powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CXXXIV)
marzec 2014

Dyeu-Peter
Autor pisze o sobie:
Rocznik ’83. Zamieszkały i zakochany po uszy w Małopolsce. Z wykształcenia inżynier środowiska, pracuje jako handlowiec. Z zawodu tego próbuje wyrwać się rękami, nogami, mackami i czym tam jeszcze ma, gdyż zabiera mu on czas, który mógłby poświęcić na pisanie. Publikował w magazynie Science Fiction Fantasy i Horror (nr 64 i 77) oraz w internetowym Qfancie (nr 11). Szczęśliwy mąż i tatuś.
Eryk mówi coś do mnie podniesionym głosem, a ja nie mogę się ruszyć. Czuję narastające drgania w lewej ręce – znak, że nadchodzi atak. Wiem, że powinniśmy uciekać, ale jestem totalnie odrętwiały. Tylko ta cholerna ręka podryguje niczym obca forma życia przytwierdzona na stałe do mojego ciała.
Tylko we mgle błądzi człowiek
Na wietrze z niemocy drży
Na szczycie góry tracąc oddech
Kradnie powietrza łyk
(Raz Dwa Trzy, „Tylko we mgle” )
3 marca 2124 r.
ERC. Dan Werber
Najgorsze tutaj są noce. Blask Olbrzyma wpada przez niewielkie, wypełnione wielowarstwowym szkłem okno i nie pozwala mi zasnąć. Kolorowe światła wędrują po mojej skromnej kajucie, malując na ścianach i suficie fantazyjne wzory. Obserwuję ten przedziwny taniec barw i wsłuchuję się w odgłos kropel rozbijających się o ceramiczną posadzkę. Tu zawsze jest zimno i wilgotno, choć agregaty działają przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ogniwa mają zapas mocy na wiele dziesięcioleci i będą ogrzewać wnętrze bazy jeszcze długo po tym, jak moje szczątki zamienią się w pył.
Kap… Kap… Kap…
Liczę rytmiczne uderzenia, mając nikłą nadzieję, że to nudne zajęcie sprowadzi sen. Przy tysięcznym mokrym pacnięciu tracę cierpliwość i spoglądam na zegarek. Według ziemskiego czasu jest trzecia trzydzieści w nocy, co oznacza, że za pół godziny zaczynam zmianę. Nie ma sensu dłużej walczyć. Odrzucam koc, siadam na pryczy i przez chwilę gapię się na stopy. Czekam.
Zgodnie z przewidywaniem pukanie do drzwi rozlega się dziesięć minut przed planowaną pobudką.
– To ja. Eryk. – Głos ma miękkie, przyjemne brzmienie, ale jest bezpłciowy. Ani męski, ani kobiecy – nijaki.
Uśmiecham się i wstaję. A któż inny mógłby to być? Od kilkunastu miesięcy jestem jedynym człowiekiem na Europie, a Loker nie dałby rady przecisnąć się przez wąskie korytarze części mieszkalnej. Droid czekający za drzwiami to po prostu bardzo skrupulatna i obowiązkowa istota, dla której niuanse ludzkiego świata bywają niezrozumiałe, bądź zupełnie nieistotne.
– Zaraz będę gotowy – mówię, człapiąc po cholernie zimnej podłodze.
Podchodzę do umywalki, odkręcam kurek i przemywam twarz lodowatą wodą. Gdy podnoszę głowę, z lustra spogląda na mnie czterdziestoletni mężczyzna o ostrych rysach, czaszce pokrytej kilkumilimetrowym meszkiem włosów i rudej brodzie zaplecionej w kilka warkoczyków. Patrzę na swoje odbicie i po raz kolejny stwierdzam, że wyglądam jak krasnolud z filmów fantasy, który wpadł pod kosiarkę do trawy.
Pięć minut później wychodzę na ciemny korytarz. Nie potrzebuję wiele światła, dlatego lampy działają tylko w co trzecim segmencie.
– Witaj, Eryku – rzucam, patrząc jak plama mroku pod przeciwległą ścianą ożywa, nabierając kształtów i kolorów. – Dobrze spałeś?
Robot staje przede mną i unosi obłą, pozbawioną ust twarz. Dwie szklane krople wypełnione brązem spoglądają na mnie z zainteresowaniem. Widzę jak w ich wnętrzu poruszają się przesłony, gdy Eryk usiłuje zogniskować wzrok. Przez jakiś czas patrzy prosto w moje oczy, jakby doszukiwał się w nich śladów ironii, po czym z głośników na jego barkach rozlega się spokojny głos:
– Przecież wiesz, Danielu, że ja nie sypiam.
– Tak, wiem. Ładujesz ogniwa, czy co tam masz…
– Uzupełniam zapas energii oraz formatuję pamięć masową w celu usunięcia ewentualnych błędów.
– To właśnie miałem na myśli. Chodźmy, kolego.
Ruszamy do kaplicy, a ja w duchu przeklinam inżynierów, którzy zapomnieli zaprojektować mojemu przyjacielowi symulację poczucia humoru.
Idziemy, na przemian ginąc w mroku i wchodząc w pełne światło lamp. Co jakiś czas rzucam ukradkowe spojrzenia na mojego kompana.
Eryk jest jak dziecko. Potrafi rozwiązywać skomplikowane problemy techniczne, wychodzić na zewnątrz i samodzielnie naprawiać uszkodzenia spowodowane przez mikrometeoryty, ale pod względem emocjonalnym nie przewyższa siedmiolatka. Z wyglądu przypomina trochę wyrośniętego szympansa, a trochę ogromnego owada. Chodzi dosyć pokracznie, podpierając się przednimi kończynami. Zupełnie nie wiem, czemu to robi. Jego odnóża zginają się w kilku miejscach i gdy się wyprostuje, mierzy ponad dwa metry. Z jakichś powodów korzysta ze swojego wzrostu tylko podczas pracy. Przez większość czasu woli poruszać się w tej skulonej i przygarbionej pozycji.
Kaplica znajduje się na końcu bloku D, między kuchnią a korytarzem prowadzącym do warsztatów i magazynu. To niezbyt duże, owalne pomieszczenie, z czterema rzędami ław, niewielkim ołtarzem i przeszklonym kopulastym dachem. Przychodzimy tu z Erykiem codziennie, zaczynając dniówkę modlitwą.
Przekraczam próg Domu Bożego i na moment wstrzymuję oddech. Ten widok zawsze robi na mnie piorunujące wrażenie. Za ołtarzem stoi prosty drewniany krzyż z figurą Zbawiciela, a dalej, za grubym szkłem, przelewają się skłębione, różnokolorowe masy chmur Jowisza, układające się w charakterystyczne wirujące warstwy. Planeta równocześnie olśniewa i przytłacza swoim ogromem, emanuje mieszaniną żółci, czerwieni i brązu. Wielka Czerwona Plama na jej powierzchni – potężny antycyklon, który trwa nieprzerwanie od pięciuset lat – przyciąga wzrok i wprawia umysł w dziwny hipnotyczny stan.
Siadam na ławie w ostatnim rzędzie. Eryk, który jest zbyt szeroki, aby zająć miejsce obok mnie, przysiada między rzędami i zastyga ze wzrokiem utkwionym w Plamie. Z kieszeni kombinezonu wyciągam różaniec i po chwili zastanowienia mówię:
– Dobry Ojcze, prosimy Cię o siły, by godnie przeżyć ten trudny dzień. Pomóż nam dobrze wypełnić nasze obowiązki i doczekać wieczora. Miej w opiece naszych bliskich na Ziemi, wspieraj ich w tych ciężkich chwilach, które zapewne przeżywają. Nie pozwól nam stracić nadziei, że jeszcze kiedyś ich zobaczymy. – Milknę i spoglądam na różaniec. Dostałem go od matki w dniu rozpoczęcia misji „Nowa Nadzieja”. Obracam między palcami drewniane paciorki, oglądam niewielki krzyżyk, ale jakoś strasznie ciężko mi zacząć. Spoglądam na droida i pytam: – Chciałbyś coś dodać, kolego? – Odpowiada mi cisza. Eryk nie reaguje. Siedzi niewzruszony jak skała i patrzy na Wielką Czerwoną Plamę. Wzruszam ramionami i w końcu intonuję: – Tajemnica radosna: Zwiastowanie Maryi…
Pod koniec tajemnicy chwalebnej Eryk otrząsa się z letargu, spogląda na mnie i pyta niespodziewanie:
– Czy po śmierci pójdę do Nieba, Danielu?
O nie. Znowu się zaczyna. Nie wiem, ile razy przerabialiśmy te tematy. Czasem mam wrażenie, że promieniowanie Jowisza przedziera się przez osłony bazy i robi coś dziwnego z bionicznym mózgiem mojego mechanicznego przyjaciela.
– Oczywiście, Eryku – odpowiadam. Nie ma sensu wdawać się w głębszą dyskusję, kwestionować istnienie duszy wewnątrz sztucznego ciała, kolejny raz tłumaczyć robotowi tajniki wiary, których i tak nie może pojąć. Moje roboty nie do końca rozumieją koncepcję Boga. Loker w ogóle się nią nie interesuje, a Eryk ciągle wymyśla jakieś dziwaczne teorie. Chodzi na modlitwy z własnej woli, ale czasem mam wrażenie, że robi to tylko z uprzejmości. Nie mam czasu na kolejny wykład i ostatecznie postanawiam zamknąć rozmowę banałem. – Ojciec na pewno przewidział miejsce w swojej dziedzinie dla każdej istoty, która tylko zechce za nim pójść.
– Nawet jeśli wie, że odebrałem życie Olsenowi? Mówiłeś, że grzeszników czeka Piekło.
– To co innego, kolego. Jest różnica między morderstwem a obroną konieczną. Olsen zwariował, stał się niebezpieczny i chciał mnie zabić. Gdybyś wtedy nie przyszedł mi z pomocą, byłoby po mnie.
Eryk milknie i wygląda jakby się nad czymś zastanawiał.
– A gdzie w takim razie jest to Niebo? – pyta po chwili.
No masz. Gdybyśmy byli na Ziemi, pokazałbym mu błękit nad głową, jak kiedyś mojemu synowi, i może jakoś by to sobie poukładał. Ale jesteśmy na lodowym księżycu Jowisza, oddalonym od Ziemi o siedemset milionów kilometrów, nad głowami mamy wieczną czerń usianą bladą kaszą gwiazd, pod sobą kilka kilometrów lodu, a jeszcze niżej głęboki na sto kilometrów ocean.
– Niebo to stan duszy. Nie ma powierzchni, kształtu i wagi. Może być wszędzie i nigdzie. To spełnienie wszystkich marzeń, ukojenie, koniec wiecznej tęsknoty…
Wiem, że przesadziłem z opisem, ale i tak nie znajdę lepszego wytłumaczenia. Robot na szczęście uznaje, że rozmowa dobiegła końca, i nie czekając na koniec modlitwy kieruje się do wyjścia. Na progu odwraca się i mówi:
– Myślę, że nie masz racji, Danielu. Dusze po śmierci trafiają gdzie indziej – rzuca tajemniczo i opuszcza kaplicę.
Przychodzę do kuchni jakieś dziesięć minut później. W przestronnej, wysokiej sali mieści się kilka urządzeń kuchennych, trochę szafek i regałów oraz dwie stacje dystrybucyjne, przez które chłopaki pobierają pożywienie. Eryk siedzi przy mniejszej i właśnie podłącza przezroczyste wtryski do gniazda pod pachą. Maszyna zaczyna turkotać miarowo i widzę jak przez rurki płynie zielona maź.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

42
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.