Im więcej czyta się wielotomowych cykli fantasy, tym bardziej można utwierdzić się w przekonaniu, że dla dobra czytelnika powinno powstać coś w rodzaju Komisji Nadzoru Cyklowego.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Komisja kontrolowałaby, czy kolejne części serii utrzymują przyzwoity poziom, a autor nie zaczyna odcinać kuponów albo tworzyć chałtury. Po pierwszym nieudanym tomie udzielałaby twórcy ostrzeżenia i pouczała o konieczności powrotu na właściwe tory. Natomiast po drugim potknięciu z rzędu odbierałaby licencję na pisanie cyklu i zarządzała, powiedzmy, dziesięć lat karencji, żeby autor mógł sobie w spokoju lepiej przemyśleć kontynuację albo zająć się czymś innym. Pozwoliłoby to przetrzebić półki z pisanych na siłę pozycji oraz uchronić czytelników przed stratą czasu i pieniędzy. Problemem byłyby tylko przypadki graniczne, takie jak Scott Lynch i jego seria „Gentleman Bastard”, w Polsce pod nazwą „Niecni Dżentelmeni”. W chwili obecnej, po trzech wydanych tomach, jako całokształt mieści się ona gdzieś na styku między przeciętnością a tandetą. A przecież zaczęła się nieźle. Pierwszy tom, „Kłamstwa Locke’a Lamory”, mimo pewnych mankamentów (nieudane żarty, nadmiernie rozwlekłe opisy) potrafił przyciągnąć życzliwą uwagę. Autor unikał sztampy i fabularnych klisz, tworząc może nie najlepiej napisany, ale oryginalny mariaż powieści łotrzykowskiej i lekkiego fantasy. Pozostawiało to po sobie nieśmiałą zachętę do oczekiwania na następne tomy. Niestety, wydana rok później kontynuacja był już przeznaczona wyłącznie dla najmniej wymagających czytelników – autor skoncentrował się na jak najszybszym zapełnianiu byle czym kolejnych stron, gubiąc gdzieś sens i logikę. Dlatego do trzeciego tomu, pisanej przez Lyncha blisko sześć lat „Republiki złodziei”, podchodziłem z daleko posuniętą rezerwą. Okazała się ona uzasadniona, choć „Republika…” i tak jest odrobinę lepsza od nieszczęsnej drugiej części. Stanowi pewną próbę powrotu do „Kłamstw…” (także w sensie dosłownym, znajdziemy tu bowiem liczne retrospekcje rozgrywające się w czasach pierwszej części). Rozwój akcji zazwyczaj nie uwłacza już inteligencji, mniej jest kiepsko opisanych przygód, a nieco więcej charakterystycznych dla pierwszego tomu intryg i podstępów Locke’a i jego kompanów. Niemniej nie jest to powieść udana. Poza co najwyżej średnich lotów fabułą (poziom mniej więcej Raimonda E. Feista), dzieje się tak jeszcze z dwóch powodów. Po pierwsze: autor chyba już definitywnie przesunął szalę ze stylistyki powieści łotrzykowskiej na stylistykę dość siermiężnego fantasy. Ta pierwsza trzyma się jeszcze w miarę mocno w rozdziałach retrospektywnych, ale te siłą rzeczy dostarczają ograniczonej podniety. A po drugie: w sposobie pisania autora trudno dopatrzyć się postępu. Tu i ówdzie można natknąć się na opinie chwalące „lekki styl” Lyncha. Nie mogę się z nimi zgodzić. Próby szarżowania bon motami i dowcipami w wykonaniu autora „Republiki…” częściej wydawały mi się żenujące niż zabawne. I mam tu na myśli tylko ostateczny efekt żartów. Pomijam już fakt, że najczęstszym pomysłem Lyncha na „lekki” dialog lub komentarz jest wplecenie do niego kilku wulgaryzmów lub odniesienia do czynności fizjologicznych. Przeciętność z odchyłami w niższe rejony. Szkoda, choć skoro autor rzeczywiście planuje jeszcze cztery tomy serii, będzie musiał się sporo nagimnastykować, aby zachować między nimi w miarę sensowną ciągłość fabularną. Daje to cień nadziei, że w pewnym momencie może zdecyduje się jednak pójść w nieco inną stronę.
Tytuł: Republika złodziei Tytuł oryginalny: The Republic of Thieves Data wydania: 23 października 2013 ISBN: 978-83-7480-396-0 Format: 680s. 135x202mm Cena: 45,– Gatunek: fantastyka Ekstrakt: 50% |