Poszłam na prelekcję o interesującym tytule „Dlaczego Chińczycy myślą inaczej”. Nic nie zrozumiałam. Najwyraźniej faktycznie myślą inaczej… Krzysztof Piskorski opowiadał o ciekawostkach z historii podboju kosmosu. Jak zawsze świetnie przygotowany: slajdy, nienaganna dykcja, nieco humoru, nie czyta z kartki. Zaczął od czasów średniowiecznych: chiński urzędnik imieniem Wan Hu przyczepił do fotela 47 rakiet czarnoprochowych i odpaliwszy je zamierzał dolecieć na Księżyc. Ciała nie odnaleziono, ale za to na Księżycu jest krater jego imienia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na przełomie XIX i XX wieku żył Konstanty Ciołkowski – genialny wizjoner, zainspirowany książkami Verne’a, autor 90 prac o lotach rakietowych, pierwsza powstała w 1903 roku. W 1929 roku pewien wynalazca wpadł na pomysł wyniesienia w kosmos gigantycznego lustra skupiającego promienie słoneczne, co planowali twórczo wykorzystać naziści, ale jakoś nie starczyło im mocy przerobowych. Za to pierwszym obiektem w kosmosie (czyli powyżej 100 km od ziemi) była zmodyfikowana rakieta V2 w 1942 roku. Pierwsze żywe istoty w kosmosie to były muszki owocówki, które – w odróżnieniu od Łajki – wróciły. Wystrzelono je na 110 km. Krzysztof pokazywał zdjęcia wczesnych projektów kombinezonów kosmicznych, usztywnionych jak zbroje. Naukowcy snuli różne plany: a to żeby podstawą pożywienia na stacjach kosmicznych były dynie (łatwe w hodowli, pożywne, wchłaniają dużo CO2), a to żeby wystrzelić w kosmos miliony miedzianych igieł dla poprawienia komunikacji radiowej (to nawet częściowo zrealizowano i trochę tych igieł nadal tam lata). Prowadzono badania nad detonowaniem bomb atomowych na orbicie. Projekt Starfish Prime: bomba wybuchła nad Oceanem Spokojnym i zniszczyła całą elektrykę na hawajskiej wyspie Ohau. Brytyjski projekt trójdzielnego pojazdu kosmicznego nazywał się „musztarda”, od pierwszych liter nazwy: Multi-Unit Space Transport And Rediscovery Device. Jednym z bardziej szalonych był projekt Orion: statek międzyukładowy napędzany wybuchami ładunków nuklearnych. Miałby zabrać na pokład 150 osób i osiągnąć do 25% prędkości światła.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Oczywiście wiele projektów miał ZSRR: a to wyniesienie orbitera przez samolot wysokiego zasięgu (zdjęcia imponujące!), a to myśliwiec kosmiczny Uragan, a to prom Buran, który – niespodzianka! – był bezpieczniejszy niż amerykański, ale z powodu upadku ZSRR nigdy nie odbył lotu załogowego. Pierwszy uzbrojony obiekt w kosmosie też był radziecki i nazywał się Ałmaz – bojowa stacja kosmiczna, wyposażona w działko lotnicze. W 2001 poszła fama, że Chiny wyprodukowały pasożytniczego mikrosatelitę wielkości kostki Rubika, przeznaczonego do niszczenia satelitów nadawczych. Nie wiadomo, czy to prawda. Obecnie modnym pomysłem jest zbudowanie w kosmosie bazy za pomocą drukarki 3D. Z obiadu poza terenem konwentu wróciłam w sam raz na prelekcję o lubelskich legendach. Rafał Hordyjewski twierdził, że nie będzie mówił o najbardziej znanych (Czarcia Łapa, Kamień Nieszczęścia), ale i tak powiedział. Z mniej znanych usłyszeliśmy o jakimś dominikaninie, który ma powrócić w momencie zagrożenia miasta (i co zrobić, naparzać wrogów różańcem?…) i o duchu psa, straszącym ponoć pod bankiem na Krakowskim Przedmieściu. Zostałam w tej samej sali na prelekcji o magii antycznej. Temat fascynujący, ale Bartkowi Plewni materiału starczyło tylko na pół godziny, potem słuchacze zadawali pytania… na które często odpowiadali inni słuchacze. Prelegent smętnie stwierdził: „Jesteście lepiej przygotowani niż ja” i wyznał, że to jego pierwsza w życiu prelekcja i jest bardzo stremowany, że aż tyle ludzi na nią przyszło. To tyle w temacie profesjonalnych prelekcji, które zapowiadali orgowie… Bartłomiej opowiadał głównie o starożytnym Egipcie. Wyznawano tam między innymi boga imieniem Heka, z którego prawdopodobnie wywodzi się grecka Hekate. Magowie egipscy sprzedawali zaklęcia na różne problemy, a żeby się zabezpieczyć przez reklamacjami, teksty zaklęć brzmiały bardzo zawile, tak aby ewentualne zarzuty klienta można było odeprzeć, że nie podziałało, bo coś źle wymówił. Prelegent wspominał też o Rzymie i Etruskach, ale jakoś mgliście, nic nie zanotowałam.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Staszek zwany Szelą spytał, czy w starożytności były jakieś pomysły z przypisywaniem magii do jednej tylko płci, jak w „Świecie czarownic” Andre Norton, a prelegent niepewnie: „To jakiś serial?…”. Ech, ta dzisiejsza młodzież… ;-) W kolejnej godzinie wysłuchałam prelekcji Piotra Sobczaka i Aleksandry Gwizdałły o śledztwach i postępowaniu sądowym. Mieli slajdy, co prawda oszczędne w treści, ale za to z ciekawie wykorzystanym motywem żółto-czarnej taśmy policyjnej. Opowiadali bardzo ciekawie i konkretnie o etapach postępowania w sprawach karnych, o różnicy między ściganiem z urzędu i na wniosek, o prawach i obowiązkach poszczególnych uczestników postępowania. W przeciwieństwie do autora poprzedniej prelekcji umieli też wyczerpująco odpowiadać na pytania zadawane przez słuchaczy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Następnie przeniosłam się na antresolę (czyli wydzielony fragment korytarza na piętrze, otwarty na główny hol), na warsztaty literackie Ignite i Anneke, przerywane co jakiś czas radiowęzłowym komunikatem o pokazie tańca z ogniem (co po trzecim powtórzeniu zaczęło być denerwujące). Redaktorki działu literackiego Esensji rozdały uczestnikom formularze do wpisania informacji na temat planowanego dzieła: na przykład, czy to ma być fantasy, cyberpunk czy hard sf, czy narracja jest w pierwszej osobie i tak dalej. Potem uczestnicy opowiadali o swoich pomysłach na opowiadania: pierwszy stwierdził, że ma to być frankońska Francja, ale żyją tam rasy z Tolkiena rodem (nie uzasadnił, dlaczego w takim razie koniecznie Francja, a nie jakiś wymyślony świat), czemu łagodnie sprzeciwiała się Ignite, wyjaśniając, że elfy i krasnoludy to strasznie oklepany temat. Siedząca za mną Ola skomentowała: „Powstańmy – oto rodzi się tysięczna sztampowa fantasy”. Drugi młodzieniec miał pomysł na świat po piątej wojnie światowej, gdzie przetrwała tylko Polska, ludzie mieszkają w gigantycznych wielopiętrowych miastach, przy czym poziom zamieszkania związany jest z klasą społeczną, a bohater ucieka stamtąd i odnajduje siebie. Trzeci autor zaczął od tego, że jego bohater „jest już dosyć stary… tak po czterdziestce”, na co wydałam z siebie ryk zranionego nosorożca i opieprzyłam biednego chłopaka, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że to ten sam, który poprzedniego dnia prosił mnie o autograf… zrobiło mi się nieco głupio (ale i tak pozdrawiam). Generalnie było ciekawie i bardzo dobrze się bawiłam, podobnie jak inni uczestnicy – warsztaty przeciągnęły się długo poza przewidziany w programie czas; chętnie zostałabym dłużej, ale dostałam sygnał, że nocujący u mnie przyjaciele chcą już wracać. W poniedziałek rano zaliczyłam panel dyskusyjny Mileny Wójtowicz i Anety Jadowskiej o erotyce. Prowadzącego nie było, ale obie pisarki świetnie sobie radziły. Świetnie się też bawiły, wybuchając co chwila perlistym śmiechem; publiczność jakoś nie była rozbawiona, przynajmniej do momentu, kiedy napomknęły o gejowskich fanfikach z Gandalfem. Dowiedzieliśmy się, że jakieś autorki w USA piszą cykl powieści o seksie ludzi ze smokami oraz dinozaurami. Milena obiecała, że przeczyta każdy utwór o stosunku z pterodaktylem pod warunkiem, że autorka napisze go na podstawie własnych doświadczeń. Potępiła też mangę i anime z nurtu yaoi, bo spotkała się z opowiadaniami o pedofilskich gwałtach inspirowanych japońskimi kreskówkami.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Milena: Jest takie powiedzenie: „Nie uprawiasz – nie pisz!”. Ja bym do niego jeszcze dodała: nie uprawiasz – nie czytaj, bo możesz sobie wypaczyć poglądy. Po obiedzie w żydowskiej restauracji odprowadziłam moich Łodzian na dworzec i wróciłam na teren targów, gdzie udało mi się bardzo miło pogadać o konwencie z Murgenem, Druzilą, Elanor, Inkiem i Staszkiem. Wszyscy byli zadowoleni, że w tym roku nie trzeba biegać między budynkami, natomiast narzekali na ubogi program i denerwujące radiowe komunikaty. Skrytykowano też miejsce, w którym odbywały się konkursy, gdyż nie była to sala, lecz odgrodzony fragment tej gigantycznej hali targowej, niby w oddaleniu od stoisk, ale jednak hałas tam się niesie wszędzie. Ostatnim punktem programu była prelekcja Konrada Kowalskiego, zwanego Kilmem, o demonologii Lubelszczyzny. W sumie nie różni się ona jakoś specjalnie od wierzeń innych obszarów Polski. Kilm wspominał zarówno o mitycznych stworach, jak i o obyczajach oraz przesądach. Diabeł Boruta był pierwotnie bóstwem lasu, przy wynoszeniu trumny z gospodarzem należało nią trzy razy uderzyć o próg, a niektórzy ludzie do dziś wiążą na wózku z dzieckiem czerwoną wstążeczkę zapobiegającą rzuceniu uroku. Czasem we wsi były osoby, które umiały odpędzić nadchodzącą burzę, wymachując miotłą w jej kierunku, ale nie każdemu się to udawało.  | Kilm: Jeżeli znacie legendę o Czarciej Łapie, to wiecie, że tam diabeł okazał się bardziej sprawiedliwy niż sędziowie. Staszek (z zawodu adwokat): A to akurat nietrudne. Kilm: Ktoś zostawił lichu jedzenie w miseczce koło pieca, ale to jedzenie się lichu nie spodobało i latało po całej kuchni. Achika: Właśnie opisałeś kocicę Agnieszki Hałas. |  |
Mam wrażenie, że istotnym problemem Falkonu 2013 była konkurencja w postaci świeżo reaktywowanego Imladrisu, odbywającego się zaledwie dwa tygodnie później, na skutek czego nie dojechali fani i autorzy z południowej Polski, których zwykle na lubelskich konwentach nie brakowało. I w sumie nie dziwię im się, bo gdyby nie to, że w Lublinie mieszkam na stałe, to przy tak okrojonym programie raczej też bym się na tegoroczny Falkon nie wybrała.
Cykl: Falkon Miejsce: Lublin Od: 8 listopada 2013 Do: 11 listopada 2013 |