Grądy. Tylko jedno młodzik miał w głowie. Dojść na miejsce, wypytać chłopów, odnaleźć polanę, na której zbóje sprawili Krupa. Musiał zostać ślad, plama krwi, cokolwiek. Pójdzie tropem z nosem przy ziemi, nie odpuści. Byle deszcz nie spadł. Chmurzyło się od samego rana. Parę staj od grodu Stanisz natknął się na powożącego furmanką chłopa. Od niego dowiedział się, że dobrze idzie. Pierwsze pół mili przebiegł. Zziajał się, zgrzał, kolka zaczęła kłuć w boku. Musiał przystanąć, by odetchnąć. Odpoczywając, sam siebie karcił za głupotę. Przeżegnał się kilka razy, nim ruszył dalej. Zacisnął zęby i już nie gnał na złamanie karku. Jeśli Dziewanna była gdzieś tam, to z pomocą bożą ją odnajdzie. Wierzył, że tak. Wspomnieniami wspólnie spędzonych chwil odpędzał ponure myśli. Przysiągł, że nigdy jej nie opuści, uchroni przed złem, przed ojcem i zawistnymi spojrzeniami, przed klechą. A tymczasem… Łzy kręciły się w oczach. Wiał coraz silniejszy burzowy wiatr. Deszcz zdybał Stanisza na skraju wsi i porządnie zmoczył, zanim chłopak dopadł najbliższej chałupy i załomotał w drzwi. – Kto tam? – Najpierw doleciał głos, a po nim pokazała się rozczochrana głowa. – Z Bogiem, gospodzinie – rzucił chłopak. – Z Bogiem. – W odpowiedzi nie było czuć sympatii. – Przyjmiecie pod dach? Chłop obejrzał młodzika. – Gość w dom, Bóg w dom – odparł, cofając się w głąb izby. Stanisz wszedł za nim, pokłonił się w progu i pozdrowił z Bogiem. Przy kołowrotku siedziała kobieta, na polepie opodal komina bawiła się wystruganym z drewna ptaszkiem trójka dzieci. Pod ścianą kiwała się babuleńka. – Siądźcie – zaprosił gospodarz, wskazując ławę pod ścianą, i rzucił do baby: – Rusz się, stara, gość głodny. – Znów zagadnął Stanisza: – Z daleka to? Chłopak starł deszczówkę spływającą z czoła do oczu i siadł opodal komina. Całą drogę dumał, co rzec w Grądach. Ci dwaj, co przywieźli trupa, cięgiem gadali o wąpierzu. Ponoć pod wisielcem znaleźli ledwie kilka kropel krwi. – Z Sobieradowego grodu – odparł. – Gdzieś tu woja ubili. Prawda to? – Ano prawda. Włodarz cię posłał? Nie wyglądasz na drużynnika. – Krup był mi stryjem. Bogu przysiągłem, że odnajdę zbójów. Potrzebny mi ktoś, kto wskaże miejsce, gdzie to się stało. – Aaa… – burknął chłop. – Pomożecie? – Dziś już późno. Burza idzie. Nie lza po nocy iść w las. – Wszelako – jęknął chłopak, czując, że mu się łza w oku kręci – nie odmówicie? Gospodarz popatrzył spode łba. Widać było, że nie w smak mu poszła prośba. Wahał się, co odpowiedzieć. – Był mi lepszy niż ojciec – mruknął Stanisz. – Nie popuszczę tym, którzy go ubili. – Głupiś. Woj nie dał rady, a ty, smard, dasz, a? Gołymi rękami? Umu zbyłeś? – Możem i zbył. Dziewkę mi porwali, a stryja ubili. Chłop siadł naprzeciwko gościa. Patrzył i dumał. Żal mu się zrobiło młodzika. Był na polanie, widział trupa. Ledwo poznał, kto zacz. Dopiero jak Niemir rzekł, że to Krup, Sobieradowy zaufany, przyjrzał się wyschniętej twarzy i dostrzegł podobieństwo. – Ano, rodowa to sprawa, nie inaczej. Zaprowadzę cię. Kobieta postawiła na stół michę, doniosła kubek z wodą. Gość chwycił łychę, zaczerpnął kaszy i wepchnął do ust. Deszcz bębnił o strzechę, wiatr wył w kominie i jęczał między balami. Rankiem chłop obudził Stanisza i po szybkim posiłku, wcisnąwszy chłopcu węzełek na drogę, poprowadził przez las. Nie padało, lecz niebo wciąż było zachmurzone. Z drzew sypał się deszcz zimnych kropel. Polana przylegała do traktu. Na jej skraju, przy lesie, rósł rozłożysty dąb i dlatego pewnie tu, a nie gdzie indziej, łotrzykowie zabili Krupa. Grube gałęzie w sam raz nadawały się, by powiesić ciało i je sprawić. Stanisz obszedł drzewo, obmacał korę, potem zgięty wpół okrążył polanę. Odkrył kilka krzyżujących się ze sobą kolein i sczerniały krąg po ognisku. Dwa wozy – mruknął do siebie. Mimo nocnej ulewy ślady były dobrze widoczne. Fury musiały być mocno obciążone. – Dokąd wiedzie trakt? – zapytał. – Na Głogów – odparł chłop. – Daleko to? – Pieszo? W jedną niedzielę powinieneś dojść. – No to bywajcie. Z Bogiem! – Chłopak skoczył na drogę. Chłop popatrzył za nim i pokiwał głową. Narwaniec – pomyślał – wąpierzowi nie dasz rady. Przeżegnał się i poszedł w las. W chałupie czekały baba i dzieciska. Staję dalej Stanisz zwolnił. Znalazł trop i gnało go, lecz po wczorajszej przebieżce czuł sztywność w nogach. Nie nawykł do forsownego marszu. Zbóje mieli trzy dni przewagi, dużo. Jeśli jednak jechali w dwie fury, to zapewne robili postoje, by dać wytchnąć szkapom, a on na nocleg zatrzymywać się nie zamierzał. Byle trochę snu podłapać. Miał też tę przewagę, że wiedział o nich, a oni o nim nie. Łudził się, że trafił na trop, który doprowadzi go do Dziewanny. Nie wiedział, co innego może zrobić, by dowiedzieć się o losie lubej. Gdy tylko wspominał o wodniku albo napomknął, by raz jeszcze skłuć jezioro bosakami, ojciec patrzył na niego jak na wariata. – Głupiś – tyle miał Gozd do powiedzenia. Stanisz siadał pod ścianą, krył głowę w dłoniach i zaciskał powieki, by powstrzymać łzy. Przez trzy dni i noce nie zmrużył oka, aż zmęczenie zwaliło go z nóg. Gdy się obudził, chwycił, co wpadło w ręce, i pognał do grodu. Miał dość myślenia i czekania na cud. Człowiek grododzierżcy nie wrócił się do Brzezin, a to zrodziło w Staniszu nadzieję, że Dziewa żyje. I że nie wodnik stał za jej zniknięciem. Nie potrafił sobie odpowiedzieć, kto, lecz może to i lepiej? Bo a nuż samemu Bogu nie spodobała się ich grzeszna miłość? Nie bez przyczyny diakon towarzyszył Krupowi. Krysta bali się wszyscy. Młodzik przeżegnał się i obejrzał za siebie. Popatrzył w niebo. Byle między ludzi – pomyślał. Wygrzebał z węzełka kawał chleba, ugryzł i schował na później. Odnajdę cię, miła. Na końcu świata, w niebie albo w piekle. Wykradnę cię Szatanowi, wyrwę z rąk Boga. Ani zastępy anielskie, ani hordy diabelskie nie staną mi na przeszkodzie. Głogowa. – Prrr, malutki! – Kosma ściągnął lejce, zatrzymując wałacha. Przeżegnał się i ucałował zawieszony na szyi krzyżyk. Nareszcie. Zabawią parę dni, albo i dłużej, jak Bóg da, i pojadą dalej. Mimo hojności chłopów jak wilka do lasu ciągnęło ich do miast. Do szynków pachnących piwem i miodem, do rozbrykanego towarzystwa. Poza tym im większy gród, tym więcej datków i kwatery do spania zacniejsze. Odpoczną, pohałasują, a jak się znajdzie chętny i ochota do bitki, sprawią zapaleńca. Bratek stanął na koźle, przeciągnął się, aż coś strzeliło w kościach. Po trzech dniach deszczu, telepania się na wybojach i spania na deskach wozu marzył o przytulnej izbie z miękkim legowiskiem. O ogniu trzaskającym w kominie i dławiącym zaduchu szynków. – Co tam? – Inka wyjrzała z budy. – Jesteśmy – odpowiedziała sama sobie i znikła z oczu karła. – Dojechaliśmy – rzekła do Dziewanny. – Rozprostujesz kości. Ludzi zobaczysz. Tylko pamiętaj: spróbujesz uciec albo co, to Kosma obedrze cię ze skóry. Mówiłam ci. Lepiej z nim nie zadzieraj, bo gorzko pożałujesz. Znałam takie, którym się wydawało, że modlitwą wywiną się śmierci. Pojmujesz? Branka skinęła głową. – Pojmuję – odparła. – To dobrze. Bo wiesz, co? Polubiłam cię odrobinkę. Głupiutka jesteś, ale się wyrobisz. A jak już przywykniesz, może Kosma da ci się napić z Graala? Kto wie? – Nie chcę – szepnęła Dziewanna, mając w pamięci krwawą ucztę z polany. – Głupiaś. To kielich z Ziemi Świętej. Ten sam, w który zebrano krew Chrystusa, a potem pili z niego apostołowie, by czynić wszelakie cuda. Kosma mówi, że ten, kto z niego pije, będzie żyć wiecznie. – A skąd go ma? |