Kończymy już nasz tydzień z Wesem Andersonem. Kończymy go oczywiście jego przedostatnim filmem, uroczym „Moonrise Kingdom”. Przypominamy jednocześnie, że film najnowszy, „Grand Budapest Hotel” już w kinach, a nasza recenzja tutaj. | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W świecie, a raczej królestwie Wesa Andersona przestylizowanie leży na porządku dziennym. Życie dziwacznych bohaterów obserwujemy niczym domek dla lalek. Wśród pastelowym barw, jaskrawych mebli i wymuskanych kostiumów podglądamy ich poukładane życie. Nudne i leniwe, odmierzane tymi samymi rytuałami i zwyczajami. Jednak gdy nasze oko spocznie na szczegółach, nie trudno dostrzec, że tkwi w nich mały diabeł. W ironicznej przypowieści dzieci bawią się w dorosłych, dorośli zachowują się jak dzieci. Idylliczna wyspa Nowa Penzania jest idealnym miejscem dla uczucia 12-letnich Suzy (rewelacyjna Kara Hayward!) i Sama. Dziewczynka uciekła do rodziców, chłopiec zrejterował z obozu dla skautów. Wspólna eskapada jednak to nie tylko wiekowo mocno zaniżone romantyczne rendez-vous. W małej wyprawie dwójki nastolatków objawia się bowiem wszystko to co czego brakuje w rutynowym dorosłym życiu: tęsknota za szaleństwem młodości, pogoń za marzeniem, czy przede wszystkim chęć ucieczki od szarości egzystencji pod dyktandem zasad. Moc „Kochanków z Księżyca” bazuje na wszędobylskim przymrużeniu oka. Wykreowanej na ekranie przez pewną ręką Wesa Andersona specyficznej atmosferze nie sposób odmówić przewrotności. W jego filmie to dzieci trzymają w rękach broń, podejmują decyzje, z ich ust wypływają życiowe mądrości. Zmęczeni rutyną dorośli poszukują ukradkowego romantyzmu, emanują nieporadnością, sens ich życia nadają wyłącznie regulaminowe uwarunkowania. W jednej ze scen lokalny szeryf mówi do chłopca „pewnie jesteś o wiele mądrzejszy niż ja”. Jeśli uznać znudzonego dorosłego mężczyznę granego przez Bruce’a Willisa za personifikację amerykańskiego mainstreamu, a niewinnego, ponad przeciętnie inteligentnego chłopca za metaforę kina niezależnego, nie sposób się nie zgodzić. Kombinacja ukradkowej wiwisekcji ukrytych pragnień sprawia, że wszystko to co oczywiste i wybuchowe chce się odłożyć na bok. Choćby po to by przez chwilę zatańczyć przy francuskich lirycznych melodiach, rozbić obóz na dziewiczym brzegu, i poczuć świeżość nowych doświadczeń. Oderwać się od rzeczywistości we własnym bezkompromisowym świecie. Księżycowym królestwie Wesa Andersona. Kamil Witek Nie ma drugiego takiego twórcy w dzisiejszym kinie, jak Wes Anderson. Jego styl jest z jednej strony niesamowicie oryginalny, z drugiej strony – chyba zupełnie niepodrabialny. No dobra, to wiedzieliśmy już co najmniej od czasów „Genialnego klanu” (a może nawet „Rushmore”). Niesamowite jednak, że Anderson wciąż potrafi zaskoczyć. W „Fantastycznym panu Lisie” genialnie splótł swą estetykę i tematy go interesujące z kukiełkową opowieścią dla dzieci w „Moonrise Kingdom” pokazuje, że potrafi również pokazać na ekranie czyste uczuciowe ciepło. Gdzieś w tle Andersonowskich śmieszno-gorzkich opowieści jest zawsze jakieś drugie dno – destrukcyjna życiowa obsesja w „Zissou”, delikatna kpina z rozpaczliwego poszukiwania duchowości w „Darjeeling”, kryzys wieku średniego w „Panu Lisie”, tymczasem w „Moonrise Kingdom” tym tłem jest miłość, która potrafi przezwyciężyć obcość i osamotnienie. Może narzekać Łukasz Gręda w swoim świetnym tekście o Andersonie, że ciepło w „Moonrise Kingdom” jest złudne, ale nie zmienia to faktu, że po seansie wychodzimy z kina zadziwiająco pokrzepieni. Piękny, piękny film. Konrad Wągrowski Okropny film, paskudny film. Nostalgia wylewa się z niego litrami, przywodząc na myśl najlepsze momenty dzieciństwa. Już historia dwójki małoletnich uciekinierów wystarczyłaby za świetny materiał na udane dzieło, ale Anderson dokłada do tego jeszcze całe mnóstwo fajerwerków – wykorzystywanie konwencji kilku gatunków, fantastyczną scenografię, znakomitą muzykę i – last, but not least – fenomenalny casting. Edward Norton jako ciapowaty harcerz, Bill Murray jako nieco oderwany od rzeczywistości rodzic, czy wreszcie Tilda Swinton jako „Opieka Społeczna” – ciężko przyznać tu komuś palmę pierwszeństwa, a przecież to postacie ledwo drugoplanowe. W dodatku nie wspomniałem jeszcze o dowodzącym poszukiwaniami renegatów policjancie, w którego wciela się Bruce Willis. Z kapitalnym zresztą skutkiem i kto wie, czy ten aktor nie powinien zacząć być obsadzany w podobnie nieoczywistych rolach, jak tu, bo wciskanie go w najwyżej średnie produkcje SF typu „Looper” czy „Surogaci” jest zwykłym marnotrawieniem jego potencjału. W efekcie „Moonrise Kingdom” można określić jednym słowem: dopracowany. No, może jeszcze dwoma dodatkowymi: niesamowicie klimatyczny. I melancholijny, bo jeśli na początku wspomniałem o wspomnieniach z dzieciństwa, to przecież wiadomo, że powrotu do niego już nie ma. A przynajmniej nie na dłużej, niż 94 minuty – czyli tyle, ile trwa film Andersona. Daniel Markiewicz
Tytuł: Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom Tytuł oryginalny: Moonrise Kingdom Data premiery: 30 listopada 2012 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 94 min Gatunek: dramat, komedia, romans |