powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXXXII)
grudzień 2013

Stanisz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Tylko w którą stronę iść? Zapomniał smardów spytać, gdy o trupa zagadnął. Ot, dureń.
Wrócił się do wrót.
– Grądy daleko? – zapytał opierającego się o włócznię pachoła.
– A bo co? – Bramny wypluł łupinkę orzecha, starł w zębach ziarenko. Jak wszystko, orzechy nadzwyczaj obrodziły tego roku.
– Ano, bo sprawę mam.
– Sprawę masz? A jaką? – Woj rozgryzł nowy orzech.
– Moja rzecz. – Stanisz nastroszył się jak kogut.
– Twoja rzecz? To z Bogiem.
– Coś taki zły? – Młodzik spojrzał na pachoła. – Jam ci nie wróg. Siostrę mi wodnik porwał…
Pachoł zakrztusił się, zgiął wpół, opluł i załzawił. Charknął od serca gęstą flegmą wprost na mur.
– A żeby cię czart – warknął, ocierając brodę. – Ty z Brzezin? Gozdowy syn?
– Jam.
– To przez ciebie Krup głowę dał. Tfu! – Wojak splunął na portki młodzika i opuścił włócznię, kierując czubem w pierś Stanisza. – Idź precz, pókim dobry.
– Pójdę, rzeknij tylko, w którą stronę Grądy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– W drugą, smarku. Won! – Bramny zrobił krok do przodu, wypychając drzewce, aż grot oparł się o pierś młodzika.
Chłopak cofnął się powoli i zawrócił na pięcie. Nie próbował się stawiać. Jak nie, to nie. Spyta po drodze, po to ma język i nogi. Nie daruje temu, kto porwał Dziewannę, kimkolwiek by nie był.
Z pewnością Krup wpadł na jakiś ślad, dlatego zginął. Byle kmiot nie porwałby się na człeka grododzierżcy. Sobierad z pewnością nie popuści. Roześle ludzi albo i do księcia pośle.
Tfu! – splunął przez ramię. Drużynnik nie dał rady, a on, smard, myśli, że da.
Z nerwów gorąc wybił Staniszowi na twarz. Chłopak całe życie siedział w Brzezinach. Czasem, na Kupałę albo za jaką potrzebą, odwiedzał sąsiednie Gzdy, no i gród. Dalej nie był. Siedemnaście wiosen przeżył w ojcowej chacie, pomagając rodzicielowi w polu i w lesie. Nie tążył za innym życiem. Miał Dziewannę, niwy do obrobienia, ryby w rzece. O wojowaniu mógł pomarzyć. Gdy kilka lat temu Sobierad rozesłał wici, poszedł ojciec, Dobek i jeszcze paru starych wiarusów, którym nieobca była wojenka. Młodych nie chcieli, choć niejednego rwało w świat.
Stanisz zatrzymał się na rozstajach. Po lewej droga wiodła ku Brzezinom, po prawej w nieznane. Westchnął, gapiąc się na puszczę. Zdałby się jakiś towarzysz, ktoś doświadczony. Ktoś, kto znał świat.
Gdyby nie strach, że musiałby wyznać prawdę, poprosiłby Gozda lub Dobka. Gdyby…
Westchnął ciężko.
Jeśli Bóg mu nie pomoże, nie pomoże nikt.
• • •
Gozd wyszedł przed chatę. Otarł wąsy i spojrzał na ciemne niebo. Ciężkie chmury ciągnęły nad puszczą. Zapowiadał się deszcz.
Niech pada. Już po zbiorach.
Popatrzył na Dobkową chałupę. Od dnia porwania bił się z myślami, czy powiedzieć bratu, co widział, i o ostatniej rozmowie z Dziewanną. O tym, że w chwili słabości, przed siedemnastu laty, po powrocie z Pragi, gził się z bratową i że dziecko, które się narodziło później, mogło być jego. Krasa nigdy nie rzekła mu tego w oczy, lecz widział w jej spojrzeniu, a i po zachowaniu mógł się domyślać, że Dziewa była dziełem grzesznej chuci.
Ech, Krasa. W młodych leciech uganiali się za nią z Dobkiem jak psy za suką. Zresztą nie było we wsi takiego, który by za nią nie ślepił. Dlaczego poszła za brata? Czort wie. Nie rozmawiali o tym z Krasą nigdy, nawet gdy leżeli na sianie, tuląc się do siebie.
Miesiąc później Dobek wrócił z wysługi u księcia.
Lata mijały, dzieci rosły. Dziewa poszła w matkę, Stanisz wyrósł na silnego byczka. Pokrewieństwo i sąsiedztwo sprawiły, że widywali się niemal codziennie. Nikt nie widział w tym niczego złego. Może gdyby mać chłopaka żyła…
Gozd przeżegnał się za duszę Jagody. Jak na złość wróciło wspomnienie ostatniej rozmowy z Dziewanną.
Zaczaił się na dziewkę, gdy szła nad jezioro. Już wcześniej spostrzegł, że młodzi wymykają się ze wsi. Nigdy razem, chytrze. On jednak też nie był głupi.
– Odpuść Stanisza – powiedział, zachodząc dziewczynie drogę. – Młoda jesteś, ładna. Znajdziesz lepszego męża.
– Co wy, stryju?
– Widziałem was nad jeziorem. I co żeście robili. To grzech. Chcesz, żeby matka się dowiedziała albo ojciec? Albo Wit? Chcecie złe na wieś sprowadzić?
Dziewczyna patrzyła szeroko otwartymi oczyma.
– Nie jestem ci wrogiem – mruknął Gozd. – Ale zrozumieć musisz, że nic z tego być nie może. Albo ty odpuścisz, albo Stanisza do księcia na dwór poślę. Jak będzie?
– Jak każecie, stryju.
Nazajutrz syn wymknął się z chałupy. W trzy dni później takoż.
Gozd patrzył z ukrycia, kiwał głową. To jego, co się nagadał. Następnego dnia poszedł do grodu, Witowi się wyspowiadać z grzechów młodości. I nie tylko swoich.
– Gozd, co tak dumacie? – Krzyk sąsiada Goluba wyrwał go z zamyślenia.
– Iii, na niebo patrzę – odparł starosta niechętnie. – Deszcz idzie.
– To i dobrze, że idzie. Ziemia spalona na proch. Do grodu się nie wybieracie?
– A po co?
– Ano, o Dziewę spytać. A i Stanisz, jak poszedł…
– Nie wasza rzecz! – odparł Gozd.
– Nie moja – przytaknął Golub. – Ino dziewczyny żal. Krasna z niej była łania. Wasza bratanica…
Gozd zawarczał wilczo. W kilku susach pokonał drogę, złapał chłopa za koszulę i przyciągnął do siebie.
– Zamknij pysk, niemoto – warknął w przerażoną twarz – albo inaczej pogadamy.
Pchnął z obu ramion, odwrócił się i poszedł w las.
Stojący w progu Dobek popatrzył za bratem, potem spojrzał na gramolącego się z ziemi Goluba. Ki czort? Dawno nie widział, by Gozd rzucił się z łapami.
Kiwnął głową ku sąsiadowi.
– O co poszło? – zapytał.
– O twoją – odburknął chłop.
6.
Wozy jechały niespiesznie traktem, skrzypiąc i turkocząc na wyschniętej ziemi. Mężczyzna na pierwszym koźle palił fajkę. Woźnica drugiej fury drzemał, zdając się na siedzącą obok dziewczynę. Czas wlókł się niemiłosiernie.
Za parę dni powinni dotrzeć do przeprawy, jeśli nie zatrzymają się gdzieś na dłużej. Chłopi po obfitych żniwach byli wyjątkowo gościnni, nie szczędzili jadła ani napitku. Żal było nie brać, kiedy dawali. Co się obżarli i opili, to ich. Gdyby nie tęsknica za wędrówką i nieznanym, która pchała do przodu, mogliby osiąść w jakiej wsi.
Wałachy szły ze zwieszonymi łbami, wbijając podkowy w piach. Psotnik wiatr podrywał pył, tańczył między osiami fur.
Szło na deszcz. Przez cały dzień z północy ciągnęły skłębione i ciemne chmury.
Pod wieczór spadły pierwsze krople, ciężkie i duże. Żłobiąc dziury w pyle drogi, zadudniły niczym dobosz na bębenku.
Wozy zjechały z traktu w brzezinowy zagajnik.
– Zostajemy na noc? – ni to stwierdziła, ni zapytała dziewczyna.
– Zostajemy – potwierdził mężczyzna z pierwszej fury, zeskakując z kozła.
Dziewka z karłem schowali się pod budę. Pokurcz skrzesał ogień i zapalił lampę, po czym przysunął ją do skulonej w kącie branki. Mimo potarganych włosów, a także więzów na rękach i nogach, nic nie straciła ze swej urody. Wciąż kusiła gładkim licem i ślepiami, w których można było się zatracić. Piersi ledwie mieściły się pod przyciasną koszulą.
Konus zwilżył wargi.
– Jak ci się leży? – zapytał. – Nie uwiera co aby?
Dziewczyna odwróciła głowę.
– Jam ci nie wróg – mruknął. – Przywykniesz. Zobaczysz, dobrze ci z nami będzie.
– Świat poznasz – dorzuciła Inka. – Cudeńka takie, że oko bieleje, gdy się na nie patrzy. Nie to, co w chacie miałaś. Książęta kłaniać ci się będą. Liściki miłosne słać, zaproszenia, upominki wszelakie. Ho, ho. Ładnaś, to i adoratorów mieć będziesz tylu, że się nie opędzisz. Ale nie bój nic. Jak któryś łap nie strzyma, Kosma łby pourywa, nim się spostrzegą. Nie tak, Bratko?
– Ano – przytaknął skwapliwie konus. – Z Kosmą zadrzeć, to jak Panu Bogu na odcisk nadepnąć. Łapciem przygniecie, zdusi i po bohaterze.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.