powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXXXII)
grudzień 2013

Medalik
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Dajcie spokój – mruknął Chee na widok kilku jednoosobowych ścigaczy, które wyłoniły się zza skał i ruszyły szybko za przemytnikiem. – Tylko nie ci cholerni piraci…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Banda sześciu małych pojazdów niebezpiecznie zbliżała się do jego statku. Mężczyzna wiedział, że nie odpuszczą. Piraci żyli z ograbiania innych, najczęściej pechowych przemytników, którzy niezbyt ostrożnie dobierali sobie trasę. Jeśli ruszyli za nim w pogoń, to nie po to, żeby się ścigać dla zabawy. Nie ucieknie im tak łatwo i miał tego świadomość, nie znaczyło to jednak, że podda się bez walki.
– Proszę bardzo – powiedział, chwytając pewniej stery. – Jeśli chcecie się bawić w ganianego, to zapraszam… Ale żebyście się nie zdziwili, kiedy skończycie tak, jak tamten durny łowca głów…
Ścigacze były coraz bliżej, Chee przyśpieszył więc gwałtownie, manewrując przy tym umiejętnie między wysokimi skałami. Unikał pęknięć skalnych i urwisk, lawirując wśród potężnych głazów, mogących go zabić lub uratować. Piraci jednak nie zamierzali odpuszczać, cały czas trzymając się blisko, równie umiejętnie omijając wszelkie przeszkody. Przemytnik wiedział już, że nie pójdzie mu tak łatwo, jak parę dni temu, ale musiał uciec, inaczej będzie po ładunku, a być może i po nim samym. Szkoda byłoby tracić życie z powodu kilku gnojków w ścigaczach.
W pewnej chwili się pomylił, tak po prostu. Nigdy mu się to nie zdarzało, tym razem jednak wykonał manewr, którego wcale nie planował. Jakby całkiem się zapomniał i pozwolił bezmyślnym rękom prowadzić za niego, a pierwszym, co postanowiły, to zrzucić go zdradziecko z urwiska. Z przerażeniem zobaczył, że kieruje się prosto w stronę krawędzi wysokiej skarpy, spróbował coś jeszcze zrobić, ale jego refleks nie wystarczył. Statek runął prosto w dół, odbijając się od pojedynczych skał, trzęsąc się i głośno warcząc, jakby był wściekły na pilota, że tak niedelikatnie się z nim obszedł. Tymczasem Chee starał się jakoś przejąć kontrolę nad sterami, ale nie było to łatwe. Przez moment przeszło mu jeszcze przez myśl, że zaraz może się z czymś zderzyć i zginąć, że to niemal pewne. I gdy zbliżał się już do dna rowu, rzeczywiście trafił na wystający głaz, a jego pojazd wyleciał w powietrze, by ostatecznie wylądować na boku na twardej ziemi, wzniecając przy tym wielką chmurę kurzu. Po chwili uszkodzone silniki zgasły i zapadła złowieszcza cisza, a po niej również ciemność, z której po raz kolejny wyłoniły się głęboko skrywane wspomnienia, dawno już skazane na powolną śmierć przez zapomnienie…
• • •
Ściskając w dłoni mały błyszczący medalik, rozmyślał na tyle, na ile pozwalał mu pijany umysł. Leżał i patrzył w sufit, przywołując sobie ostatnie chwile warte zapamiętania.
Warta pół miliona dostawa trafiła na miejsce o czasie, wszystko poszło zgodnie z ich planem, przygotowywanym od wielu dni. Nie było to łatwe, kosztowało jego i Lindę sporo nerwów, ale opłacało się, cała akcja poszła gładko i bez problemów. Jedyne, co jeszcze musieli zrobić, to odebrać wynagrodzenie.
Przelewy bankowe były w tych czasach zbyt ryzykowne, zwłaszcza przy dużych kwotach. Banki były podejrzliwe i przy takich sumach dokładnie oglądały każdy kredyt, gotówkę trzeba więc było osobiście i bezpośrednio przelać na swoje konto poprzez kartę identyfikacyjną. W ten sposób wszystko trafiało na swoje miejsce bez ingerencji banku, który po prostu musiał przyjąć pieniądze.
Linda uparła się, żeby polecieć do zleceniodawcy bez Chee. Była stanowcza, a on nie chciał się kłócić, zbyt zaaferowany tym, co właśnie zrobili. Pozwolił jej samej wybrać się po wypłatę, ale zaznaczył przy tym, żeby uważała na siebie i szybko wracała. W razie czego cały czas byli w kontakcie, więc wiedziałby, gdyby coś poszło nie tak.
W międzyczasie przemytnik zaczął już realizować w myślach niektóre z ich planów, nie mogąc się doczekać na powrót Lindy, niczym podniecone dziecko na noc przed swoimi urodzinami, liczące w marzeniach wszystkie czekające go prezenty. Siedział więc w mieszkaniu, bawiąc się medalikiem, który niedawno kupił dla swojej partnerki. Miał to być oficjalny prezent na oświadczyny, Chee uznał, że chce się wreszcie ustatkować i to dosłownie. Nigdy nie miał żony, a zawsze chciał mieć i teraz postanowił to marzenie zrealizować. Kto wie, może nawet pomyśli o dzieciach? Linda wprawdzie nie była ideałem, ale mimo wszelkich wad wydawało mu się, że nigdy już nie poczuje niczego podobnego do kogokolwiek poza nią. Można więc było powiedzieć, że była tą jedyną i to w całej galaktyce.
Czas jednak płynął, minuty przemieniały się w godziny. Linda nie wracała, postanowił więc się z nią skontaktować, ale bez skutku. Zdenerwowany połączył się ze zleceniodawcą, od którego dowiedział się, że Linda u niego była i bez problemów pobrała pieniądze, całą sumę. Nie wiedział jednak, gdzie się udała, ale faktem było, że nie do domu.
Chee starał się dodzwonić do Lindy, ale nic to nie dawało. Nie mógł również namierzyć jej położenia, widocznie wyleciała gdzieś, gdzie jej telefon nie miał zasięgu. Może nawet opuściła planetę? Stać ją było, w końcu miała na koncie okrągłe pół miliona kredytów.
Chee nie wiedział, co ma czuć. Martwił się, że coś jej się mogło stać, wyobrażając sobie, że ktoś mógł ją porwać albo nawet zabić i zabrać pieniądze. Z drugiej strony istniała też możliwość, że Linda go zdradziła i uciekła z całą kwotą na inną planetę, śmiejąc się przez całą drogę z idioty, którym się okazał, obdarowując ją zaufaniem, którym cały czas się bawiła, czekając tylko na dogodny moment, by go porzucić. Czy byłaby w ogóle do czegoś takiego zdolna?
Linda nigdy już się nie odezwała. Z początku starał się jeszcze w jakiś sposób z nią skontaktować lub odszukać jej trop, ale nic to nie dawało, przepadła jak kamień w wodę, tak samo jak pieniądze. W końcu przestał tracić na to siły i zaczął pracować nad czymś o wiele trudniejszym, czyli powolnym wymazywaniem jej z pamięci.
Leżał więc i oglądał szary sufit, a w jego dłoni spoczywał mały medalik, drobnostka, która miała być symbolem nowego, jaśniejszego rozdziału w jego życiu. Zamiast tego okazała się zwiastunem upadku oszukanego człowieka, który stracił niemal wszystko, co miał.
Prawie słyszał w głowie ten paskudny chichot, roznoszący się niczym echo w bezdennej studni. Śmiech był coraz głośniejszy, aż w końcu ucichł całkowicie, zastąpiony przez krótkie pytanie:
Wiesz, że mogę cię zabić?
• • •
– Wiesz, że cię zabijemy? – zapytał szorstki głos nad nim.
Chee otworzył oczy, po czym zamrugał gwałtownie. Światło słoneczne poraziło go, jakby ktoś chciał mu wsadzić płomień do oczu. Głowa pulsowała nieprzyjemnie, a reszta ciała nie dawała żadnych oznak życia. Co się właściwie stało? Uderzył się? I gdzie był?
Przypomniał sobie sam moment wypadku, a zaraz potem wszystko, co wydarzyło się przed nim. Pościg, piraci, skały. Kaehros uwięziony w komorze w ładowni. Jego zagubiony medalik.
Pamięć zaczęła się rozjaśniać i nagle wszystko sobie przypomniał, choć żadne z tych wspomnień nie było przyjemne i gdyby miał teraz taką możliwość, z powrotem wszystko by wykasował, tym razem na dobre.
Wysilił się raz jeszcze, by otworzyć oczy i spojrzeć w górę. Był na zewnątrz, leżał na piaszczystej ziemi, niedaleko swojego rozbitego statku, z którego gdzieniegdzie wydobywał się dym nieoznaczający niczego dobrego. Przemytnik pomyślał tylko, że pojazd może jeszcze da się naprawić, ale nie robił sobie na to zbytnich nadziei. Poza tym stan jego statku był bez znaczenia, jeśli sam zaraz pożegna się z życiem.
– Zabijemy cię, zdajesz sobie z tego sprawę? – powtórzył głos należący do wysokiego mężczyzny, który stał nad nim.
Chee dostrzegł w pobliżu jeszcze kilku takich. Wszyscy ubrani byli podobnie, w ciemne kombinezony, grube obuwie, rękawice, na głowach zaś połyskiwały w blasku słońca czarne kaski. Piraci. Więc jednak go dorwali.
– Za tę próbę ucieczki powinniśmy cię za jaja powiesić – oznajmił ten, który cały czas stał przy nim, patrząc ze złością i pogardą na leżącego na ziemi dostawcę. – Ale na razie leż i ani próbuj wstawać, jasne?
Widocznie nie wiedzieli, że był kaleką. Rozejrzał się nie w pełni jeszcze przytomnym wzrokiem w poszukiwaniu swojego wózka, ale nie mógł go namierzyć. Co on tu w ogóle robił? Kto go tu przywlókł? Piraci? A może w jakiś sposób wyleciał ze statku przy uderzeniu, może wybił szybę… Albo sam się tu doczołgał, nie wiedząc nawet, co robi.
– Gdzie masz towar? – zapytał pirat, kucając i patrząc się przez ciemną szybkę swojego kasku w oczy rannego starca. – Co? Wiemy, że gdzieś go ukrywasz. Wy, przemytnicy, zawsze macie na swoich statkach te specjalne skrytki. No więc? Gdzie to jest, co? Musisz mieć coś wartościowego, skoro tak pędziłeś.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.