Oczywiście dotarłem wtedy do domu, ale kompletnie wycieńczony. Całkowicie rozbity i rozedrgany. Nie mogłem zasnąć. Bałem się ciemności zwierzęcym, niekontrolowanym strachem. Kiedy tylko zamknąłem powieki, widziałem jego. Nie mogłem nad tym zapanować. Dopiero pierwsze promyki słońca przyniosły mi pewne ukojenie. Leżałem w półśnie, budząc się co jakiś czas zlany potem. W końcu ubrałem się koło południa i wstałem z łóżka, sądząc, że ruch odegna chore myśli i pozwoli zapanować nad sobą. Jednak nie zaznałem już komfortu bezpieczeństwa. Wciąż czułem coś okropnego wiszącego nade mną. Cały czas powracał strach. Mój żołądek wydawał się być ciasno związany, tak że co chwilę zbierało mi się na wymioty, a ręce same zaciskały się nerwowo, aż wbijałem sobie paznokcie w dłonie, raniąc je niemal do krwi.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Od tego dnia zapragnąłem znowu towarzystwa ludzi. Byłem niespotykanie serdeczny dla rodziców, wciąż chciałem umawiać się ze znajomymi i robiłem wszystko, by nawet przez chwilę nie być sam ze sobą, a co gorsza, ze swoimi myślami. Ten dziwny zwrot zdziwił moich bliskich i nie spotkał się ze zrozumieniem, tak jak wcześniej nie spotykała się z nim moja chorobliwa samotność. Odstręczałem ludzi nerwową wesołością, nierozgarnięciem i wiecznie rozbieganym wzrokiem. Raz usłyszałem nawet, jak rodzice rozmawiali o mnie, podejrzewając, że jestem chory na jakąś „nerwicę”. Dobrze rozpoznawałem jednak w tonie ich głosów to, do czego bali się przyznać nawet przed samymi sobą. Byłem przekonany, że podejrzewają u mnie chorobę psychiczną, i rozgniewałem się. Miałem przecież dobre intencje, robiłem wszystko, żeby zbliżyć się do ludzi na nowo, może nawet byłem w tym nadgorliwy, a oni po raz kolejny mnie odrzucali. Ta wewnętrzna wściekłość została już i okazała się najskuteczniejszym lekarstwem na wyparcie ze świadomości wspomnień tamtej nocy. Zacząłem się zachowywać jak wcześniej; sądzę przynajmniej, że ludzie tak to postrzegali. Znów byłem cichy i spokojny, spędzając czas na nicnierobieniu. To najwidoczniej odpowiadało moim rodzicom, bo wyraźnie poweseleli i chyba przestali się bać o zdrowie psychiczne swojego syna. Wiedziałem jednak doskonale, że w rzeczywistości zaszła we mnie ogromna zmiana. Marazm wewnętrzny skończył się zupełnie, a jego miejsce zajęły energia i pobudzenie, dobrze maskowane na zewnątrz. Nie była to jednak całkiem dobra, młodzieńcza energia. Czułem w niej coś wstrętnego, pociąg do rzeczy złych i szalonych, ale nie martwiłem się tym wówczas zupełnie. Nowy stan był bardzo niezwykły i dlatego pociągający. Podobały mi się to pobudzenie i siedząca głęboko złość, czułem jakby w moje ciało wbijały się szpilki każące mi trwać w nieustannym ruchu. Stopniowo zacząłem wychodzić z domu na całe dnie. Łaziłem wszędzie, gdzie się dało, po całej okolicy i najbardziej cieszyłem się, kiedy mogłem wyrządzić komuś jakąś szkodę. Był we mnie bezrozumny pęd do destrukcji. Niszczyłem znaki drogowe, podpalałem stogi siana, oddawałem mocz do skrzynek na listy i deptałem kwiaty, które rosły w ogródkach. Wybijałem też czasem szyby w stojących na uboczu domach i uciekałem potem przez pola, śmiejąc się jak wariat. W tym całym idiotycznym okropieństwie towarzyszyła mi jednak jedna zasada, której ściśle się trzymałem – zawsze kiedy zapadała noc, wracałem do domu. Wspomnienie o starcu przyblakło w pamięci i zacząłem je nawet uważać za mocno wyolbrzymione przez nadpobudliwą wyobraźnię, ale strach przed nocą pozostał i kiedy tylko robiło się ciemno, zaczynałem czuć, że nie powinienem włóczyć się dłużej po ulicach. W ten sposób sporo ryzykowałem, bo swoich niszczycielskich wypadów dokonywałem w świetle dnia. W końcu zacząłem się obawiać, że ktoś mnie przyłapie, w miasteczku zaczęło się już bowiem mówić o wyczynach wandali, zwłaszcza na obrzeżach, tam gdzie najbardziej lubiłem przebywać. Mówiło się w tym czasie o czymś jeszcze, ale tego dowiedziałem się dopiero później. Gdybym wiedział wtedy, prawdopodobnie moja historia nie musiałaby teraz być przestrogą dla innych. Po mieście rozeszły się pogłoski o dziwnych zdarzeniach na cmentarzu. Tego lata odbyło się tylko kilka pogrzebów, jednak ci, którzy brali w nich udział, długo nie mogli zaznać spokoju. Przy świeżych mogiłach znajdowano przerażające ślady. Niektórzy zauważyli na płycie nagrobnej świeże zarysowania, jakby coś lub ktoś z wściekłością drapało kamień, próbując się dostać do wnętrza mogiły, inni spostrzegli fragmenty odzieży zmarłego w bezpośrednim sąsiedztwie grobu, a wszyscy mieli wrażenie, że wokół miejsca spoczynku ich bliskich roznosi się wstrętny zapach zgnilizny i rozkładu. Także dziwna aura otaczała teraz te miejsca. Atmosfera lęku i zgrozy, która nie pozwalała nikomu znajdować się w pobliżu zbyt długo. Może to właśnie ona sprawiła, że nikt nie zainteresował się wyjaśnieniem tej sprawy. Ludzie szeptali tylko, ale tak naprawdę woleli zapomnieć i wyrzucić z głowy przerażające domniemania. Tymczasem ja, chwilowo nie mogąc buszować po mieście, zacząłem wybierać się ponownie na cmentarz, teraz już jednak za dnia. Stał się on dla mnie miejscem neutralnym i bezpiecznym. Mogłem spacerować po nim, paląc papierosy i uśmiechając się niemiło do napotykanych ludzi. Pewnego dnia usłyszałem rozmowę, która mnie zaintrygowała. Siedziałem za płytą nagrobną, tak że dyskutujące kobiety nie widziały mnie wcale. Słuchałem ich z wzrastającym zainteresowaniem. Rozmawiały o przemiłym pobożnym starcu, który zjawił się w naszym miasteczku tego lata. Codziennie można było go spotkać modlącego się w kościele; co więcej, brał on udział we wszystkich pogrzebach, które się w tym okresie odbyły, i wzbudzał na nich powszechny szacunek swoim taktem i mądrymi słowami pocieszenia, które niósł pogrążonym w żałobie. W ogóle okazało się, że starzec miał dużo ciekawego do powiedzenia, a staruszki dzielące swój czas między uroczystości kościelne i wizyty na cmentarzu wprost uwielbiały z nim rozmawiać. Podobno miał ogromną wiedzę, szczególnie teologiczną, i niezwykły dar opowiadania o rzeczach zamierzchłych. O świętych żyjących setki lat temu potrafił mówić, jakby ich dobrze znał; można było pomyśleć, że widział się z nimi i rozmawiał wczoraj, tak trafnie oceniał bowiem ich zmagania ze słabościami duszy i ciała. Odnosił się przy tym do postaci świętych mężów z nieodłącznym szacunkiem i wielką nabożnością. Kobiety mówiły o jeszcze jednej towarzyszącej mu niezwykłości. Starzec był bardzo schorowany, poruszał się ociężale. Często musiał też przystawać dla odpoczynku. Tym bardziej niesamowity był kontrast stanu fizycznego, w jakim się znajdował, z jego długimi i gęstymi siwymi włosami… Dziwne wrażenie wywarła na mnie ta historia. Coś we mnie układało wszystkie te strzępy wiedzy w sensowną całość, jednak wewnętrzny chaos nie pozwalał myśleć dość jasno i nie dopuszczał dobrych, krzepiących myśli. Czułem się brudny, ale nie potrafiłem nawet użalić się nad sobą, tak bardzo zagubiłem drogę do prawdy i człowieczeństwa. Tego wieczora po powrocie do domu długo myślałem o Bogu i zaczęło się rodzić we mnie uczucie rozpaczy, ale jednocześnie czułem, jak jakaś ufna siła otula mnie ciepło i nie pozwala się załamać. Strasznie byłem poruszony i miałem wrażenie, że zaczynam dostrzegać w sobie jakieś światło, coś dobrego i zrozumiałego. Wiedziałem, co zrobić, żeby tego nie stracić. Wstałem z łóżka i udałem się do kościoła. Było już późno, ale kruchta zawsze stała otworem, mogłem więc tam wejść i się pomodlić. Tak też zrobiłem. W krótkim czasie zdałem sobie sprawę, że niepohamowanie płaczę. Moim ciałem wstrząsał żałosny szloch. Było to bardzo oczyszczające i choć nie myślałem wtedy zbyt jasno, a nawet chyba niespecjalnie umiałem się modlić, czułem, że coś zrozumiałem. Miałem wrażenie, jakby otworzyło się przede mną niebo. Widziałem moje dotychczasowe życie jedynie jako wstrętną bezczynność i wszechogarniający chaos. Nie miałem jednak już w sobie gniewu i chęci niszczenia. Czułem tylko rozżalenie i miłość do piękna. Teraz wiedziałem, że ono istnieje. Skruszył się lód mojego serca. Spacerowałem, rozmyślając o tym w tę księżycową noc. W końcu przenikliwe zimno przypomniało mi, że jest już bardzo późno, że prawdopodobnie zbliża się północ i czas udać się do domu. Jakież było moje zdumienie, kiedy otrząsnąwszy się z zadumy, stwierdziłem, że stoję przed bramą cmentarza. Nie mogłem pojąć, jak to mogło się stać, czemu nogi zaprowadziły mnie nieświadomie tutaj. Stwierdziłem, że to chyba dlatego, iż tu właśnie zaczęła się moja dzisiejsza przemiana. Postanowiłem przejść się kawałek, wykonując małe kółko i odwiedzając grób, przy którym rano słyszałem rozmowę kobiet. Pochowali tam kogoś trzy dni wcześniej i mogiła była jeszcze świeża, pełna kwiatów i lampionów. Potem chciałem wrócić do domu. Wszedłem na cmentarz i zacząłem iść w obranym przez siebie kierunku. Może gdybym nie był tak zamyślony i tak pogrążony w refleksji, wyczułbym smród padliny przywiewany z wiatrem od miejsca, do którego zmierzałem, może usłyszałbym odgłosy, które przypominać mogły tylko jedno – tak ciężko wymówić mi to nawet teraz, wiele lat po opisywanych zdarzeniach – przypominać mogły tylko wstrętną ucztę, którą ktoś lub coś urządziło sobie w tym miejscu. Tej nocy byłem jednak na wszystko głuchy. Zmroził mnie dopiero i wyrwał z odrętwienia widok odsuniętej płyty nagrobnej, a chwilę potem kształt poruszający się ze zwierzęcą zręcznością kilkanaście metrów dalej, po mojej lewej ręce. Nie widziałem go dokładnie, ale może przede wszystkim czułem, jak oddala się pośpiesznie. W moje nozdrza uderzył smród rozkładu, zabrakło mi tchu. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Mimo to krzyknąłem, nie mogąc zdusić przerażenia. Sądziłem, że tracę przytomność. Upadłem na kolana, a to coś okrążyło mnie i stanęło za moimi plecami. Wiedziałem o tym, choć nie słyszałem najmniejszego dźwięku. Znów miałem niezwykłe wrażenie, że czuję jego obecność, a nie widzę. Nie miałem odwagi spojrzeć. Nie sposób opisać tego, co przeżywałem, nigdy w życiu nie byłem tak przerażony. Jakież było moje zdziwienie, kiedy usłyszałem zza pleców głęboki głos: – Może ci pomóc, młodzieńcze? Kątem oka zobaczyłem długie siwe włosy. Miałem wrażenie, że są ubrudzone ziemią, ale w takim stanie mogłem wyobrazić sobie wszystko. Wiedziałem, kto stoi za mną, i czułem jego wściekłość. Słyszałem w głosie starca potworną ironię i złość, że mu przerwano. Podszedł bliżej i zatrzymał się gwałtownie o dwa metry ode mnie, spoglądając na coś na wysokości mojej piersi. Ja również popatrzyłem odruchowo. Zobaczyłem krzyżyk, który znalazł się na koszuli, prawdopodobnie wyszarpnięty spod niej nagłym ruchem ciała, kiedy upadałem. Przyjrzałem się starcowi i poczułem, że nie może mnie tknąć. Po prostu to wiedziałem. W jego kocich źrenicach drzemało coś potwornego. Nie mogłem dłużej patrzeć, ale bałem się też odwrócić i po prostu uciekać. Modliłem się w duchu, a na głos wyszeptałem przez ściśnięte gardło: – Co pan tu robi? Przyjrzał mi się z radosną złością i odpowiedział po chwili wstrętnym, oślizgłym głosem: – Ach, widzisz… Opłakuję tych, dla których nie ma już nadziei. Tylko tyle mogę im teraz ofiarować. Swoją nocną wartę i szacunek dla ich, jak to się mówi, doczesnych szczątków. Zaśmiał się okrutnie i poczułem smród zgnilizny wydobywający mu się z ust. Z przerażeniem stwierdziłem, że nie mogę dostrzec zębów i języka. On po prostu ich nie miał. Dopiero teraz zauważyłem ziemię za jego długimi połamanymi paznokciami. Całe ubranie miał uwalane glebą i jakąś nieokreśloną mazią spływającą w dół, aż do kostek. Jeszcze raz wściekle spojrzał na mój krzyżyk. Skrzywił się okropnie i odszedł ze zręcznością, o jaką nikt by go nie posądzał. Nie potrzebował już laski. Rozpłynął się razem z mgłą, tak samo jak się pojawił, gdy pierwszy raz go spotkałem. Długi czas nie mogłem powstać z kolan i stamtąd odejść. W końcu, zbierając w sobie wciąż siłę do kolejnych kroków, opuściłem cmentarz i z wielkim trudem dotarłem do domu. Nikomu nie powiedziałem, co się stało. Nie łudziłem się, że ktoś w to uwierzy. Wyjechałem z miasta wkrótce potem, czując się jak uciekinier, próbujący skryć się przed swoim prześladowcą. Lecz już nigdy nie dane mi było zaznać pełnego spokoju. Wspomnienia ścigają mnie do dzisiaj. Wiem, że jestem naznaczony spotkaniem z czymś tak przerażającym i złym, że nie znajduję nawet słów, żeby wyrazić to w ludzkim języku. Chciałbym zapomnieć, ale jest to niemożliwe i nie mogę już doświadczyć szczęścia, jakie znają inni ludzie. Może tylko wiem więcej niż oni i dzięki temu nie podążyłem ostatecznie drogą do samozatracenia. Iskierka dobrej woli, która się we mnie tliła, rozpaliła się pod wpływem tych zdarzeń i rozświetliła nieco otaczające mnie mroki. Po wyjeździe dowiedziałem się, że miły starzec opuścił nas zupełnie niespodziewanie. Byłem prawdopodobnie ostatnią osobą, która go spotkała. Okazało się, że nikt nie wiedział, gdzie mieszkał w czasie pobytu w naszym miasteczku ani jak się nazywał. Wszyscy, którzy go spotkali (poza mną), żałowali jednak tego niespodziewanego zniknięcia, nieznajomy wydawał im się bowiem niezwykle czarujący. Długo wspominano jeszcze mądrość jego słów i niezwykłą wiedzę, jaką posiadał. Tak pięknie potrafił mówić… Przepadł następnego dnia po tym, jak spotkałem go po raz drugi na cmentarzu. Tylko grobów, które wykopano na cmentarzu tego lata, nikt nie chciał już odwiedzać. Omijano je z dala i nie dbano o nie, tak że pogrążyły się w zapomnieniu. Tym bardziej dziwne było to, że kilka lat później wokół opuszczonych mogił wyrosły piękne kwiaty, których z całą pewnością nikt tam nie sadził, i spokojem otoczyły miejsca zapomniane przez ludzi. |