Nowy film twórcy świetnego „The Host: Potwór” czy wcale nie gorszej „Zagadki zbrodni” to jeden z tych tytułów, które dają znacznie mniej, niż początkowo obiecują.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Adaptacja niewydanego w Polsce francuskiego komiksu „Transperceneige” przez większość ekranowego czasu boleśnie nie daje zapomnieć o medium, z którego wyrasta. Siedzący na stołku reżysera Joon-ho Bong nieuświadomionych widzów może utwierdzić w krzywdzącym przekonaniu, iż powieść obrazkowa to tylko marniejsza podróbka literatury pięknej. Potwierdzenie znajduje tu bowiem ujemny bagaż komiksowości: jednowymiarowość tworzonych grubą kreską bohaterów, iście rysunkowa dynamika wydarzeń i niedorzeczna groteskowość świata przedstawionego. Wszechstronny Koreańczyk filmowe światy uwielbia składać z pozornie nieprzystających elementów. Bezbarwny żywot nastolatki koloryzuje komediową intrygą o zabójstwach czworonogów („Szczekające psy nie gryzą”, 2000). Policyjne dochodzenie związane z serią morderstw na młodych kobietach opatruje ładunkiem społecznej satyry („Zagadka zbrodni”, 2003). Typowo japoński monster movie przemienia w dramat rodzinny („The Host: Potwór”, 2006). Nawet relację niedorozwiniętego syna i ponad wszystko kochającej go rodzicielki potrafi uformować w coś na kształt kryminalnego moralitetu („Matka”, 2009). Wydawałoby się więc, że sięgnięcie po wzorcowy przykład narracji o klasowej rewolucji dziejącej się w postapokaliptycznej rzeczywistości jest rozwiązaniem dla Bonga idealnym. To jednak, co w powieści obrazkowej można określić specyfiką medium, w bardziej dosłownie oddziałującej ekranowej odmianie wcale nie musi się sprawdzić. Historia ostatnich reprezentantów ludzkiego gatunku, którzy od siedemnastu lat przemierzają skute lodem kontynenty, zagnieżdżeni w specjalnie zaprojektowanym pociągu i podzieleni na dwie klasy – posiadaczy i wyzyskiwanych, niezgrabnie rozjeżdża się w dwóch różnych kierunkach. „Snowpiercer: Arka przyszłości” to film huśtawka; rozpięty między rozrywkową konwencjonalnością a intelektualnymi ambicjami nie usatysfakcjonuje miłośników kina gatunkowego, a i tych próbujących dopatrzyć się czytelnego portretu ludzkości po apokalipsie wprawi w nie lada konsternację. Prześmiewcze przerysowanie tyczy się tutaj zarówno adwersarzy (którzy stanowią wybitnie nieciekawą zbiorowość), jak i większości protagonistów. Tym razem Bongowi nie udaje się utrzymać w ryzach gatunkowej konwencji, jak czynili to choćby twórcy „Igrzysk śmierci”. W ekranizacji bestsellera Suzanne Collins utrzymano w równowadze powagę przedstawienia uciskanych społeczności oraz absurdalność zwyrodnienia klas wyższych, a przy tym zachowano wiarygodność psychologiczną poszczególnych postaci. U Bonga natomiast opowieści o aktach kanibalizmu istnieją obok kuriozalnej, przywodzącej na myśl anime, lekcji skrajnie zideologizowanej historii dla najmłodszych pasażerów pierwszej klasy. W „Arce przyszłości” skojarzenia z drugowojenną podróżą do obozów pracy przeplatają się z pojedynkami z zamaskowanymi rzeźnikami rodem z japońskiej mangi. Jak gdyby reżyser nie mógł się zdecydować, czy lepiej sprawdzić, do czego zdolny jest człowiek w najbardziej ekstremalnych sytuacjach i zrobić to z powagą humanisty, czy może z entuzjazmem filmowego eskapisty sięgać do składnicy popularnych gatunków. Jest jeszcze trzecie rozwiązanie, z którego Bong nie korzysta. Wziąć przykład z Witkacego, poczytać „Szewców” i widowisko poświęcić grotesce w stopniu tak znaczącym, że niedorzeczność stałaby się jedynym wskaźnikiem i kluczem umożliwiającym odczytanie wydarzeń i bohaterów. Bong zatrzymuje się jednak w połowie drogi, przez co nie ma mowy o żadnym kluczu. Pozostaje niekonsekwencja i miałkość. Każdy z rebeliantów stanowi wcielenie określonego typu bohatera: mędrca (John Hurt), przywódcy (Chris Evans), zdesperowanej matki (Octavia Spencer), genialnego narkomana (Hang-ho Song), młodego gniewnego (Jamie Bell), cherlaka (czyniący mimiczne wygibasy Ewen Bremner). Razem współtworzą oni pstrokatą reprezentację, która z niewiadomych powodów walczy za całą resztę zniewolonych. A zachodzą daleko. Pokonują niezliczone segmenty, a my z nimi – niczym kolejne poziomy gry komputerowej. Cały pociąg to wzbudzający podziw samowystarczalny kompleks niezbędnych do przeżycia pomieszczeń oraz udogodnień dla bogaczy. To ludzki mikroświat, przez który przelatujemy z bohaterami, jak gdybyśmy byli w jakiejś niekończącej się reklamie. Wszystkie dobrodziejstwa tej arki są tu bowiem wiecznie czynne, każdy pasażer pełni jak gdyby z góry określoną funkcję, by przypadkiem żadna z atrakcji pociągu nie ominęła siedzącego w kinie widza. To strategia dla widowiska zrozumiała, lecz nie ma w niej za grosz wiarygodności. Widzowie znający filmografię Bonga wiedzą, że w łączeniu farsy z tragedią bywa niezrównany. To filmowy alchemik posiadający tajemne przepisy na rozluźnienie najgęstszej nawet atmosfery; to mistrz narracji snujący najbardziej przerażającą intrygę, który potrafi w tej samej chwili rozbawić widza tak, że nie cierpią na tym bohaterowie, ze swoimi troskami i tragediami. Dość wspomnieć, że nazwisko Koreańczyka pojawia się wśród największych znakomitości z historii kina w odcinkowej „Odysei filmowej”, autorskim przeglądzie irlandzkiego krytyka filmowego, Marka Cousinsa. A jednak tym razem przepis Bonga okazuje się wadliwy. Nad filmem unosi się widmo niezamierzonej ironii, a tytułowy, prujący przez śnieżne wertepy pociąg wydaje się odwrotnością całego filmu – na zmianę zastygającego w bezruchu lub pędzącego na złamanie (narracyjnego) karku. Lecz nawet równe tempo nie uczyniłoby tej podróży komfortową dla widza. Być może zatem najlepiej w ogóle jej nie zaczynać.
Tytuł: Snowpiercer. Arka przyszłości Tytuł oryginalny: Snowpiercer Data premiery: 11 kwietnia 2014 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: Czechosłowacja, Francja, Korea Południowa, USA Czas trwania: 126 min Gatunek: akcja, dramat, SF Ekstrakt: 40% |