Programowy optymizm „Nauki spadania” mógł okazać się samobójczym krokiem w przepaść. Podczas gdy reżyser, scenarzysta i autor powieści, której „Nauka spadania” jest adaptacją, trudzili się nad rozweseleniem widza, najlepszymi terapeutami okazali się… aktorzy.  |  | ‹Nauka spadania›
|
Gdy w pierwszych scenach czworo obcych sobie nieszczęśliwców natyka się na siebie na dachu wieżowca, faworyta londyńskich samobójców, już wówczas wiadomo, że to nie przypadek będzie rządził losami bohaterów. Gatunkowe prawidła, proste i znane, muszą zostać odhaczone. Próbę solowego spadania trzeba przemienić we wspólną naukę pilotowania własnego życia. Niechciane spotkanie musi zaowocować przyjaźnią silniejszą niż śmierć. Bohaterowie „Nauki spadania”, mimo że różnią się wiekiem, charakterem, statusem i pełnioną rolą społeczną, muszą znaleźć wspólny język. I choć to oni próbują uciec przed życiem, najważniejsza eskapada powinna odbyć się w głowie widza. Tą eskapadą jest, rzecz jasna, ucieczka w naiwną kinową nibylandię. Poprawiacz humoru, eskapistyczne mamidło, placebo na codzienne bolączki – filmowych lekarstw tego rodzaju znaleźć można legion. Jak by nie było, jedno z wielu dobrodziejstw X muzy to niesienie pocieszenia, odwracanie uwagi, przenosiny w świat prostszy od tego, w którym istnieją widzowie. Pytanie tylko, czy niektóre z owych lekarstw nie powinny zostać, dla zdrowia, wycofane… Mimo że „Nauce spadania” nie grozi wpisanie na czarną listę, to jej skuteczność jest tylko chwilowa. Choć nie szkodzi, to działa wadliwie, bo z przerwami. Nie jest to też lek, który można by polecić każdemu. Ci, którzy funkcjonują na diecie z prawdziwego angielskiego humoru, nie zdążą nacieszyć się zbawiennym sarkazmem punktu wyjściowego, gdyż nie daje się on pogodzić z zamiarem pokrzepienia serc, któremu podporządkowana została reszta opowieści. Częściowo dlatego właśnie opowieść w żaden sposób nie zaskakuje. Zadziwiające jest jednakowoż, że z tak oryginalnego przecież pomysłu (wyjętego z „ Długiej drogi w dół”, bestsellera Nicka Hornby’ego, autora m.in. powieściowej podstawy pod „Był sobie chłopiec” z Hugh Grantem) nie udaje się wykrzesać czegoś ponad lichą komedię romantyczną lub wedrzeć się głębiej niż w naskórkowy, ulotny optymizm. Odpowiedzialny za całe to przedsięwzięcie Pascal Chaumeil, autor „ Licencji na uwodzenie” czy „ Wyszłam za mąż, zaraz wracam”, pozostaje nałogowcem miłosnej słodyczy i jej kornym niewolnikiem. Daleko mu tym samym do Nicole Holofcener, która w zeszłorocznym „Ani słowa więcej” potrafiła na znanych zasadach (filmowego romansu o wieku średnim) zachwycić błyskotliwymi dialogami, zaciekawić fabułą i zdecydowanie wiarygodniejszymi postaciami – które przecież, najzwyklejsze w świecie!, nie miały problemów tej miary, co bohaterowie premierowego filmu. A mimo tych wszystkich wad, mimo chwilowych nudności wywoływanych słodyczą i przewidywalnością, ów filmowy przeciętniak pozostawia po sobie wcale nie najgorsze wspomnienie. Ratunkiem dla scenariuszowych mielizn okazują się bowiem ironiczne kreacje aktorskie, wpisujące się w zamierzony lekki styl całości. Choć próby tłumaczenia poszczególnych życiowych dramatów drażnią tanim pretekstem, a postacie w najmniej wyważonych momentach zdają się uosobieniem jednej z cech: szelmostwa (Pierce Brosnan), zgorzknienia (Aaron Paul, de facto kopiujący swoją postać z serialu „Breaking Bad”), nadpobudliwości (świetna Imogen Poots) i nieśmiałości (Toni Collette) – to aktorom bez problemu udaje się zdobyć naszą sympatię. Polski tytuł filmu ujawnia tym samym iście pedagogiczne ambicje twórców. Morał dla filmowca taki: gdy film zostaje skazany na porażkę, ratunkiem dla niego mogą okazać się tylko aktorzy. To oni sprawią, że upadek nie będzie już tak bolesny.
Tytuł: Nauka spadania Tytuł oryginalny: A Long Way Down Data premiery: 21 marca 2014 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: Wielka Brytania Gatunek: dramat, komedia Ekstrakt: 50% |