– Zrozum, musisz dotrzeć na miejsce w ciągu kilku dni, to bardzo ważne. Nie mogę ci niestety powiedzieć, co jest w skrzyni, ale ten towar nie może być w trasie dłużej niż tydzień, jasne? Chee już nie podobał się ten ładunek. Dlaczego Ray nie chciał mu powiedzieć, co jest w środku? W zasadzie miał to gdzieś, on był tylko dostawcą. Niemniej nie lubił, gdy coś przed nim ukrywano. – Jasne – odparł w końcu. – A jak sprawa wygląda z zapłatą? – Dostaniesz mniej więcej dziesięć tysięcy. – Mniej czy więcej? – Jak się postarasz, to więcej. Ale jeśli nie dolecisz tam przez siedem dni, to dostaniesz okrągłe zero, zrozumiano? Ten pakunek ma termin ważności i nie wolno ci go przekroczyć. I broń Boże go nie otwieraj. Chee rozumiał. Był przewoźnikiem przez większość swojego życia i znał swoje miejsce. – I uważaj po drodze, trasa wiedzie przez pustkowia, a tam można trafić na tych namolnych piratów – ostrzegł go jeszcze Raynight, ale przemytnik znał zagrożenia. – A jak będziesz nieuważny, to może nawet jakiś łowca nagród cię namierzy. Ostatnio ponoć kręcił się tu jakiś podejrzany statek, którego nie znam. Możliwe, że szuka takich jak ty. – O mnie się nie martw, dam sobie radę – rzucił krótko Chee. – Jestem na tyle dobrym pilotem, że niestraszni mi żadni piraci, łowcy czy policja. Potrafię wykiwać każdego. W dodatku mojego statku nie da się dogonić, taki jest szybki… – Lepiej niech będzie na tyle szybki, żeby wyrobić się z dostawą na czas, bo inaczej będziesz mieć kłopoty. Ale Chee już nie słuchał, zbyt zajęty rozmyślaniem o swoim wisiorku oraz tłumieniem złości na samego siebie i prostytutkę, która mu go ukradła. Wciąż nie mógł przestać o tym myśleć, ta strata całkowicie zatruła mu umysł, nie dając ani na chwilę o sobie zapomnieć, jakby jego życie zależało od tego, czy odzyska to, co mu z taką dziecinną łatwością zabrano. Miał tylko nadzieję, że kiedy upora się z zadaniem i wróci do Raya po te dziesięć kawałków, jako bonus otrzyma również swój medalik. W końcu to coś więcej niż tylko głupia ozdóbka… Leżała naprzeciwko, z otwartymi oczami koloru najszlachetniejszego szmaragdu. Wpatrywała się w niego niczym w budzący się do życia nowy dzień, niosący nadzieję na szczęście i spełnienie wielu zaległych obietnic, które kiedyś jej złożono. Uśmiechała się tak, jak tylko ona potrafiła. Pierwsze co pomyślał Chee, gdy otworzył powieki, to że już do końca życia chce się budzić, mając ją przed oczyma. – Dzień dobry, śpiochu – powiedziała Linda, uśmiechając się jeszcze szerzej i eksponując śnieżnobiałe zęby. Mimo że prawdopodobnie też zbudziła się całkiem niedawno i nie miała czasu wstać i ich umyć, oddech miała jak zawsze świeży. Mężczyzna leżący obok niej zaczął się nad tym zastanawiać jak nad nierozwikłaną dotąd zagadką. Linda zawsze miała świeży oddech, a to rzadkość w dzisiejszych czasach. – Dobry – mruknął, mrużąc przy tym oczy. W pokoju było zdecydowanie za dużo światła, na noc zapomnieli zasłonić okna i poranne promienie słońca wpadały do mieszkania, trafiając go prosto w wykrzywioną z tego powodu twarz. – Co na śniadanie? – No wiesz, jesteś okropny – odparła z przekąsem, wiedząc, że Chee żartuje. – Zapytałbyś lepiej, jak się czuję i jak mi się spało… – Zapytałbym, ale zaczęłabyś marudzić, że boli cię głowa, a w nocy znowu śniły ci się jakieś idiotyczne koszmary, na których wspomnienie dostajesz dreszczy. A ja nie lubię marudzenia od rana. Która godzina? – A czy to ważne? Nie musimy nigdzie wstawać. – Nie wiem, jak twój pęcherz, ale mój musi. To co z tym śniadaniem? Nie odpowiedziała, poczęstowała go za to porannym całusem prosto w wyschnięte usta. – Nienawidzę cię, jesteś paskudny – stwierdziła. – I vice versa – odparł, oddając pocałunek i dorzucając do tego skromny uśmiech. To wystarczyło, żeby Linda została udobruchana. Przez chwilę wpatrywali się jeszcze w siebie, zadowoleni z życia jak przyssane do matczynego sutka niemowlaki, które mają wszystko, czego im potrzeba, aż nagle sielanka prysła za sprawą telefonu, który nagle postanowił zadzwonić. Oboje spojrzeli w jego stronę, mając nadzieję, że zaraz przestanie, ale był wyjątkowo uparty. W końcu Linda zaczęła się podnosić, nawet nie starając się ukryć niezadowolenia z tego powodu. – Zostaw, to pewnie nic ważnego – rzucił w jej stronę Chee, samemu ani myśląc ruszać się z miejsca. – A jeśli to jakaś robota? – odparła krótko, po czym wstała i skierowała się w stronę aparatu, który nie chciał przestać dzwonić. Chee patrzył za nią, na jej zgrabne nagie ciało o opalonej skórze. Jego szczególną uwagę zawsze przykuwały długie kasztanowe włosy, opadające teraz w nieładzie na smukłe plecy, poznaczone kilkoma bliznami, niechcianymi pamiątkami z pracy, wspomnieniami przeszkód, które ostatecznie udawało jej się jakoś pokonać. Przyglądając się jej, uznał, że to niemal zbrodnia kazać takiej istocie w ogóle się ubierać. Telefon znajdował się w drugim pokoju, Linda zniknęła mu więc z oczu, nie słyszał też pełnej rozmowy, jedynie pojedyncze słowa, które był w stanie wyłapać jego nie najlepszy słuch. W końcu kobieta wróciła i stanęła w progu, patrząc na niego z wyrazem podniecenia na twarzy i błyszczącymi oczami. – Jakaś fucha? – zapytał od razu, przeczuwając o co może chodzić. Pokiwała głową. – Ponoć coś trudnego – powiedziała. – Ale chcą nam zapłacić pół miliona. Z początku leciało się dość spokojnie. Planeta, na której żył, nie była zbyt urodziwa. Jałowe gleby, popękane skały spalone bezlitosnym słońcem, które grzało niemiłosiernie niemal każdego dnia. Pogoda tutaj potrafiła doskwierać i wielu nowo przybyłych miało kłopot z przystosowaniem się do warunków klimatycznych. Mało kto jednak przylatywał na Kharmę, chyba że za karę. Planeta nie cieszyła się najlepszą opinią, pomijając bowiem uciążliwy klimat słynęła z przestępczości oraz po prostu biedy. Daleko było jej do zamożniejszych zakątków galaktyki. Przede wszystkim należało się przystosować, znaleźć swoje miejsce i trzymać się go. Chee przez niemal całe życie był przemytnikiem i uważał się za dobrego w tym, co robił, nawet pomimo swojego kalectwa. Może dlatego właśnie wciąż jeszcze utrzymywał się przy życiu. Krajobraz przesuwał się szybko, ale i tak niewiele się zmieniało. Sucha, blada ziemia, z której nic nie wyrastało, bo nie dostawało takiej szansy. Rzadkie opady, sporo słońca… Idealne miejsce, by umrzeć. Wkrótce jednak przewoźnik miał dotrzeć do bardziej urozmaiconego terenu, pełnego wysokich skał i urwisk. Niebezpiecznie było tam latać, jeśli się nie było zbyt dobrym pilotem, ale Chee znał się i na tym. Na jego szczęście do tego nie potrzeba było sprawnych nóg. Gdy zobaczył za sobą jakiś statek, który najwyraźniej go śledził, zaczął się zastanawiać, czy ten, który go prowadzi, również czuje się pewnie w kwestii pilotażu. – Cholerni łowcy głów – mruknął do siebie pod nosem, żując spokojnie kawałek kauczuku. – Wzięliby się do uczciwej pracy, a nie zarabiają, łapiąc porządnych dostawców… Obcy pojazd był coraz bliżej, najwidoczniej przygotowywał się do ataku. Chee przyśpieszył. Nie chciał, żeby go zestrzelono, w końcu miał na pokładzie ten tajemniczy towar od Raya i jeśli coś by się z nim stało, to adiós dziesięć tysięcy kredytów. A w tej chwili bardzo potrzebował tej forsy. – Dobra, cwaniaczku, zobaczymy, jak szybko potrafisz latać i czy będziesz w stanie dotrzymać kroku takiemu staremu piernikowi jak ja… Ścigali się aż do kanionu pełnego zdradliwych skał, jakby tylko czekających na jakichś pozbawionych rozumu rajdowców, chętnych rywalizować ze sobą w wyścigu, którego stawką było życie. Olbrzymie kamienne figury, wyrastające nagle spod ziemi, zaskakujące nieuważnych pilotów, zbyt zadufanych w sobie, żeby uznać wyższość zdradliwego terenu. Ale Chee się nie bał. Nie bał się skał, nie bał się szybkości. Nie bał się już nawet śmierci. Lecieli coraz szybciej, omijając kolejne przeszkody, przebijając się przez abstrakcyjny krajobraz, rozmywający się w oczach od szybkości, która pchała ich do przodu. Łowca nagród w dalszym ciągu nie zamierzał odpuścić, cały czas siedząc staremu przemytnikowi na ogonie. Widać było, że mu zależy, wiedział, że w razie czego może dostać solidną premię nie tylko za swojego przeciwnika, ale również za towar, który może znaleźć na pokładzie. Na Kharmie każdy zarabiał na życie, jak tylko potrafił. |