwie najmocniej przyciąga uwagę widza. Warto jednak popatrzeć na „Muchę” również w szerszym kontekście, gdyż pozostali bohaterowie nie są jedynie tłem dla efektów specjalnych. Veronica zupełnie nie przekonuje słabością, jaką ma do nieporadnych zalotów Setha, dopóki nie zyskamy wyobrażenia, jak wyglądały relacje w jej poprzednim związku. Jeszcze ciekawsza jest ambiwalencja jej uczuć: całkowity brak lęku przed coraz bardziej potworniejącym i odczłowieczającym się Brundlem, przy jednoczesnym strachu przed urodzeniem jego dziecka, które może być skażone genami muchy. Z kolei Stathis, na pierwszy rzut oka postać będąca typowym kołem zamachowym fabuły (popycha ją do przodu najpierw przeszkadzając, a później pomagając Veronice), okazuje się najtragiczniejszym, a może i najciekawszym bohaterem opowieści. Nie dość, że przełamuje romansowe klisze dominującego partnera, spod którego wpływu kobieta musi się uwolnić, żeby odnaleźć prawdziwe uczucie, to jeszcze kończy film okaleczony i porzucony na krawędzi kadru, gdy ocalona przez niego Veronica całe swoje współczucie i uwagę zachowuje dla Setha… Artur Chruściel  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
36. Star Trek (2009, reż. J. J. Abrams) Świetny, trzymający w napięciu i odpowiednio doinwestowany dolarami restart serii, będący równocześnie tak prequelem najwcześniejszego „Star Treka”, jak i filmem niezwiązanym z tamtą serią, bo rozgrywającym się w alternatywnej rzeczywistości. Dzięki temu zarówno udało się sięgnąć do młodości bohaterów pierwszej załogi statku – mamy tu bowiem obowiązkowo Kirka, Spocka, Scotty’ego, Chekova, McCoya, Sulu i Uhurę – jak i w sumie oderwać się od całej tamtej fabuły i pójść w zupełnie innym kierunku, nie drażniąc zanadto fanów Star Treka i jednocześnie otwierając sobie szerokie pole do kręcenia kolejnych odsłon nowej, bardziej dynamicznie skrojonej serii. A ponieważ aktorzy są nieopatrzeni i dość młodzi, w większości mniej więcej w tym wieku, w którym startowała w 1966 roku pierwsza ekipa, istnieje szansa, że przy umiejętnym doborze scenarzystów i reżyserów przygoda ze „Star Trekiem” będzie trwać jeszcze wiele lat. Tym bardziej, że pierwszy film nowej serii jest doskonale zrealizowany (rozbuchane efekty specjalne, bardziej realistyczne wnętrza statków), ma zatrzęsienie odniesień do całej serii, a w dodatku urealnia kosmiczne strzelaniny (wręcz specjalnie podkreślona cisza w kosmosie), w związku z czym ogląda się go doskonale i z uśmiechem. Jarosław Loretz  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
35. Zabawa w wojnę (1965, The War Game, reż. Peter Watkins) „Zabawa w wojnę” to jedyny dokument w naszym zestawieniu. Dokument w rankingu filmów science fiction, czyżbyśmy oszaleli? Nie, bo „Zabawa w wojnę” to dzieło wyjątkowe. Ten nakręcony w 1965 roku film przedstawia w konwencji filmu paradokumentalnego efekty nuklearnego ataku na Wielką Brytanię. Opowieść zaczyna się w przededniu takiej wojny, ukazując potencjalne problemy z planowaną ewakuacją, następnie drastycznie analizuje efekty jądrowego ataku – zniszczenia, ciężkie obrażenia tych, którzy przeżyli, głód, pragnienia, zezwierzęcenie w walce o przetrwanie, działanie szwadronów egzekucyjnych, próbujących zaprowadzić porządek. Wbrew dzisiejszemu przekonaniu, film stosunkowo mały nacisk kładzie na efekty choroby popromiennej, jakby dowodząc, że apokaliptyczne działanie konfliktu nuklearnego można odnieść do każdej sfery życia. Peter Watkins stawia na szczerość i drastyczny naturalizm – obserwujemy cierpienia dzieci, umieranie, zwały trupów, masowe kremacje, ze względu na swój przerażający realizm był przez wiele lat nie dopuszczano go do emisji w BBC. Ostrzeżenie chyba nigdy wcześniej i nigdy później nie było tak wyraźne – to właśnie tu po raz pierwszy padły słowa, zacytowane potem w głośnym „Nazajutrz” („The Day After”, 1983) – po wojnie atomowej ci, którzy przeżyli zazdrościć będą tym, którzy zginęli. Konrad Wągrowski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
34. E.T. (1982, E.T. the Extra-Terrestrial, reż. Steven Spielberg) Gdy Steven Spielberg ukończył „Bliskie spotkania III stopnia”, studio naciskało na szybką realizację sequela, mającego powtórzyć finansowy sukces filmu. Reżyser już raz miał złe doświadczenia z kontynuacjami, w których nie brał udziału („Szczęki 2”), dlatego, mimo że odżegnywał się od kręcenia oczywistej części drugiej, zaczął pracować nad filmem atmosferą nawiązującym do „Bliskich spotkań…”. Pomysł na fabułę „E.T.” narodził się w głowie Spielberga już w dzieciństwie, gdy po rozwodzie rodziców brak kontaktu z ojcem rekompensował sobie wyimaginowanym przyjacielem nie z tego świata. Nie wiedział jeszcze wtedy, że przekładając na początku lat 80. część własnych doświadczeń na język filmowy, stworzy ponadczasową historię przyjaźni chłopca z przybyszem z kosmosu, która skradnie serca widzów na całym świecie. W „E.T.” Spielberg ujawnił w pełni kunszt lawirowania między gatunkami, budowania przemyślanego suspensu i genialnego nakreślania uniwersalnej opowieści. Oddając dziecięcym postaciom pierwszy plan, odkrył na nowo w duszach każdego z dorosłych widzów osobistego Piotrusia Pana. Odkurzając dawno zapomniane marzenia i uczucia, ponownie pobudził chęć bycia dzieckiem, które nigdy nie dorośnie. Dlatego największą siłą filmu Spielberga jest magia wyobraźni i wiara w niemożliwe. Coś, bez czego takie kino, jak science fiction nie ma prawa bytu. Kamil Witek  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
33. Ostatni brzeg (1959, On the Beach, reż. Stanley Kramer) „Ostatni brzeg” to jeden z najsłynniejszych filmów-ostrzeżeń przed zagładą nuklearną w historii kina. Oparty na głośnej powieści Neville′a Shute′a przedstawia już świat po III wojnie światowej (wybuchła w 1964 roku), w którym prawie cała nasza planeta jest skażona nuklearnym opadem. Jedynym kontynentem, który został oszczędzony jest Australia (notabene ojczyzna Shute′a). Ocalenie jednak jest złudne – chmura radioaktywna zbliża się do brzegów, mieszkańcom i rozbitkom, którzy po wojnie zdołali dotrzeć do bezpiecznego lądu (w tym załodze amerykańskiej łodzi podwodnej) pozostało już tylko kilka miesięcy życia. W tym czasie radio odbiera sygnał radiowy ze Stanów – czyżby jednak przetrwanie było możliwe? Okręt kapitana Dwighta Towersa wyrusza sprawdzić ten cień nadziei… Film jednak przede wszystkim opowiada o postawach wobec nieuniknionej zagłady – rozpaczliwym poszukiwaniem ostatnich życiowych radości, próbą zatracenia w alkoholu, podejmowaniem ostatecznych decyzji, potrzebą do samego końca wykonywania swych obowiązków… Jak na swoje czasy film ma doskonałą obsadę największych gwiazd epoki – Gregory′ego Pecka, Avy Gardner, Freda Astaire′a (tym razem nie tańczy), łagodzi może nieco apokaliptyczną wymowę książki, ale pozostaje jednym z bardziej pamiętnych obrazów na temat końca ludzkiej cywilizacji, końca spowodowanego przez nią samą. Konrad Wągrowski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
32. Ghost in the Shell (1995, Kôkaku kidôtai, reż. Mamoru Oshii) Jedno z bodaj najbardziej znanych anime, pozycja już dzisiaj kultowa, która doczekała się kolejnych cyferek po tytule. W świecie, w którym mechaniczne części powoli zastępują organy wewnętrzne i różne części ciała, major Motoko Kusanagi poszukuje odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być człowiekiem. Czy posiadając biologiczny mózg we w pełni scyborgizowanym ciele nadal jest człowiekiem, czy już maszyną? Na rozważania pani major nakłada się sprawa, którą zajmuje się w pracy: ściganie hakera, który włamuje się do ludzkich umysłów, złoczyńcy nazywanego „Władcą marionetek”. Kim naprawdę jest Władca i jaki jest jego cel – odpowiedzi na te pytania, jak również zachowanie major Kusanagi sprawiają, że pytania o granice człowieczeństwa wybrzmiewają w finale jeszcze wyraziściej. Film był swego czasu również bardzo głośny z powodu wykorzystania animacji komputerowej, w roku 1995 nie będącej jeszcze standardową opcją w filmach animowanych. Poza tym niewątpliwie oprócz poruszania kwestii tożsamości w świecie, gdzie technika pędzi do przodu z prędkością światła, film obfituje w piękne ujęcia (Motoko w deszczu!) i zapadające w pamięć sceny (strzelanina przy drzewie gatunków). Do tego sugestywna ścieżka dźwiękowa autorstwa „nadwornego” muzyka Mamoru Oshiiego, Kenjego Kawai. Karolina Ćwiek-Rogalska  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
31. Dystrykt 9 (2009, District 9, reż. Neill Blomkamp) 31. miejsce rankingu filmów SF zajmuje pozycja, która – bardzo subiektywnie rzecz ujmując – powinna znaleźć się w finałowej dziesiątce. Raczej niskobudżetowa produkcja – wówczas – mało znanego reżysera z RPA, Neilla Blomkampa oczarowała swą historią kinomaniaków na całym świecie, przynosząc producentom prawie siedmiokrotny zysk. A wszystko zaczęło się od krótkometrażowego „Alive in Joburg” i fascynacji głównego pomysłodawcy filmu represjami mieszkańców Johannesburga wobec mniejszości narodowych. Scenariusz „Dystryktu 9” w sposób niezwykle wprawny agreguje elementy sci-fi, dramatu oraz found footage, czego efektem jest ta elektryzująca, szalenie uniwersalna opowieść. Opowieść z pozoru banalna, bo sprowadza się do obcych, ale chyba po raz pierwszy pokazuje kosmitów w zupełnie innym świetle; u Bloomkampa przestają być nadinteligentnymi, niebezpiecznymi kolonistami, zamieniając się w zgraję zagubionych przybyszów, którą przezorni, ksenofobiczni Ziemianie postanawiają spacyfikować i zamknąć w specjalnych obozach. Drugim równie trafnym i zaskakującym wyborem okazało się obsadzenie w roli głównego bohatera, nikomu nieznanego aktora z RPA – Sharlto Copleya, człowieka o charakterystycznym wyglądzie i osobliwym akcencie. Sukces tego niepozornego filmu najbardziej zaskoczył prawdopodobnie samego reżysera, który po swoim triumfie postanowił kolejne dzieło naszpikować efektami, magnetyzującymi nazwiskami i podsumować pompatycznym zakończeniem. Czy udało mu się przeskoczyć własne arcydzieło? Najlepszym tego komentarzem niech będzie fakt, że „Elizjum” nawet nie zbliżyło się do naszej top-setki. Joanna Pienio |