– Był na wyprawie przy grobie Jezusa. Nie chce o tym mówić, ale czasem coś mu się wymknie. Bratek wie więcej, choć też się nie chwali. O, Kosma, to pan. Czytać i pisać po łacinie umie. Wozem szarpnęło, poturlał się rozmokłą drogą, zostawiając za sobą dwie głębokie koleiny. Inka siadła przy Dziewannie. Bratek pogwizdywał na koźle. Miasto otoczyło Stanisza zgiełkiem, ciasnotą i kałużami. Po trzydniowym nieprzerwanym opadzie ziemia nie zdążyła wchłonąć nadmiaru wody i tam, gdzie drogi nie były wyłożone kamieniem, błocko sięgało po kostki. Wszedłszy przez bramę, młodzik przeżegnał się, polecając duszę Bogu. Przeraził się, widząc ludzki tłum ciągnący we wszystkie strony, lecz wiedział, że nie ma odwrotu i musi stawić temu czoło. Gdzieś tu… Luba moja… Zagapił się i omal nie wpadł pod konia. Nagły kopniak zwalił go z nóg. Zarył rzycią w błoto. – Niemota! – Usłyszał nad głową wściekły głos i koński ogon przejechał mu po twarzy. Nim zdążył się podnieść, jeździec zniknął w bramie. Ktoś zaśmiał się, ktoś inny obejrzał, jakiś dzieciak wystawił język, dwie przechodzące opodal dziewki zakryły buzie. Nikt jednak nie wyciągnął ręki, by pomóc. Stanisz podniósł się powoli i na ile mógł, starł błoto z portek. Zachciało mu się, ech. Niemota – tak krzyknął jeździec. Gdyby tylko dostał go w ręce, pokazałby mądrali, gdzie raki zimują. Jak widać, drużynnicy wszędzie byli tacy sami. Pierwsi do bitki czy wypitki i grubiańscy do obrzydliwości. Ruszył naprzód, obiecując sobie, że następnym razem nie da się tak poniżyć. Był chłopem, nie rabem. Rozglądał się, szukając czegoś, co naprowadziłoby go na jakiś ślad. Wpatrywał się w twarze mijanych ludzi, zaglądał na przejeżdżające obok wozy, podchodził do tych, które stały bezpańsko pod ścianami. Najpierw pośpiesznie, jakby ktoś go gonił, potem coraz wolniej. Nagle doszło do niego, że nic nie jest tak proste, jak mu się wydawało w dniu, gdy opuszczał Brzeziny. Tam był u siebie, tu zaś wszędzie obcy. Nie miał pojęcia, kogo mógłby poprosić o pomoc. Zaczynał się bać, że nie tylko nie odnajdzie lubej, ale i sam przepadnie. Podążający we wszystkich kierunkach tłum przypominał ławicę ryb lub wezbraną rzekę. Woje, kupcy, mieszczanie, żebracy, chłopi. Niewiasty ciągnące wrzeszczące dzieci, straganiarze nawołujący do kupna towaru, biedacy proszący o datek. Jak w tej rozbrykanej ciżbie znaleźć kogokolwiek? Pod wieczór chłopak natrafił na stajnię przy szynku. Siadł na kupie siana i wyciągnął ostatni okruch chleba. W kościach czuł zmęczenie minionych dni. Spał tyle, co nic, jadł niewiele więcej. Na stopach od marszu i wody porobiły się odciski. Porozrywał bąble, lecz i tak szło mu się ciężko, bo rany nie chciały się goić. – Hej, ty! Stanisz podniósł głowę. Spojrzał w stronę, z której dobiegł głos. – Coś za jeden? – zapytał oparty o wrota pachoł. – Bo co? – Bo się pytam. – A ty kto, że się pytasz? – A ty kto, że nie odpowiadasz? Pierwszy pytałem. Stanisz wstał. Otrzepał się z siana i odwrócił, by odejść. Był zbyt zmęczony na sprzeczki. – Hej, nie gonię cię. Możesz tu zostać – rzucił nieznajomy. – Jam ci nie wróg. Pierwszy raz w Głogowej? – Ano. – Stanisz zatrzymał się po dwóch krokach. Po prawdzie to nie miał dokąd pójść, a ten człek nie wyglądał groźnie. – Z daleka? – Z Brzezin. A ty kto? – Jędrek, stajenny, bydląt pilnuję. Podejdź no, nie będziemy się przekrzykiwać. W stajni cieplej. Siądziemy na sianie. Stanisz dumał chwilę. Pachoł nie wyglądał na rzezimieszka. Był niższy o pół głowy, chudy i szczerbaty, starszy nie więcej niż o dziesięć wiosen. Do tego kulał na lewą nogę. W szopie było ciepło i przytulnie. Przy wejściu rudawy kot wylizywał sierść, w zagrodach stały konie, dalej kozy, wół. Był też pies, który widząc obcego, podbiegł i zawarczał ostrzegawczo. Jędrek położył dłoń na łbie Burka. – Swój, swój. Siad. – Kiwnął głową na gościa. – No, chodź. Krzywdy ci nie zrobię. We dwóch milej się siedzi, samemu nudno. – Nie strach ci obcego pod dach brać? Pachoł parsknął śmiechem i nagle zamachał nożem przed oczami Stanisza. – Nie takich jak ty sprawiałem – pochwalił się. – Myślisz, że szynkarz dałby kpa do pilnowania dobytku? Nie byle jacy woje zostawiali tu konie. Ale ty nic się nie bój. – Nóż powędrował za pasek pod koszulą. – Chyba żeś zbój albo rab. – Miłej szukam – odburknął zaskoczony pokazem młodzik, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. – Żaden ze mnie zbój, zwykły chłop. – To i widać. Siądźmy. A ta miła to kto? Zemknęła ci przed słowem czy po? – Wodnik ją porwał. Jędrek otwarł gębę i nagle zaniósł się śmiechem, aż konie zaczęły rżeć niespokojnie i walić kopytami. W głębi zaryczał wół, zabeczały kozy. Stanisz oparł się o bal i osunął się powoli na siano. Podkurczył nogi i wsparł czoło o kolana. – Ano – szepnął. – Ano. Co mógłby rzec więcej? Choć sam stracił wiarę w wodnika, innej prawdy nie znał. – Niech cię czarci – sapnął Jędrek, ocierając ślozy. – Sam żeś to wymyślił? – Co ty tam wiesz. – Nie złość się. – Pachoł klapnął na siano obok Stanisza. – Mnie tam zajedno, bacz tylko, żeby nie opowiadać o tym każdemu, bo cię wezmą za głupka. A pośmiewiskiem, mniemam, byś nie chciał być, co? – Widziałem maszkarę jak ciebie. – Nie przeczę, żeś widział. Tylko nie każdemu takie gadki pójdą w smak. Jakby się nasz księżulo o tym zwiedział, ho, ho. Nie wywinąłbyś się od kijów. Mnie rzec możesz, ale drugiemu nie radzę. Jezu Kryst mocny Bóg. – Jędrek przeżegnał się pośpiesznie i dodał: – Jak się wygadasz, będzie ci lżej. Cała noc przed nami. – Lepiej dałbyś co zjeść. Głodnym okrutnie. – Racja. – Pachoł poderwał się na nogi. – Gość w dom, Bóg w dom – rzucił i wypadł ze stajni, jakby go wilcy gnali. Stanisz westchnął tylko i ledwie podniósł głowę. Szare chmury ciągnęły niebem na południe. Gozd zatrzymał się i rozejrzał, oparł się o pień. Pół dnia biegł. Odpocząłby, lecz czas naglił. Na szczęście las się przerzedził, a gdzieniegdzie brązowiły się karcze ściętych drzew, zatem musiał być niedaleko. Po opuszczeniu Grądów parł na przełaj mokrym lasem. Sypiał w wykrotach, na ściętej faszynie, pod byle jakim zadaszeniem, aby tylko na głowę nie leciało. Odwykł od wojackiego życia, mimo to ani mu przez myśl nie przeszło, by iść traktem. Wyliczył, że jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, do Głogowej powinien dojść w tym samym czasie co Stanisz lub dzień po nim. Z tego, co rzekł mu chłop, i ze śladów pod dębem wywnioskował, że tylko tam mógł skierować się chłopak. Od Brzezin Gozd pluł sobie w brodę, że pozwolił synowi opuścić wieś. Nie przyszło mu do głowy, że wyrostek tak się zbiesi. Osiemnasta wiosna szła pierworodnemu. Miłowaniem można się zarazić, ale głupim trzeba się urodzić. Może gdyby maci Stanisza nie zagryzły wilki, gdy jej mąż poszedł z księciem na wyprawę, wszystko potoczyłby się inaczej. Może mając przy boku połowicę, Gozd nie pchałby łap do Krasy? Kto wie? Albo zauważyłby, że przyjaźń między młodymi przekroczyła dopuszczalną granicę? Wymawiał sobie głupotę i parł naprzód. Stracił żonę, pierworodnego nie mógł, po prostu nie mógł. Mimo iż nie uważał się za zgrzybiałego dziada, nie ciągnęło go do żeniaczki, a tym bardziej do dzieci. W młodości lubił poużywać babskiej słabizny i brał, co mu podeszło pod lędźwie, lecz ostatnimi laty oklapł i stracił wigor. Las przerzedził się, pojawiły się karcze po ściętych drzewach i wykroty z kłującymi niebo obumarłymi korzeniami, ścieżki wydeptane ludzką stopą. Przyspieszył i po przejściu dwóch staj wyszedł na pole, za którym leżał gród. Zatrzymał się i przeżegnał. Doszedł, lecz najtrudniejsze było jeszcze przed nim. |