– Coś taka markotna? – Inka przysiadła obok Dziewanny. – Krzywda ci się jaka stała czy co? Nawet jednego sińca nie masz, choć żeś Bratka zdrowo obiła. Dwie będziemy. Kuglarskie życie ciekawsze od chłopskiego. Jeszcze nam podziękujesz. – Nigdy. – O, jak chcesz, to i mówić umiesz. Czego ci żal? Matuli, ojca? Roboty w polu? Mało to się karku nazginałaś? A u nas zatańczysz, kiecką zawiniesz, uśmiechniesz się do jakiego wielmoży i grosz sam spłynie do sakwy. Potem kupisz sobie, co zechcesz. Korale, bransolety, spódnice, zapaski, woalki. Wszystko. O nim też w końcu zapomnisz. Dziewa ryknęła płaczem. – No, czego? – Inka przesunęła dłonią po plecach branki. – Cichaj, cichaj. Karzeł ułamał z bochna słuszny kawał, wbił zęby. Gapił się rybimi ślepiami na skuloną dziewczynę, wzdychając ciężko. Uwierało go w kroczu tak, że usiedzieć nie mógł. Miał ją gołą na rękach i już wtedy ledwie strzymał chuć. Dwa razy rymnął w krzaki, tak się na cycki i łono zapatrzył. I liczko śliczne jak malowane. Inka uchodziła za ładną, lecz do Dziewanny było jej daleko. Oj, daleko. Jak jezioru do morza. Nie skorzystał. Najpierw ze strachu, że dziewka się przebudzi i będzie krzyczeć, a potem, jak otworzyła oczy i zaczęła go walić piąstkami po gębie, musiał jej usta zatkać i tak drałował do wozu, bojąc się, że ktoś ich zobaczy lub usłyszy. Aż dech wtedy stracił. A teraz gryzł go żal, a nawet złość. Kosma zakazał tykać, a słowo Kosmy rzecz święta. Zresztą przysięgali sobie. Klęli się na krzyż. Kładli ręce na Graalu, a potem pili z kielicha własną zmieszaną krew. Bracia na wieki. Czyjaś ręka odsunęła płachtę. W pełgającym świetle lampy pokazała się twarz Kosmy. – Jak tam? – zapytał woj, patrząc na brankę. – Gada? – Nie – odparła Inka. – Nakarmcie ją. Przyzwyczai się. Ma czas. I znikł. – Słyszałaś? – mruknęła Inka. – Masz zjeść. Bratko, dawaj chleb. Karzeł odkroił pajdę z napoczętego bochna, podał. Skulony w swym kącie, przyglądał się, jak Dziewanna je. Śledził ruchy ust, dłoni, rąk, powiek. Patrzył na rozszerzające się przy oddechu nozdrza, unoszące się piersi, słomiane włosy i lekko spiczaste uszy. Wzdychał. Mógł ją mieć. Wtedy nad jeziorem. Po raz pierwszy od lat, gdy spostrzegł swe odbicie w oczach dziewki i ujrzał jej przerażenie, zabolała go świadomość ułomności, z której, bywało, był dumny. Kalectwo otworzyło przed Bratkiem świat. Zamknęło jedne drzwi, lecz uchyliło inne. Po spotkaniu Kosmy uwierzył, że do lepszego życia. W śmiechu gawiedzi nie doszukiwał się pogardy, a jedynie zwykłej radości. Śmiech był nagrodą za trud. Aż ujrzał ją. Dziewanna żuła powoli, przełykała z trudem. Po tym, co zrobili z Sobieradowym wojem przed dwoma dniami, zamknęła się w sobie, ucichła. Przestała pytać, wyrywać się i krzyczeć. Kazali jeść, jadła. Wyganiali za potrzebą, szła w krzaki. Pokonała nawet wstyd wypróżniania się przy Ince. Gdy do oczu napłynęły łzy, ocierała je rękawem i zaciskała zęby. Tylko myśleć nie mogła przestać. Stanisz stawał jej przed oczyma jak żywy. Brat Dzierżek, mać, ojciec. Nawet Gozd i ich ostatnia rozmowa. Nie posłuchała stryja. Miłowała Stanisza nad życie. Nie mogła odejść. Łudziła się, że jakoś się ułoży. Bóg dopomoże. Ech, naiwność dziewczęca. Tyle razy wymykali się z wioski… Czy miłowanie mogło być grzechem? Czym był grzech? Wit tłumaczył, a przed nim ojciec Jan, że jest to wystąpienie przeciw Bogu, sprzeniewierzenie się bożym przykazaniom. To zło, za które przyjdzie odpowiedzieć na Sądzie Ostatecznym. Błogosławieni dostąpią królestwa niebieskiego, potępieni piekielnych czeluści. Łzy napłynęły do oczu Dziewanny. Miłowali się, nie występowali przeciw Bogu. Gdzie tu grzech? Chleb stanął gulą w gardle. Przełknęła z trudem. Jeszcze niedawno miała buzię pełną malinowego nasienia. Z podkasaną spódnicą biegała po lesie, pluskała się w jeziorze, spijała ślinę ze Staniszowych ust. A teraz je to, co da ten obrzydliwy karzeł, wysłuchuje jego gadek, wdycha dławiący pot. Na początku myślała, że Inka jest inna. Szybko zrozumiała, że nie. Gdy wrzucili na wóz owego woja, co go potem sprawili jak wieprzka, to Inka krępowała mu ręce i nogi. Później zaś piła jego krew. Była najgorsza ze wszystkich. Kosmę widziała dwa razy. Podobnie linoskoczka Czabora i połykacza ognia Niestka, którzy zdawali się w ogóle jej nie dostrzegać. Wszyscy trzej jechali pierwszym wozem, lecz o ile Kosmie zdarzało się zajrzeć pod budę, tamci dwaj nie czynili tego w ogóle. Kuglarze, przeklętniki, łotry, zbóje. Na samą myśl, że będzie z nimi żyć, przechodziły Dziewannę zimne dreszcze. Wypatrywała sposobnego momentu, ale dobrze pilnowali. Nawet na postojach nie ściągali jej więzów, a karzeł nie odstępował na krok, jakby mu zrobiła jaką krzywdę. Wciąż gapił się rybimi ślepiami, oblizywał się i mlaskał. Aż drżał, kiedy znalazł się blisko. Ruszał nozdrzami niby dziki zwierz, wiercił się, przebierał nogami, grzebał w portkach. Podlec. Szczęściem Kosma zakazał, by którykolwiek ją tknął. Nie rozumiała, dlaczego. Była branką i spodziewała się najgorszego, tymczasem traktowali ją dość znośnie. Inka dała starą koszulę i spódnicę. Zagadywała, próbując pocieszyć. Żmija. Ech, Stanisz… Jam już nie dla ciebie… – Czego znów buczysz, głupia? – zapytała kuglarka. – Za miłym tążysz? Im szybciej zapomnisz, tym lepiej. Nie po to cię Kosma na wóz wziął, żeby oddać. Ciesz się, że Bratko się ulitował i ci chłopa nie poharatał. Jak mądry, to znajdzie sobie inną, a ty innego. Pół światu tego kwiatu, zobaczysz. Przywykniesz. No, nie bucz, bo liczko spuchnie i nikt się nawet nie obejrzy. A jeszcze Kosmę zezłościsz. Stary musi mieć jakiś zamysł co do ciebie, bo nie takie jak ty w rzekach spławiał albo w przerębli topił. Pamiętam, jak ze trzy lata temu też taką dziewkę schwycił. Cięgiem próbowała zwiać, aż jak żeśmy się przez rzekę przeprawiali, skoczyła głupia do wody, nurt ją porwał i byłaby się utopiła, gdyby nie Bratko. Wyciągnął ją na brzeg, musiała się jednak wody opić, bo we łbie się jej pomieszało i zgłupiała jeszcze bardziej. – I co? – zapytała Dziewanna. – Ano, zostawiliśmy ją, bo była niezdatna do niczego. Teraz pewnie gnije w ziemi. Kto by chciał brać garb na plecy? Tedy patrz, żebyś sama tak nie skończyła. Kuglarskie życie lepsze od niejednego. Zobaczysz. Nie tak, Bratko? – Nie inaczej, nie inaczej – przytaknął śpiesznie karzeł. – Gawiedź ma wielki szacunek do sztuki kuglarskiej. A jak dobry rok, plony obfite, potrafi się szczodrze odwdzięczyć. Biedy nie zaznasz. Bylebyś tylko słuchała, co Kosma każe. A mnie nie wiń, żem cię schwycił. Krzywda ci się żadna nie stała. – Brzydki on – dodała Inka – ale serce ma złote. Jeszcze się przekonasz, że nie ma lepszego kompana nad Bratka. Rozśmieszy, pocieszy, a jak trzeba, to i na ręce weźmie. Łatwo mu, bo ma łapy jak bochny chleba. Dziewanna zerknęła na pokurcza. Wciąż siedział w kącie, gapiąc się rybimi ślepiami. Czart jeden wiedział, co mu chodziło po głowie. Mówił gładko, ale czy nie krył czegoś pod maską kalectwa? Malował się przed występem, stroił miny do zwierciadła, powtarzał na głos wersy Biblii, którymi potem raczył widownię. Doskonale grał swą rolę. Jak oni wszyscy. Nigdy nie zapomni tego, co ujrzała przyklejona do szpary między dechami, po tym jak Niestek i Czabor wywlekli Sobieradowego woja. Z dłońmi przyciśniętymi do ust, by powstrzymać krzyk, patrzyła, jak Kosma bez zająknięcia wyrywa ofierze serce, Inka podstawia pod wisielca kielich, a pozostali cytują święte psalmy. Gdy po ludożerczej uczcie Bratko właził na wóz, wciąż miał w kącikach ust świeżą juchę. I ona miała im uwierzyć? Dać życie? Swą młodość i miłowanie? Podsłuchała, że jadą na przeprawę. Dobrze. Przyczai się, poluźni więzy. A potem zda się na bożą łaskę. Pływała jak bóbr. Jeśli się karzeł w porę nie spostrzeże, może mu umknie. A jak nie, lepsza śmierć albo kalectwo niż kuglarstwo. Ech, Stanisz, Stanisz… Przysięgałeś, że nigdy nie zostawisz. W ogień pójdziesz, przeciw ojcu i grodowemu klesze. Gdzieżeś się zapodział? Nie ma cię, kiedyś potrzebny. – No, cichaj, bekso. – Inka nie mogła się nadziwić, skąd tyle łez. – Płaczem doli nie odwrócisz. – A jeszcze jakie licho ściągniesz – dorzucił karzeł. – Na burzę się zbiera. Lepiej nie kusić złego. Dziewanna milczała. |