Mniej CGI, więcej „problemów współczesnego świata”. Mniej komiksowego sci-fi, więcej kina szpiegowskiego spod znaku Jasona Bourne’a. Czy to działa? Jeszcze jak! „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” to najlepszy blockbuster ostatnich miesięcy. Tekst nadesłany na konkurs Esensji. Uwaga! Tekst zawiera lekkie spoilery dotyczące filmu „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kapitan Ameryka nie ma poczucia humoru i inteligencji Tony’ego Starka; jego imponujące przecież umięśnienie, w przeciwieństwie do kaloryfera boga Thora nie budzi rozmarzonych kobiecych westchnień; nieprzeciętna siła i umiejętność walki nie dają w połowie tej samej radochy, co „Hulk, smash!”. W dodatku ze swoim idealizmem i niezachwianą wiarą w nadrzędną wartość wolności zdaje się jeszcze bardziej niedzisiejszy niż wskazywałaby na to jego metryka. No i od siedemdziesięciu lat się nie całował – czy film o kimś takim może dziś powiedzieć nam coś ważnego? „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” braci Anthony’ego i Joe Russo przynosi jednoznacznie pozytywną odpowiedź na to pytanie. Gdy świat nękany jest przez międzynarodowy terroryzm, szaleńców rozmaitego sortu (nie mówiąc już o inwazjach z innych światów), zasadne staje się pytanie, czy nie poświęcić części swobód obywatelskich i praw człowieka w imię bezpieczeństwa kraju i całej planety. Wierchuszka S.H.I.E.L.D. doszła do podobnych wniosków jak realnie istniejący politycy, przez lata przymykający oczy – bądź wprost zatwierdzający – inwigilację, tortury czy tajne więzienia. W „Zimowym Żołnierzu” receptą na bolączki tego świata ma być szpiegowsko-militarny projekt „Wizja”, którego wdrożenie w jednej chwili ma unieszkodliwić największe potencjalne zagrożenia. Nasz bohater ma poważne wątpliwości, czy w imię bezpieczeństwa warto poświęcać prywatność zwykłych ludzi, oraz czy agencja S.H.I.E.L.D., dla której do tej pory pracował, jest godna zaufania – wątpliwości tym poważniejsze, gdy jej funkcjonariusze próbują go zlikwidować. Tym, co wyróżnia „Zimowego Żołnierza” na tle pozostałych filmów o przygodach Avengersów jest interesujący scenariusz, przywodzący na myśl raczej kino szpiegowskie niż pretekst do pociesznej rozwałki: przez niemal cały film Steve Rogers jednocześnie odkrywa skalę spisku zagrażającego ludzkości i ucieka przed wysłanymi w pogoń za nim agentami. Tak skonstruowana fabuła sprzyja ograniczeniu – na ile to oczywiście w tego typu produkcjach możliwe – CGI. Choć eksplozji komputerowo generowanej maszynerii w filmie nie brakuje, nowa odsłona przygód Kapitana Ameryki cieszy przede wszystkim znakomitymi scenami pościgów i walki wręcz (montażyści wyraźnie odrobili lekcję z „Bourne’ów”) – te ostatnie ogląda się tym lepiej, że bohater znajduje wreszcie równego sobie przeciwnika, tajemniczego Zimowego Żołnierza (pewnie 90% czytelników Esensji wie, kto zacz, ale nie róbmy spoilera tym 10%). Przy całej fizycznej sprawności i zagadkowym imidżu, to trochę niespełniona obietnica jednego z najbardziej wyrazistych czarnych charakterów w serii: bezwzględny zabójca z metalowym ramieniem ekscytowałby znacznie bardziej, gdyby w drugiej połowie filmu nieco rzadziej łzy cisnęły mu się do oczu z powodu kryzysu tożsamości (trzeba jednak oddać scenarzystom, że uniknęli ośmieszenia tej postaci i zafundowali jej uczciwą finałową przeprawę z Kapitanem). Film braci Russo całkiem nieźle daje sobie radę z psychologią bohaterów – dramaty Rogersa (Chris Evans, znów zgrabnie łączący aparycję króla balu maturalnego i uroczą prostoduszność) wciąż niepewnie odnajdującego się w XXI wieku są napisane z wyczuciem i nie bez humoru (lista rzeczy, które musi nadrobić, z Nirvaną, Gwiezdnymi Wojnami i tajskim jedzeniem); jego idealizm zostaje ładnie skontrapunktowany z Czarną Wdową, przekonaną, że by przetrwać w tym okrutnym świecie, trzeba grać według jego reguł. Cieszy, że Scarlett Johansson, która w „Iron Manie 2” i „Avengers” była jedynie seksownym dodatkiem, dostaje tu jakiś materiał do grania (i w pełni szczęśliwy byłbym, gdyby jeszcze dostała lepszego fryzjera). Ciekawiej niż w poprzednich filmach wypada też Samuel L. Jackson w roli Nicka Fury’ego, którego możemy zobaczyć w jednym z najlepszych kinowych pościgów ostatnich miesięcy. „Zimowy Żołnierz” to bodaj jedyny film, w którym Fury myli się bardzo, i to w sprawach zasadniczych (a wcześniej uchodziły mu na sucho najbardziej niedorzeczne plany, które jakimś cudem okazywały się genialne). Osobną przyjemnością jest oglądanie na ekranie Roberta Redforda w roli szefa S.H.I.E.L.D., który w jednej chwili potrafi zamienić niewymuszony luz gentlemana na wyrachowanie. Na tym tle trochę bezbarwnie wypada nowy sidekick Kapitana, Sam Wilson vel Falcon (Anthony Mackie) – na szczęście ma on przynajmniej świetny gust muzyczny. „Zimowy Żołnierz” to również pierwszy film cyklu, który tak wyraźnie podejmuje „dorosłe” problemy, wcześniej zarezerwowane dla komiksowego kina z najwyższej półki – kwestia inwigilacji pojawiała się wcześniej w „Mrocznym Rycerzu”, pytanie, czy poświęcić miliony dla pokoju i bezpieczeństwa miliardów to oczywiście „Watchmen”. Nawet jeśli konkluzje do jakich film braci Russo dochodzi, okazują się pewnymi unikami (wszak to ci źli chcą szpiegować i poświęcać), to już sam fakt, że takie wątpliwości się pojawiają, należy uznać za cenny, tym bardziej, że udaje się tu przemycić myśl, iż rozdęty w imię bezpieczeństwa aparat kontroli to patologia, a nie zło konieczne. W nowym „Kapitanie” szczególnie lubię jego osadzenie we współczesnych, realistycznych kontekstach – stawką w walce nie jest wszak abstrakcyjne (i umiarkowanie poważne) „istnienie planety” albo „powstrzymanie psychopaty”, ale prawdziwe interesy i wolności obywateli, których zagrożenie nieco tylko podrasowano na potrzeby widowiska. Tym, co dzieli „Zimowego Żołnierza” od miana pierwszego arcydzieła serii, jest jednak tych obywateli portret: Kapitan potrafi wprawdzie inspirować „zwykłych ludzi” do heroizmu, ale scenarzyści nie podarowują im nawet tak małego zwycięstwa, jak miało to miejsce choćby we wspaniałej scenie na promach w „Mrocznym Rycerzu”. Oglądając filmy od Marvel Studios trudno czasem nie oprzeć się wrażeniu, że to jakiś cud, że ci nieboracy nie potrzebują superbohatera do zawiązywania sznurowadeł. Nowy „Kapitan Ameryka” to jednak przede wszystkim doskonała rozrywka, z akcją mknącą tak szybko, że nie zdążamy zapytać o jej logikę. Film nie jest może aż tak zabawny, jak ostatni „Thor” czy „Iron Man”, ale na brak humoru i ciekawych aluzji nie można narzekać. Usatysfakcjonowani powinni być zwłaszcza fani uniwersum Marvela, bo tu i ówdzie wspomina się o komiksowych bohaterach – także o tych, którzy jeszcze nie doczekali się swojego filmu (warto zostać na napisach końcowych – i tym razem są aż dwie sceny dla cierpliwych). Za to wielbicielom wyławiania metafilmowych rodzynków polecam uważnie przyglądać się pewnemu nagrobkowi w jednej z ostatnich scen. I choć to obraz cmentarza wieńczy film, nastroje w stajni Marvela powinny być jak najdalsze od grobowych – seria „Avengers” nigdy nie była w tak dobrej formie.
Tytuł: Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz Tytuł oryginalny: Captain America: The Winter Soldier Data premiery: 28 marca 2014 Rok produkcji: 2014 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, przygodowy, SF Ekstrakt: 80% |