powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXXXII)
grudzień 2013

Stanisz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nie ukryjesz prawdy – mruknął Gozd. – Kryst mocny bóg.
Chłopi spojrzeli sobie w oczy. Nie musieli mówić, by znać swe myśli. Stało się.
– Poślę Dzierżka – rzekł gospodarz. – Będzie, co ma być. A ty, Stanisz, wołaj chłopów.
Gozd skinął głową. Popatrzył na zawodzącą Krasę i na jej złożone dłonie. Ot, babska to dola ślozy toczyć. I modlić się.
Nie ma powrotu do wiary przodków. Zrąbane książęcymi toporami dęby dawno spróchniały, przy kamieniach nikt nie zostawiał strawy dla bożątek.
Czy w jeziorze poświęconym Krystowi mógł pojawić się wodnik?
Gozd wyszedł z chaty i splunął, żegnając się zamaszyście.
• • •
Wzięli ze sobą, co mieli. Bosaki, widły, siekiery, sieci. Lubor zjawił się z zardzewiałym mieczem. Gozd aż uniósł brwi, widząc dwuręczny oręż. Nie zapytał jednak, skąd mężczyzna wyciągnął żelazo. Patrzył tylko. Milczał. Zbroili się jak chąsa, mimo że prócz słów Stanisza nie mieli żadnych dowodów na istnienie stwora. Nikomu jednak nie przyszło na myśl, że za zniknięciem dziewki może stać młodzik. Dobek mu wierzył i Gozd. To wystarczyło za wszelkie tłumaczenia. Od dzieciństwa młodzi wychowywali się razem.
Krasna była dziewka z Dziewanny. Oj, krasna. Niejeden wypatrywał za nią oczy albo po kątach wzdychał.
Nad jeziorem rozdzielili się na kilka grup. Kilku poszło w las, kilku zaczęło kłuć bosakami wodę przy brzegu, a Stanisz z Dobkiem wleźli do dłubanki i wypłynęli na jezioro.
Gozd został na brzegu z siekierą w ręku. Nie wierzył w powodzenie poszukiwań. Zmienił się od powrotu z książęcej siedziby. Napatrzył się i nasłuchał dość, by zrozumieć, że stare umarło wraz z wycinanymi dębami. To, co było dobre dla pradziadów i w powrót czego wierzyli dziadowie, nie mogło się odrodzić. Tak jak żelazo zastąpiło kamień, a kamień drewno, tak Kryst zajął miejsce Dadźboga, Peruna i Welesa. Jeden Bóg zamiast wielu. Jeden strach. Szło nowe i Gozd nie zamierzał mu się przeciwstawiać.
Był przy tym, gdy Wit kropił jezioro, szedł za klechą krok w krok po łąkach i uroczyskach, pokazując miejsca, które niegdyś czcili przodkowie. Żegnał się i klękał jak na rozkaz, szeptał zaśpiew niezrozumiałej modlitwy.
– Bóg widzi – przestrzegał wielebny.
Gozd z pochyloną głową poddawał się jego słowom.
Zresztą czyż on jeden?
A tymczasem Stanisz, pierworodny…
Starosta splunął w wodę i rozejrzał się wokół. Chłopi nie ustawali w poszukiwaniach. Nawoływania niosły się lasem. Bosaki siekły wodę, darły muł i przybrzeżne szuwary. Pomarańczowe słońce mieniło się między liśćmi.
Dlaczego akurat tu?
Jezioro nie było duże – dobry łucznik mógł z powodzeniem przenieść strzałę na drugą stronę – ani głębokie. Nie nadawało się na siedzibę wodnika. Zresztą Gozd nie przypominał sobie, by ktokolwiek się w nim utopił. Tak przed, jak i po święceniu. A że ryb było mało?
– Dziewa?! – niósł się krzyk.
Gozd podniósł mokry sznur po starej sieci i rzucił go w krze. Splunął. Ot, wodnik – pomyślał.
2.
Sobierad wyjrzał przez okno, cisnął monetę. Na placu opodal ratusza rozsiedli się kuglarze. Od tygodnia bawili tłuszczę, a gawiedź w podzięce karmiła ich i poiła, drąc się na widok połykacza ognia czy linoskoczka. A najbardziej, gdy tancereczka Inka, podwinąwszy spódnicę, ruszyła w tan.
Nie pierwszy raz trupa odwiedzała gród. Starszego nad włóczykijami, Kosmę, grododzierżca znał niemal od szczenięctwa. Obaj rośli w drużynie młodego księcia Leszka, póki jego wuj zwany Białym nie kazał wydrzeć bratankowi oczu i wrzucić do lochu, gdzie zgnił.
Sobierad został na służbie u Białego, Kosma poszedł w świat.
– To mówisz, synku, że wodnik się wam objawił? – Włodarz zwrócił się do będącego w izbie młodzika, nie odwracając się od okna.
– Tak, jasny panie.
– Tyś Dobkowy syn?
– Ano, panie.
Sobierad zerknął na stojącego opodal mężczyznę.
– Ojcze Wicie? Co wy na to?
– Nic. – Klecha skrzywił nieznacznie wargi, lecz zaraz dodał: – Dopóki oczy moje nie zobaczą, uznaję rzecz za wierutne kłamstwo. Zmowa musiała być jakaś między młodymi.
– Jesteście jak niewierny Tomasz, ojcze.
– Nie bluźnijcie, panie, bo to nie przystoi na waszym stanowisku.
Sobierad uniósł ręce, powstrzymując klechę przed wygłaszaniem dalszych morałów. Wiara w Boga jedynego to jedno, a całodzienne słuchanie kazań to drugie. Dni święte święcił jak należy, od datków się nie uchylał, srodze karał za wiarołomstwo i nieprzestrzeganie przykazań. Lecz pouczeń, chyba że z ust żony, nie znosił. Po dziesięciu latach urzędowania w kościele ojca Wita grododzierżca z rozrzewnieniem wspominał jego poprzednika, Jana.
O, Jan, to był druh. I do wypitki, i do rozmowy.
– Wszelako ludzi posłać trzeba – rzekł klecha. – Mniejsza o dziewkę, lecz lepiej, żeby plotki nie rozeszły się między pospólstwem, bo to wiadomo, że jeden coś powie, drugi dopowie i zaraz będziemy mieć pod grodem całe gniazdo maszkar i gromadę obieżyświatów. A tego, myślę, Sobieradzie, ani wy, ani ja byśmy nie chcieli.
– Nie – uciął grododzierżca, z niechęcią przyznając rację rozmówcy. – Dość mam pachołków, by biedzie zaradzić.
– To i dobrze. Poślę z nimi brata Tomasza z kropidłem i słowem bożym. Niech siła nieczysta wie, że nie z byle kim ma do czynienia.
– Jeśli za zniknięciem owej dziewki siła nieczysta stoi – zauważył Sobierad, patrząc znacząco na Dzierżka, który ani drgnąwszy, stał z pochyloną głową.
Wit zamlaskał wargami, powstrzymując się przed upomnieniem gospodarza. Wszak sam zaledwie przed chwilą został przyrównany do niewiernego Tomasza. Ot, natura ludzka.
– Niech nas Bóg wszechmogący przed Złym chroni. – Klecha przeżegnał się, zezując, czy obecni powtórzą gest. – Kiedy zamierzasz się tam udać, panie?
– Ja? – Sobierad odgiął się w tył ze zdziwienia. – A do czegóż ja tam potrzebny? Dość mam roboty tu, Krup pojedzie. Lepszego, ojcze, nie znajdziecie. Jak jest wodnik, to go wywlecze choćby spod ziemi. A jak nie ma, da chłopom popalić, że im w pięty pójdzie. Niechby się tylko ludzie zwiedzieli, że grododzierżca Sobierad pojechał wodnika szukać. Tfu! – Klasnął w dłonie, przywołując siedzącego w przedsionku pachołka, a gdy ów się zjawił, rzekł: – Leć po Krupa.
Sługa, wciąż pochylony w ukłonie, znikł za drzwiami.
– No to o świtaniu możecie, ojcze, przysłać chłopaka. A potem się zobaczy. – Sobierad wyjrzał oknem, zatrzymując wzrok na Ince, tancereczce Kosmy. – No, no – mruknął.
Dziewka wygięła się w tył, oparła na rękach i podniosła nogi nad głowę, by po chwili stanąć na nich i zakręcić się w szalonym piruecie. Kolorowe spódnice zawirowały jak zdjęta z nieba tęcza. Słomiane kosy zalśniły czerwienią w promieniach chylącego się ku dachom słońca.
Zmierzchało.
Nawet jeśli poszli szukać, dziś nie znajdą – ta myśl ściągnęła Sobieradowi ponuro twarz. Miał dość pilnych spraw na głowie, a wciąż mnożyły się nowe. – Żal dziewki.
Znał Dziewannę niemalże od dziecka. Robiąc objazd przynależnych mu z urzędu opól, nie omieszkał, będąc w Brzezinach, zawiesić na dziewoi oka. Pachoły za nią ślepiły, aż śmiech brał. Gdyby nie stan małżeński, pewnie wziąłby ją do siebie, by mu poduchy przed snem grzała, albo i co więcej. Taki grzech jak ona mógł wziąć na swe barki.
Inka wirowała w takt gęśli i fujarki w kole utworzonym przez gawiedź. Oczy za nią szły, oderwać się nie było można. Umiała czarować. Lecz choć krasna, cycata i roześmiana, to nie tak ładna jak Dziewa. Udała się córa Dobkowi.
– Nad czym dumacie, panie? – Wit przerwał przedłużające się milczenie.
– Na kuglarzy patrzę – odburknął włodarz. – Z Kosmą, który ich wodzi, u księcia razem służyliśmy. Walny był z niego woj. Drugiego takiego ze świecą szukać. Ile wrażych łbów zrąbał, zliczyć nie sposób. Dzieciska w pół rozrywał, białki ze skóry obdzierał, pachołów na pale nadziewał niby kiełbasy. A teraz gawiedź bawi. Ludzie go karmią i datki dają, zapraszają pod dach. A i pewnie niejeden córy mu pod kołdrę wpycha, bo wielki i zamożny z niego drab. Na dworach się pokazuje. Może nawet z wielmożami jada jak równy?
– Jeśli przykazań nie przestrzega i Złemu służy…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.