powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CXXXII)
grudzień 2013

Stanisz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nie plećcie bzdur! – Grododzierżca nie pozwolił klesze dokończyć, lecz i sam zamilkł, dostrzegłszy śmierć z kosą, która pojawiła się tuż przy Ince, by przyłączyć się do tanu. Trzeba było mieć iście diabelski pomysł, by do przedstawienia zatrudnić kostuchę.
Nawet gawiedź cofnęła się w przestrachu, bo śmierć wielka była jak góra.
– Oj, Kosma. – Sobierad pokiwał głową, lecz mimo to dalej gapił się na przedstawienie. Może i nie po bożemu dokazywali, jednak było miło patrzeć na przebierańców.
– Wzywałeś mnie?
Krup. Na końcu świata Sobierad rozpoznałby ten głos. Z całej grodowej drużyny jedynie Krup jak równy stawał przeciw Kosmie. Ziemia drżała, gdy chwytali się za bary. A i pół dnia mogli się przepychać, jeśli nikt nie wszedł im w paradę. Dreszcze szły plecami na widok wykrzywionych w walce gąb.
– Brzaskiem pojedziesz do Brzezin – rzekł grododzierżca, odwracając się od okna. – Stanisz Gozda twierdzi, że wodnik porwał Dziewannę, Dobkową córę.
– Ilu wziąć ludzi?
– Weź Sulika i Gorma. Do tego ojciec Wit posyła Tomaszka z kropidłem i modlitwą. Jeśli prawdą jest, co gada Stanisz, nie zaszkodzi jezioro raz jeszcze poświęcić. Tylko miejcie na chłopca baczenie, żeby sobie krzywdy nie zrobił, bo mi Wit łeb urwie.
– Wodnika ubić czy żywcem brać?
– Ubić. I zakopać, żeby się nikt nie zwiedział.
Krup kiwnął głową, że rozumie, i zawrócił bez słowa. Zatrzymał się w progu.
– A jeśli to nie wodnik? – zapytał.
– To zrobisz, co zechcesz.
No i jak nie mieć wątpliwości, skoro wszyscy je mają? – Sobierad skrzywił się i znów wyjrzał przez okno, lecz nie ujrzał już śmierci ani Inki. Jeden z kuglarzy żonglował płonącymi pochodniami, a inny, pokraczny karzeł, którego grododzierżca sobie nie przypominał z wcześniejszych wizyt rybałtów, z czapką obchodził krąg, zbierając datki. Za suty dar dziękował fikołkiem.
3.
Jezioro było małe i przy brzegach zarośnięte trzciną, a z grzbietu konia wydawało się jeszcze mniejsze. Nad wodą unosiły się mleczne opary.
Oparłszy łokieć na łęku siodła, Krup rozejrzał się i zeskoczył na zdeptaną trawę. Podszedł na brzeg. Chłopi zrobili dobrą robotę – stratowali wszystko, co mogło być pomocne w odkryciu sprawcy porwania.
– Tomaszu?
Młodzian zsunął się z osiołka. Wygrzebał z juków kropidło i odczepił konew z wodą. Drżały mu ręce, bo opowieść Stanisza sprawiła, że na samą myśl o poczwarze miał gęsią skórkę.
Po drodze zaczepili o Brzeziny, by wywiedzieć się, jak znaleźć nawiedzone jezioro, a przy okazji czego lub kogo szukać. Krup ledwie słuchał, gapił się na strzechy i rozglądał wokół, dopiero przed odjazdem odciągnął Gozdowitę na bok i szeptał z nim przez chwilę.
O czym gadali? Diakon nie śmiał spytać.
Woj zrzucił odzienie i nie czekając na święcenie, z nożem w zębach wlazł do wody. Wypłynął na środek. Okręcił się kilka razy, obserwując taflę jeziora i okalające je trzciny. Zanurkował. Wypłynął kilka długości ciała dalej i znów zapadł się pod wodę. Długo go nie było.
Wynurzył się niedaleko brzegu, prychając jak wyciągnięty z topieli kot.
Diakon przerwał błogosławieństwo i zerknął spod oka na mężczyznę. Z włochatej, przeciętej dwiema bliznami piersi spływały strumyki wody niczym deszcz z mchu, przez brzuch i niżej na uda. Tomaszek przeżegnał się.
– Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu…
Cóż wodnik, gdy tuż obok takie dziwo. Czy w ogóle jest możliwe, by człek niby koń…
Krup minął młodzieńca i bez słowa zarzucił odzienie na mokre ciało. Prócz porwanych sieci nie znalazł nic, choć i po prawdzie niczego znaleźć się nie spodziewał. Trupa, jeśli był takowy, powinni wyciągnąć chłopi, a w wodnika nie wierzył.
Rozejrzał się za Gormem i Sulikiem. Musieli pójść dalej w las, bo nie dostrzegł żadnego z nich. Zatrzymał wzrok na diakonie.
– Nie boisz się, chłopcze, że czart cię wciągnie w topiel? – zapytał.
– W Bogu pokładam nadzieję i wiarę.
– Jednakowoż niebezpiecznie stać tak blisko.
Młodzian odsunął się o krok, o dwa. Krup wykrzywił się w uśmiechu i bez słowa ruszył w las.
Tomaszek obejrzał się za wojem. Spojrzał na jezioro i odstawiwszy konew, poczłapał za Krupem. Bo lepszy swój wróg niż nieznane zło.
Mgła stała wśród drzew. Ciężka od rosy trawa czepiała się skórzni i nogawic. Z liści sypały się zimne krople deszczu, który nie spadł z nieba.
Chłopak gapił się na plecy woja. Czasem zerkał w bok. Służąc Bogu, zapomniał, że kiedyś, nim został oddany przez ojca na nauki, całe dnie spędzał w puszczy. Czy to szukając grzybów, czy orzechów, poziomek, malin, jeżyn. Dzieciństwo jawiło się jak odległy sen, który nigdy się nie wyśnił. Idąc, młody diakon czuł, że las jest mu obcy i że minione nie wróci. Bał się.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zatrzymali się po przeciwległej stronie jeziora.
– Sulik?! Gorm?! – Krzyk Krupa poniósł się brzeziną.
– Ohooo!
– Ohooo!
Głosy nadleciały z dwóch różnych stron.
– Zaczekamy – mruknął Krup, rozglądając się po lesie. – Jak było tej dziewce?
– Dziewanna.
– A jemu?
– Stanisz. Czyżbyście zapomnieli? – zdziwił się diakon.
Nie doczekał się odpowiedzi. Krup nie zapomniał. Znał młodzika, choć nie tak dobrze jak jego ojca i wuja. Dziewannę również przydarzyło mu się spotkać, gdy wsie objeżdżał z Sobieradem i Witem, i w samym grodzie. Nie był ślepy. Ilekroć zaglądali do Brzezin, grododzierżca nie omieszkał zahaczyć o Dobkową chałupę. Napatrzył się dość, by wiedzieć, że rankiem Stanisz nie bez przyczyny rzucił mu się do nóg, błagając o zabranie ze sobą. Aczkolwiek dziwnym mu się wydało, że brat tak po stryjecznej siostrze toczy ślozy. Dobek, wszak ojciec, stał twardo i ledwie gębę skrzywił, a Gozd nawet słowa nie rzekł. Widać było, że jakąś złość w sobie dusi.
Krup podszedł na skraj trawiastej łachy, która ciągnęła się dobrych kilkanaście łokci w głąb jeziora. Postawił stopę na kołyszącej się skorupie. Trzy kroki dalej zapadł się po kolana i zawrócił. Obejrzał się z brzegu. Na łasze zostały dobrze widoczne czarne ślady, wypełnione wodą z błotem. Niedorzecznością była myśl, by ktokolwiek mógł tędy przejść, zwłaszcza z brzemieniem na grzbiecie.
Co zatem stało się z ciałem?
Zza chaszczy wyłonił się Sulik.
– Znalazłeś co? – zapytał Krup.
– Nic. Gdybyśmy zjechali tu wczoraj z wieczora, to może. A tak, jakby stado bydła przeszło do wodopoju. Stratowane wszystko.
– Ale śladów racic żeś nie dostrzegł?
– A gdzie tam – odparł mąż i zastygł z otwartą gębą, widząc uśmiech na twarzy Krupa.
– Czyli nie czart.
– Wodnik ma błonę między palcami, jak żaba – wtrącił Tomaszek.
– Nie inaczej – przytaknął Krup, gapiąc się na jezioro. Czy błona mogła pomóc w przejściu przez łachę? Żabom pomagała z pewnością, lecz maszkarze wielkości człowieka?
Zza drzew wyłonił się Gorm. Na pytające spojrzenia wzruszył ramionami.
– Za mną – mruknął Krup i zawróciwszy na pięcie, poszedł w las. Szybko, nie rozglądając się i nie oglądając za siebie.
Jak daleko mógł dojść człek z dziewką na grzbiecie, jeśli wiedział, że zjawią się chłopi? Milę, dwie? Licząc, że musiałby odpoczywać po drodze i przedzierać się przez chaszcze, nie uszedł daleko. A jeśli dziewka żyła, dodatkowo dochodził postój na zakneblowanie i związanie ofiary.
Jeśli żyła…
Woj wiedział, że Sobieradowi nie chodzi o dziewczynę, tylko o względy Wita, który trzymał grododzierżcę jak wieprzka na postronku, i dlatego on, Krup, musiał dopaść wodnika, kimkolwiek by ów nie był.
Kilka wiorst dalej, przeszedłszy stratowaną połać lasu, weszli między chojaki, na bardziej suchą ziemię. Tu zatrzymali się na chwilę. Sulik skręcił na lewo, Gorm na prawo.
Krup, kiwnąwszy na diakona, poszedł prosto, za instynktem łowcy, który rzadko go zawodził. Stanisz rzekł mu, że od jakiegoś czasu wymykali się z Dziewanną nad jezioro. Lubili się, jak to krewniacy. Skończyły się żniwa, kończyło się lato, maliny obrodziły jak rzadko.
Woj nie pytał o szczegóły. Widział je w oczach młodzika. Twarz Stanisza była jak otwarta karta. Chłopak kłamał, lecz czy Krup mógł mu się dziwić? W końcu to nie po bożemu gzić się między rodzeństwem. Na dworach królewskich owszem, lecz nie w chłopskiej zagrodzie, zwłaszcza pod bokiem wielebnego Wita. Ciężki, niewybaczalny grzech.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

32
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.