powrót; do indeksunastwpna strona

nr 3 (CXXXV)
kwiecień 2014

Tydzień z Wesem Andersonem: Tragikomedie dla dziwaków, czyli „Genialny klan”
Trzeci dzień tygodnia z Wesem Andersonem i jego trzeci film – „Genialny klan” z 2001 roku. O filmie pisał na naszych łamach Michał Chaciński, dziś przypominamy ten tekst.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Komedia uchodzi za jeden z najtrudniejszych gatunków filmowych. Z pozycji widza trudno w to uwierzyć z kilku powodów. Po pierwsze, patrząc na ostatnie komedie z Hollywood, zwłaszcza na te przeznaczone dla młodzieży, można by sądzić, że wystarczy w filmie wstawić kilka obrzydliwych dowcipów (powiedzmy, coś ze spożyciem płynów ustrojowych + defekacja), zrobić parę głupich min i sukces murowany – przynajmniej u tej tzw. „mniej wymagającej” młodzieżowej widowni. Po drugie, komedie zwykle sprawiają na nas lekkie wrażenie, co sygnalizuje, że i twórcy nie musieli się mocno wysilać (no, może za wyjątkiem scenarzysty, który musiał to wszystko wymyślić). Wreszcie po trzecie, aktorzy w komediach zdają się najczęściej sami świetnie bawić, a do tego przyjęło się uważać, że role komediowe nie wymagają od nich aż takiego wysiłku jak występy dramatyczne (patrz Oscary – ile komedii nagrodzono najważniejszymi Oscarami? Niewiele). A jednak opinie samych twórców są zupełnie inne niż zdanie widzów. Aktorzy grający w różnych gatunkach filmowych powtarzają: „dying is easy” – na ekranie umiera się łatwo, czyli role dramatyczne przychodzą chyba jednak naturalniej, niż wysiłek prowadzący do wywołania u widza śmiechu. Reżyserzy również twierdzą, że materiał komediowy wielokrotnie wymaga dużo większego wysiłku niż dramat – potrzebne jest choćby dokładne przygotowania widza do komediowej sceny (bez sugerowania gdzie będzie puenta), ale potrzebne jest też idealne wyczucie gagu, czyli tzw. timing komediowy. Bez niego nawet najlepszy pomysł może nie zadziałać. Zresztą, mówiąc najkrócej, wyczucie powagi i tragedii mają wszyscy; poczucia humoru – nie.
Wśród wszystkich tych problemów można jeszcze bardziej skomplikować sobie temat, dzieląc sam gatunek komedii na podgrupy. Ogólnie łatwiejszy do uprawiania wydaje się gatunek komedii sytuacyjnej, w której twórca liczy na zaskoczenie widza samymi gagami. Jest to zresztą podgatunek najstarszy – kino nieme wymuszało na twórcach takie właśnie podejście do komedii, robiąc ze slapsticku jeden z pierwszych rozpoznawalnych stylów filmowych. Tutaj zawsze natychmiast widać wynik – wybuch śmiechu lub cisza na sali. Trudniejszy do uprawiania jest niewątpliwie podgatunek komedii konwersacyjnej, w którym wynik zależy w ogromnym stopniu nie tylko od poczucia humoru i literackich umiejętności scenarzysty, ale również od aktorskich umiejętności ekipy, która zagwarantować musi tzw. delivery, czyli odpowiedni sposób komediowego zaintonowania i wymówienia frazy. Współczesnym mistrzem tego typu komedii pozostaje dla mnie Woody Allen, którego filmowe tyrady są zupełnie niepowtarzalne i natychmiast rozpoznawalne. A jednak przy innym „delivery”, choćby w wykonaniu Kennetha Branagha w „Celebrity” widać, że ten sam materiał może w cudzych ustach irytować, a nie śmieszyć. W tym podgatunku komedii również łatwo szybko zorientować się na ile celny jest materiał – widz albo wybucha śmiechem, albo nie. Jednym z najtrudniejszych podgatunków komedii wydaje mi się komedia charakterów. Po pierwsze, rzadko pojawia się w niej tradycyjnie komediowy chwyt natychmiast wywołujący głośny śmiech widza. Po drugie, wymaga ona absolutnie idealnego zrozumienia między scenarzystą, reżyserem i ekipą aktorską – bez tego komizm zapisanej w skrypcie postaci może na ekranie zupełnie zginąć. Komedia charakterów zwykle wywołuje u widza po prostu uśmiech; raczej wesołość, niż głośny wybuch śmiechu. Jak na komedię to pozornie niewiele, ale komedia charakterów oferuje jedną zasadniczą zaletę w porównaniu do innych typów – przy kolejnych seansach bawi zwykle równie dobrze, a potrafi nawet bawić jeszcze lepiej niż wcześniej. Tam gdzie znany gag wywołuje już często tylko uśmiech wspomnienia pierwszego seansu, oryginalna, świetnie narysowana komediowa postać potrafi mnie bawić coraz mocniej, w miarę jak zauważam więcej i więcej aktorskich gestów, elementów scenografii, czy reżyserskich sztuczek budujących daną postać.
Dlaczego pozwalam sobie na ten przydługi wstęp? Dlatego, że „Genialny klan” jest jedną z najlepszych komedii jakie widziałem, ale jest to właśnie doskonały przykład komedii charakterów, unikającej gagów i natychmiast działających na widza komicznych puent. Widz zasiadający przed ekranem, przygotowany na komedię w tradycyjnym rozumieniu, czyli na zbiór żartów sytuacyjnych, będzie podczas seansu „Genialnego klanu” zawiedziony. W całym filmie tego typu momenty można policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Zasadnicza część komediowego ładunku jest w tym filmie przekazywana na poziomie „podprogowym”. Przez niedostrojenie i niezrozumienie poziomu przekazu tego filmu bardzo łatwo będzie go komuś sklasyfikować jako „słabą komedię”, a to błąd.
„Genialny klan” jest bezpośrednią kontynuacją stylistyczną „Rushmore”. Anderson ponownie przeniósł na ekran scenariusz tworzony wspólnie z Owenem Wilsonem (obsadził również znowu Owena i Luke′a). Ponownie zdecydował się przemawiać do widza nie na poziomie gagów, tylko na poziomie rysunku charakterów i żartów realizacyjnych. Ponownie liczy na to, że widz albo dostroi się do jego fali, do sardonicznego, suchego poczucia humoru, albo zupełnie nic z filmu nie zrozumie (bo nie załapie ani komediowości, ani dramatu). Tyle że tym razem Anderson podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej. W „Genialnym klanie” w porównaniu do „Rushmore” mamy jeszcze więcej niestandardowych postaci. Każdy jest tu niejako dorosłą wersją nastoletniego bohatera poprzedniego filmu, a ilość dziwacznych sytuacji z „Rushmore” pomnożona została przez tę właśnie zwiększoną liczbę postaci. Mamy też jeszcze bardziej meandryczną linię fabularną, jeszcze gęstsze żarty wizualne, jeszcze więcej sprzecznych sygnałów komediowych i dramatycznych – ogólnie jesteśmy po prostu o jeden poziom wyżej w komunikacji z tym dziwakiem Wesem Andersonem. Mimo że „Genialnym klanie” pojawiają się bardzo podobne rozwiązania stylistyczne do tych wykorzystanych w „Rushmore”, odniosłem wrażenie, że Anderson o krok dalej posunął się w hermetyczności swojego podejścia. Tak jakby jeszcze wyraźniej podkreślał tutaj, że nie ma zamiaru zdobywać sympatii widza, który od początku nie załapuje tego typu „klimatu”.
W „Genialnym klanie” Anderson daje widzowi jeszcze mniej wskazówek co do odbioru poszczególnych scen. W filmie dosłownie roi się od sytuacji, które w jednej chwili wywołują śmiech, ale w następnej rodzą niepewność, czy faktycznie należało się z tego zaśmiać. Po części przyczyną jest to, co u Andersona widać było już w „Rushmore” – umiejętność karkołomnego połączenia na ekranie dziwacznych postaci z prawdziwym dramatem. „Genialny klan” obok całego komediowego przekazu potrafi też znienacka poruszyć sceną dramatyczną i jest to jeden z elementów, które zrobiły na mnie w filmie największe wrażenie. O ile dramatyczne momenty w „Rushmore” dawało się podsumować uspokajającym komentarzem o młodym wieku nieletniego bohatera, o tyle w „Genialnym klanie” tego typu momenty stają się nagle dużo bardziej przejmujące. A jednak, zanim losy któregoś z bohaterów zdążą zbyt mocno zaważyć na nastroju filmu, Anderson umiejętnie z powrotem wprowadza nas w lżejsze samopoczucie. Tak subtelnego balansowania między tragedią a komedią nie widziałem w kinie dawno. Myślę, że osiągnięcie takiej równowagi bez wykorzystywania łatwych chwytów i nadmiernego upraszczania przekazu możliwe było przede wszystkim dzięki temu, że Anderson zachowuje kontrolę nad całością procesu tworzenia filmu – od pomysłu, przez fazę pisania scenariusza, do reżyserii. Choć oczywiście dla widza widoczny jest wynik przede wszystkim tej ostatniej funkcji – świetne prowadzenie genialnej ekipy aktorskiej. O aktorach powiem tylko tyle, że większość obsady zdołała ze świetnym skutkiem zagrać przeciwieństwa swoich typowych ról. W filmie pojawia się przez to kolejny, dziwny poziom komedii charakterów – wykraczający poza fabułę samego filmu i wchodzący w relację widza z danym aktorem.
„Genialny klan” jest jedną z najlepszych tragikomedii jakie widziałem w ciągu ostatnich lat. Po zaledwie trzech filmach Wes Anderson wyrósł na absolutnie pierwszoplanowy talent w amerykańskim kinie – scenarzystę-reżysera o niesamowitym wyczuciu i komedii i dramatu, przemawiającego własnym oryginalnym głosem i odmawiającego „umasowienia” swojego przekazu. Kto nie odbiera na tej samej fali, na której nadaje reżyser, po prostu nie znajdzie tutaj prawie nic interesującego. Oczywiście z tego powodu „Genialny klan” nie jest filmem, który można komukolwiek bez obaw zarekomendować. W tej sytuacji, w duchu niejasnych scenariuszowo-reżyserskich rozwiązań Andersona, pozwolę sobie nikomu nie polecać tej wyśmienitej tragikomedii. Poważnie.



Tytuł: Genialny klan
Tytuł oryginalny: The Royal Tenenbaums
Dystrybutor: Syrena
Data premiery: 22 marca 2002
Reżyseria: Wes Anderson
Rok produkcji: 2001
Kraj produkcji: USA
Czas trwania: 109 min
WWW:
Gatunek: dramat, komedia
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
powrót; do indeksunastwpna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.