Gozd zatrzymał się na rynku, rozejrzał. Ludu co niemiara, straganów zatrzęsienie. Aż miło popatrzeć. Dawno nie był w Głogowej. Piętnaście lat? Synaczek miał ze trzy. Zmieniło się w mieście przez te lata, cegła i kamień wyparły drewno. Przypomniał sobie Pragę, zamki nad Wełtawą. Zasiedział się w Brzezinach, zdziadział. Przez pierwsze lata ciągnęło go w świat, tążył za bitką bardziej niż za babami. Jednak pierworodny rósł i rosła też Dziewanna. Miło było patrzeć na dzieci. Przywykł, zapomniał o wojackim życiu. Czasem, siedząc przy ogniu z bratem, wspominali dawne czasy i zasypiali w swych ramionach. Spojrzał ponad ciżbą. Dostrzegł idącą przez targ Inkę, potem Kosmę przy wozach. Ruszył w ich stronę i nagle zamarł, schował się za stragan. Na lewo od niego stał Stanisz. Mówił z kimś. Gołowąs wyglądał na niewiele starszego. Bez wątpienia gapili się na kuglarzy. Gozd otarł czoło, widząc, jak synowy druh idzie w tłum. Odczekał chwilę i poszedł w ślad za nim. Minął się z Inką, przy straganie balwierza kucnął, kryjąc się za spódnicami przekupek i przed spojrzeniem dziewczyny. Nie dosłyszał początku rozmowy. Zbyt duży rozgardiasz panował na placu, a za blisko podejść nie mógł. Przez to omal nie stracił młodych z oczu. Na szczęście odeszli na bok. – …dziewkę mu wodnik porwał – doszedł Gozda męski głos. – Pomóc mu trzeba, bo oszaleje z rozpaczy. Dwa razy próbował targnąć się na życie. Jak tylko zobaczył karła, chwycił siekierę i chciał go ubić, bo mu się zdało, że widzi wodnika, co go w topiel chciał wciągnąć. – Gdzie on teraz? – Czeka na mnie w stajni. Nie puszczam go między ludzi, żeby komu krzywdy nie zrobił. Młody, to i narwany. – Czego chcesz ode mnie? – Żebyś mu rzekła jakie dobre słowo. – Nie wiem, czy się wyrwę. Pilnują mnie. Bratek zobaczy, ubije na miejscu. Czary zna. – Nie bój nic. Nie takim dawałem radę. – Nie wyglądasz na zabijakę. – A karzeł to niby wygląda? Dziewka nie odpowiedziała od razu. – Przyjdę – obiecała. – Muszę już iść. Będą się niepokoić. Lepiej żeby nie zobaczyli nas razem. – Moja w tym głowa. Gozd odwrócił się, schylił do skórznia. Spódnica Inki musnęła go po kubraku. Odczekał chwilę i spojrzał za dziewką. Przyszedł w samą porę. Musiał tylko zdecydować, czy pokazać się synowi, czy zaczekać i sprawdzić, co uknują kuglarze. Gdy usłyszał o czarach, przestał wierzyć w dobre intencje Inki. Słodką buzią mogła zwieść gołowąsa, nie jego. Nie na darmo wędrowała z trupą Kosmy. Dzień ciągnął się niemiłosiernie. Gdy zapadł zmierzch, Stanisz nie mógł usiedzieć w miejscu. Łaził po całej stajni, zaglądał do zagród, głaskał konie. Nawet byk załapał się na pieszczotę. Jędrek, siedząc na pniaku, ostrzył nóż. Śmiał się z młodzika, choć sam czuł, że drżą mu palce. Nie wiedział, czy z ochoty przed tym, co planował, czy przed spotkaniem z dziewczyną. Jak nic, musiała rzucić na niego urok. Taki los. W życiu nie widział ładniejszej dzierlatki. Napatrzył się na śliczne liczka dość, by mieć porównanie i oceniać. Tak, Inka wiodła prym wśród Jędrkowych miłośnic. A karzeł, cóż, siły Jędrkowi nigdy nie brakło, to i pokurczowi da radę. Nie takim gardła podrzynał, by zdobyć mieszek. Stanisz łaził w kółko, czasem przysiadł na pniaku, wstawał, znów chodził. Niecierpliwił się. I zarazem czuł strach przed tym, co może usłyszeć. Czy kuglarze wiedzieli coś więcej o porwaniu? Czy karzeł mógł być wodnikiem? Gdzie podziewała się Dziewa? Boże, dopomóż mnie grzesznemu… – modlił się o siebie, o swą duszę i o miłą. Noc przyszła pochmurna i ciemna. Jędrek zapalił latarnie przy szynku i jedną na kamiennej dobudówce stajni. Potem stanął przy wrotach. Co rusz macał zatknięty za pas nóż. Czuł się dziwnie nieswojo. Do wieczora wychłeptał pół wiadra wody, by ugasić ogień w gardle, a i tak piekło go niemiłosiernie. Do tego pocił się i śmierdział. No bo jak długo można czekać? Chwycił kubek, zaczerpnął wody z wiadra i wypił, nie odejmując od ust. Zimno rozlało się po ciele, poszło w zęby. Burek zawarczał ostrzegawczo z kąta, w którym ogryzał kość. Jędrek potarł dłonią dziąsła i podszedł do wrót. Wyjrzał przez szparę między dechami. – Idzie – syknął. W bladym świetle latarni dziewczyna wydawała się jeszcze piękniejsza. Można było rozmiłować się w niej na zabój. – Mów, co wiesz – wyrwał się Stanisz, kiedy tylko dzierlatka weszła do stajni. Inka rozejrzała się, od stóp po głowy obejrzała młodzieńców, a dopiero potem odparła: – To tobie wodnik porwał miłą? – Mnie. – Nie dziwota. Wiem niewiele. Tyle tylko, że ze dwie niedziele temu Bratek znikł na cały dzień, ale gdzie był, tego nie wiem. Kilka dni później przywiedli jakiegoś woja i obwiesili go na gałęzi. – Zwał się Krup – szepnął brzezinianin. – Znałeś go? – Był drużynnikiem Sobierada. Widziałem, jak chłopi przywieźli trupa do grodu. – A Sobierad co? Wysłał ludzi? – Nie wiem. Kazał mi iść precz. Zamilkli. – Jeśli miałabym coś ci poradzić, to tylko żebyś o niej zapomniał – Inka odezwała się pierwsza. – Zapomnieć? – Młodzik aż się cofnął, z niedowierzaniem patrząc na dziewczynę. – Jej nie uratujesz, a sam możesz życia zbyć. Młodyś. Znajdziesz inną. – Dobrze prawi – wtrącił Jędrek. – Co ty tam wiesz? – Stanisz odszedł pod ścianę, siadł na pieńku. Ot, przyjaciół w biedzie sobie znalazł. Pół dnia czekał, by usłyszeć, że nic tu po nim. Miałby wrócić? Dokąd? Po co? Drugą znaleźć? Takiej jak Dziewanna nie znajdzie. Patrząc na kuglarkę, mimo jej urody czuł, że inne mu nie w głowie. Gdy wszedł do miasta, stracił wiarę w odnalezienie lubej, jednak to, co usłyszał, wywołało w nim złość, której od dawna nie czuł. Znów ktoś uważa, że jest mądrzejszy, i radzi mu, co ma robić. Plącze w głowie. Zacisnął pięści i zerwał się z pniaka. Wyskoczył ze stajni. – Nie! – Inka wrzasnęła jakby ją żywcem odzierali ze skóry. Chciała pobiec za narwańcem, gdy Jędrek chwycił ją od tyłu i przytrzymał. – Niech biegnie – usłyszała tuż przy uchu. – Nic tu po nim. Kuglarka szarpnęła się, lecz pachoł trzymał mocno. – Puść – szepnęła. – Czego chcesz? – Ciebie, suczko – mruknął Jędrek, przystawiając dziewce nóż do szyi. – Puść! – Puszczę, jak się dobrze sprawisz. A jak nie – przycisnął ostrze do gardła, tamując brance oddech – to inaczej pogadamy. Pojmujesz? – Pu… Pachoł ścisnął mocniej, pociągnął charczącą dziewczynę w głąb stajni. Próbowała się wyrywać, nie miała jednak dość sił, a każdy ruch powodował coraz większy ból. Krótki krzyk, który nadleciał z zewnątrz, zatrzymał Jędrka. Czyżby dziewka nie przyszła sama? Nie byłoby w tym nic dziwnego. Nie namyślał się. Namacał wiszący na kołku powróz i podciął brance nogi, przewalając ją na klepisko. Potem siadł dziewczynie na plecach i związał ręce, a następnie z całej siły uderzył pięścią w bok głowy. W kilku susach znalazł się przy wrotach. Wyjrzał przez szparę. Na granicy światła, rzucanego przez latarnię przy szynku, dostrzegł schylonego nad czymś mężczyznę. Po chwili ujrzał drugiego, który z pomocą pierwszego podniósł się z ziemi. Jędrek rozpoznał Stanisza. Zaklął i wyszedł przed wrota, a potem rozejrzawszy się przezornie, pokuśtykał przez dziedziniec. W połowie odległości dostrzegł leżące na ziemi dwa ciała. – Mój ojciec – wyjaśnił Stanisz, kiwnąwszy głową ku towarzyszącemu mu mężowi. – Nie wspominałeś, że… – Bo nie wiedział – wtrącił Gozd. – Gdzie dziewka? – W środku. – Sama? Pachoł podrapał się po łepetynie. – Ano. – Muszę z nią pogadać. – A ci dwaj to kto? – Kuglarze. – Gozd splunął na jedno z ciał. – Posłuchamy, co dziewka ma do powiedzenia, a potem podumamy, co z nimi zrobić. Chodźmy. Szkoda czasu na jałowe gadanie. Aha, zwiąż ich – rzucił do Jędrka. – Bo jak nam Kosmę sprowadzą… – Nie dokończył i z wspierającym się na jego ramieniu synem poszedł ku stajni. Pachoł pokuśtykał za nimi. Tak się dobrze schadzka zapowiadała… Jak widać, nieszczęścia chodziły parami. Drgnął, gdy doszło go skomlenie Burka, lecz nie rzekł ani słowa. Wziął powróz i wyszedł na dziedziniec, po czym związał nieprzytomnych rybałtów i odciągnął ciała pod ścianę. Było dobrze po północy, przez co nikt nie włóczył się w okolicy. |