 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Dobry: Zaraz, zaraz, nie „pomijam”, tylko zakładam jako oczywistą oczywistość, że skoro rozmawiamy o filmie Coenów, a nie Żamojdy, konstrukcja fabuły będzie bezbłędna, klimat takoż. A czy dialogi soczyste? Cóż, tym razem nie na poziomie mistrzów. W każdym razie ani razu się nie uśmiałem, ani razu nie cmoknąłem z zachwytu, a zapamiętałem jedynie Johna Goodmana mylącego imię „Llewyn” z „Lew N.”, ale to też taki sympatyczny słowny żarcik tylko, żadne aj-waj. Grzegorz Fortuna: Natomiast argumenty dotyczące „wpadek” i aborcji są moim zdaniem trochę chybione. Raz, że dwójkę dzieci trudno określić mianem „płodzenia na prawo i lewo"… Piotr Dobry: Poczekaj, chłopak jest jeszcze młody. Grzegorz Fortuna: …dwa, że należy wziąć poprawkę na to, w jakich czasach się ten film dzieje. To rok 1961, a wtedy nikt się nie bał AIDS, niska była świadomość odnośnie zapobiegania ciąży, a aborcję traktowano często po prostu jako środek antykoncepcyjny. Wystarczy zresztą popatrzeć na to, jak zachowuje się lekarz, u którego Llewyn próbuje załatwić sprawę – nie robi żadnych problemów, chce tylko dwóch stówek i gotowe. Piotr Dobry: Tyle że ja nie mam problemu z wątkiem aborcji jako takiej, lata 60. rządziły się swoimi prawami, to zrozumiałe. Nie podoba mi się tylko podejście Davisa do sprawy – on przecież nawet nie porusza ze swoimi partnerkami tematu ewentualnego ojcostwa, przyjmuje aborcję za pewnik, bo przecież ma ważniejsze sprawy na głowie, co tam jakieś skrobanki. A jak się z czasem dowiadujemy, pierwsza dziewczyna, która z nim zaciążyła, jednak nie zrobiła aborcji, tylko wróciła na wieś i urodziła dziecko. Które on ma w dupie, bo jest przecież pępkiem świata. Grzegorz Fortuna: No to już nie wiem, czego byś od tego filmu w końcu chciał – lekkości i pójścia w stronę komedii czy jednak życiowych rozkmin na temat ojcostwa, które wzruszyłyby Krzysztofa Zanussiego? Nie wiemy przecież, czy z pierwszą dziewczyną o tym rozmawiał i co z tego wyszło; poza tym Llewyn nie ma tego dziecka w dupie, ale też nie za bardzo ma co zrobić. Przespał się z jakąś dziewczyną, której my, widzowie, nawet nie poznajemy, nie widział jej od kilku lat, po czym dowiedział się, że jest ojcem. Później jest przecież scena, w której Llewyn zastanawia się, czy nie pojechać do tego miasta, ale wiadomo, że byłoby to absolutnie bez sensu. Nie ma domu ani pieniędzy, nic temu dziecku nie może zaoferować, jego matka może mieć już nowego męża itd. Owszem, nie robi nic w tę stronę, ale trudno powiedzieć, żeby miał to w dupie, bo „jest pępkiem świata”. Z kolei Jean ma chłopaka i wyraźnie stwierdza, że nie ma najmniejszej ochoty wychowywać dziecka ze „zidiociałym bratem króla Midasa”. Piotr Dobry: I to ma być, przepraszam, argument na korzyść Llewyna? Jean stwierdza też wcześniej, że gdyby dziecko na pewno było jej chłopaka, to by je urodziła, ale że może być Davisa, to pozostaje tylko aborcja. I jak na ten wyraz najwyższej pogardy reaguje Llewyn? W ogóle nie reaguje, jak zwykle w podobnej sytuacji. Nie rozumiem też linii obrony, jakoby nie interesował się swoim wcześniejszym dzieckiem z powodu braku pieniędzy czy perspektyw, bo przecież nie posiada ich wyłącznie na własne życzenie. Tu nie ma mowy o żadnym pechu czy fatum, jak interpretuje owczym pędem większość recenzentów, pewnie przez skojarzenia z „Poważnym człowiekiem”. Gość jest zerem, bo mu to odpowiada. Nie ma kasy, bo przecież nie zhańbi się żadną uczciwą pracą. I ja mówię na to: okej, jego sprawa, ale nie każcie mi się przejmować jego zakichanym losem, nie wmawiajcie dramaturgii gdzie jej nie ma. Grzegorz Fortuna: Ale pech czy fatum są tu obecne – chociaż zostały przefiltrowane przez charakterystyczną dla braci Coen ironię – choćby w fakcie, że Llewyn nie dostanie żadnych pieniędzy za „Please, Mr. Kennedy” (które – jak wynika z dialogów – stanie się hitem) czy w scenie, w której siostra wyrzuca jego legitymację, przez co Llewyn nie może wypłynąć na połów. To nie jest wcale zły trop i nie trzeba nawet oglądać „Poważnego człowieka”, żeby zwrócić na to uwagę. Piotr Dobry: Ale ja przecież nie twierdzę, że w całym filmie nie pojawia się pech – w końcu do tego, co wymieniłeś, można też jeszcze dodać na przykład niechcianą ciążę. Twierdzę tylko, że nie można (znaczy, można, ale to głupie) usprawiedliwiać pechem całej sytuacji życiowej Llewyna – że chłopina tak się stara, tak napina, a ciągle ma pod górkę, i w ogóle to niech go ktoś przytuli, biedaczysko. Grzegorz Fortuna: Nie zgodzę się też z tym, że Llewyn krzywdzi innych. Owszem, wymusza miejsce do spania, czasem na kogoś nakrzyczy bez sensu, ale raz, że wyraźnie czuje się z tym później źle, a dwa, że trudno to nazwać krzywdzeniem – bodaj jedyną osobą, którą potraktował naprawdę okropnie, była kobieta grająca irlandzkie piosenki w Gaslight. Ani Jean, ani Jimowi, ani Gorfeinom nic złego przecież nie zrobił. Nie wydaje mi się też, by Llewyn uważał, że wolno mu więcej. To raczej ktoś, kto chciałby mieć tyle, co inni, i chciałby być poważnie traktowany. A to przecież bardzo zrozumiałe pragnienie. Piotr Dobry: Oczywiście. I mam dla niego banalnie prostą radę, jeśli chce być poważnie traktowany: zacznij się, koleś, poważnie zachowywać. Tyle. Ewa Drab: Spokojnie, panowie, sympatie i animozje to tak naprawdę sprawa drugorzędna. Przyjmijmy, że jest tak, jak mówisz, Piotrku – Llewyn jest zadufanym w sobie leniem i nieudacznikiem, w porządku. Czy to jednak sprawia, że „Co jest grane, Davis?” to zły film? Czy to nie oznacza wręcz, że film zyskuje nowe interpretacje, piętnując – w Twoim postrzeganiu postępowania bohaterów – zachowanie wolne od odpowiedzialności? Wydaje mi się, że jeśli film można widzieć z tak dwóch różnych perspektyw jak Wy, to stanowi to jedynie plus dla reżyserów. Od nas zależy zatem, co w „Co jest grane, Davis?” zobaczymy. Z jednej strony będzie to kolejne u Coenów spojrzenie na ludzką beznadziejność, z drugiej – historia o wielu innych odcieniach, na przykład o syzyfowym zmęczeniu rzeczywistością. Jeśli mam natomiast dorzucić swoje trzy grosze na temat samego bohatera, to myślę, że Llewyn zdaje sobie sprawę ze swojej bierności, która nigdzie go nie zaprowadzi. Zbyt łatwo jednak ulega bezsilności i zniechęceniu wobec porażek, wycofując się w głąb swojej skorupy. Nie jest to dobra postawa ani pozytywny obraz młodych ludzi, ale na pewno dający do myślenia i w żaden sposób filmowi nieujmujący. Piotr Dobry: Ewo, chyba źle mnie rozumiesz – ja w ogóle nie oczekuję od kina, a co dopiero od kina Coenów, umoralniających pogadanek i forsowania jedynie słusznych postaw. Absolutnie. I fakt, że Davis jest palantem, nie przekłada się przecież od razu na jakość samego filmu. Co więcej, uważam wręcz, że jest to wybitny film muzyczny. I zarazem przeciętny film fabularny. Doceniam oczywiście homeryckie tropy i wycieczki do Joyce’a, ale jako zwykły widz, nie kulturoznawca, na pewno już do tego filmu nie wrócę. Co innego do ścieżki dźwiękowej. Ewa Drab: Dla mnie po prostu stwierdzenie, że film jest przeciętny i do niego nie wrócisz, oznacza tyle tylko, że bohater i jego losy zniechęcają Cię na tyle, iż w rezultacie przyjęta perspektywa rzutuje jednak na jakość właśnie. Ale co do jednego się zgadzamy, z czego bardzo się cieszę – soundtrack jest przewyborny! Konrad Wągrowski: Owszem, jest, ze szczególnym wskazaniem na doskonałe „Please Please Mr. Kennedy”, ale… Miałem takie wrażenie, że piosenki zajmują zbyt dużo miejsca w filmie, nie wnoszą nic do rysunku bohatera, i w ten sposób nieco zabierają czas niezbędny na budowanie wizerunku bohatera i fabuły. Ale skoro tak długo kłóciliście się o to, czy Llewyn jest dupkiem, czy nie, to może nie mam racji… Nie będę jednak udawał, że „Inside Llewyn Davis” należy do moich ulubionych filmów braci Coen. Owszem, ma nieco odmienną formę niż wcześniejsze filmy, nadal będąc wyraźnie filmem Coenowskim. Ale ani ta forma bardzo odkrywcza, ani obserwacje bardzo istotne. Ale może znów się mylę – sądzę, że może to być przypadek „Poważnego człowieka”, gdy film lepiej wchodzi z każdym kolejnym seansem… Ewa Drab: Myślę, że cały urok i siła przekonywania leży właśnie w niespiesznym tempie, braku szukana oryginalnej formy, zastanawiania się na głos, ale bez większego porządku. W tym, że bracia nie robią nic na siłę ani pod publiczność, także w tym, że ich protagonista – jak widać – da się lubić i jednocześnie nienawidzić. A piosenki? Wydaje mi się, że przynajmniej kilka ma wielkie znaczenie dla fabuły i postaci, choćby utwór o królowej, w której dziecko jest symbolem twórczości Llewyna, albo utwór śpiewany ojcu bohatera o ławicy śledzi, to znaczy o marzeniach, do których spełnienia dążymy, ale rzadko się to udaje. Coś wyczuwam, że to jeden z tych filmów, które będą odkrywać nowe tropy przy każdym kolejnym seansie. Może więc znów się o niego kulturalnie pokłócimy przy okazji dyskusji na koniec roku? I możliwe, że będzie to zupełnie inny spór.
Tytuł: Co jest grane, Davis? Tytuł oryginalny: Inside Llewyn Davis Data premiery: 28 lutego 2014 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Gatunek: dramat |