 | ‹Wojownicze żółwie ninja›
|
40. Wojownicze żółwie ninja (Teenage Mutant Ninja Turtles, 1990, reż. Steve Barron) „Wojownicze żółwie ninja” to jeden z symboli swojej epoki. Każdy, kogo dzieciństwo przypadało na przełom lat 80. i 90. musiał otrzeć się o żółwiomanię, a w skrajnych przypadkach, jak niżej podpisany, poddać się jej bezgranicznie (oglądanie serialu animowanego po angielsku, mimo nieznajomości języka, zbieranie turtlesowych zabawek, komiksów i naklejek do specjalnego albumu, a także przybieranie imion głównych bohaterów – ja byłem Michaelangelo). Nic więc dziwnego, że twórcy sympatycznych żółwi postanowili kuć żelazo póki gorące i wkrótce wypuścili film aktorski. O dziwo bardzo dobrze wytrzymał on próbę czasu. Mimo mało wymyślnej fabuły, wciąż ogląda się go znakomicie. Spora w tym zasługa sympatycznych bohaterów (ze szczególnym uwzględnieniem wyluzowanego Casey’a Jonesa) i przede wszystkim niebanalnej charakteryzacji. Przypominam, że wszystko udało się bez efekciarskich animacji komputerowych, które prawdopodobnie położą zbliżający się remake w reżyserii Jonathana Liebesmana. Warto dodać, że kontynuacja kinowych przygód zmutowanych ninja również trzymała przyzwoity poziom i dopiero trzecia część zakończyła się porażką. Ale nic w tym dziwnego, moda minęła. Co nie zmienia faktu, że wszystkie włoskie restauracje serwujące pizzę powinny żółwiom wystawić pomnik za promocję tego dania. Piotr „Pi” Gołębiewski  | ‹Flesh Gordon›
|
39. Flesh Gordon (1974, reż. Michael Benveniste, Howard Ziehm) Śmiała, campowa erotyczna komedia, naśmiewająca się w niewybredny sposób z przedwojennego serialu posiada to, czego zabrakło w kręconej na serio wersji z roku 1980 – duży dystans do opowiadanej historii i sporą dawkę absurdalnego humoru. Bohaterowie – wśród których jest szalony naukowiec o aparycji Rasputina, strzelający z sutków morderczymi promieniami – lecą na planetę Porno statkiem kosmicznym o wyglądzie penisa, odpalanym na samochodowy kluczyk (notabene z logo Volkswagena) i popiardującym iskierkami jak przedwojenny oryginał Flasha Gordona, by zniszczyć maszynę wytwarzając promień seksu, zmuszający Ziemian do masowej kopulacji. O ewentualnych problemach informują ich zamontowane na pulpicie kontrolki „Trouble” i „Double Trouble”, atmosferę na obcym globie sprawdza się na zasadzie zaczerpnięcia dwóch głębokich oddechów („dobrze. Na planecie jest tlen”), a ciuch przekazywany dziewczynie opatruje się komentarzem „To należało do mojej matki. Była w tym pochowana”. A przecież to tylko wierzchołek szaleństwa. Film jest celowo obciachowy, po brzegi wypełnionymi półnagimi, a często i nagimi dziewczynami, do tego jawnie bazuje na plastelinowych planetkach i sztucznych lokacjach. Ale jednocześnie posiada nadzwyczaj porządnie jak na tego typu kino animowane poklatkowe potwory i pięknie pompatyczną muzykę Ralpha Ferraro, od czasu do czasu pobrzmiewającą akcentami charakterystycznymi dla kompozycji lat 30. Kupa niekonwencjonalnej zabawy – nie tylko dla facetów, i nie tylko dla miłośników starej SF. Jarosław Loretz  | ‹Blade: Wieczny łowca II›
|
38. Blade: Wieczny łowca II (Blade II, 2002, reż. Guillermo del Toro) Guillermo del Toro w trakcie swej kariery cały czas zgrabnie balansował w ramach kina grozy między tanimi, bardziej „osobistymi” produkcjami, a droższą, wyrobniczą robotą w Hollywood. „Blade 2” przyzwoicie kontynuował to, co rozpoczął niezły pierwszy film i dodatkowo wprowadził typowe zainteresowania Del Toro, bardzo pokrewne Davidowi Cronenbergowi – walkę z uzależnieniem, dziwaczne mutacje, fascynację ciałem, do tego dorzucając kilka dobrych scen akcji. Zasadniczy problem „Blade: Wieczny łowca II” polega jednak na tym, że jak na horror, zupełnie brak tu strachów. A szkoda, bo del Toro pokazywał w poprzednich i późniejszych filmach, że potrafił doskonale wprowadzić i utrzymać atmosferę grozy, a tu w czasie seansu doskwiera jej brak. Ale w kategorii komiksowych nawalanek to i tak nadal górna półka swoich czasów. Michał Chaciński  | ‹Blade: Wieczny łowca›
|
37. Blade: Wieczny łowca (Blade, 1998, reż. Stephen Norrington) Światem nie rządzą pieniądze ani zbuntowane maszyny pod wodzą SI – rządzą nim wampiry. Starożytni bezwzględni krwiopijcy zmądrzeli: starannie się zakamuflowali i niczym świetnie zorganizowana mafijna rodzina z głębokiego cienia sterują dosłownie wszystkim, oplatając swymi mackami niemal nieświadomy ich istnienia świat ludzi. A jednak coś w tym perfekcyjnym (z perspektywy nieumarłych) świecie zgrzyta – ktoś nienawidzi i bezlitośnie eliminuje kolejnych krwiopijców… Blade (Wesley Snipes) ma za co się mścić. Jego ciężarna matka padła ofiarą kłów jednego z prawdziwych władców Ziemi, co bezpośrednio przyczyniło się tak do jej śmierci, jak i powstania ludzko-wampirzej hybrydy, którą okazał się Blade. Mający swoje własne porachunki z wampirami stary Whistler nauczył „Blade’a” walczyć z wampirami korzystając z wrodzonej wampirzej siły i specjalnej broni. Blade to bohater na krawędzi – nie będąc ani człowiekiem ani wampirem swą osobowość oparł na nienawiści do tych ostatnich. W gruncie rzeczy jest nadzwyczaj skuteczną maszyną do zabijania, wcale nie mniej okrutną niż jego przeciwnicy. Ciekawe, że głównym czarnym charakterem filmu „Blade – Wieczny łowca” okazuje się właściwie nie tyle mityczne pradawne zło, co bezwzględny i przesadnie ambitny wampirzy szczeniak niepotrafiący sobie w swym zadufaniu wyobrazić konsekwencji własnych poczynań co paradoksalnie nadaje mu jakże ludzki rys charakteru. Adam Kordaś  | ‹Incredible Hulk›
|
36. Incredible Hulk (2008, reż. Louis Leterrier) Ang Lee przegrał, bo kazał Bannerowi mierzyć się głównie z własnym ojcem, a nie z samym sobą. W „Inkredebilnym Hulku” (brawa dla dystrybutora za trzymanie się złotej zasady „tłumaczyć, kiedy nie trzeba; zostawiać, kiedy wypadałoby przetłumaczyć”) mamy wreszcie należycie wygrany motyw „Doktora Jekylla i pana Hyde’a” (ze świetną sceną w jaskini, jakby żywcem wyjętą z „King Konga”), poza tym film ma dużo lepsze efekty, jest krótszy, bardziej dynamiczny i dowcipniejszy od poprzednika, a Norton zdaje się lepiej wczuwać w dramat tej postaci, niż Bana. Jest też wreszcie godny Hulka przeciwnik – Abomination, w swej ludzkiej postaci grany przez diabolicznego Tima Rotha. W momencie premiery to był jeden z najciekawszych filmów o superbohaterach, pewnie dlatego, że rozczarował trzeci „Spider-Man”, „Ghost Rider” czy druga „Fantastyczna czwórka”. Ale już niedługo na ekran weszły filmy w tym gatunku wręcz wybitne i dziś ciężko już nie oceniać – obiektywnie bardzo dobrego przecież – Nortona przez pryzmat znakomitego Marka Ruffalo. Piotr Dobry  | ‹Toksyczny mściciel›
|
35. Toksyczny mściciel (The Toxic Avenger, 1984, reż. Michael Herz, Lloyd Kaufman) Rzecz przedziwna, w przyrodzie praktycznie niewystępująca, czyli horror gore klasy B i pastiszowy film superbohaterski w jednym. Bohaterem w cywilu jest młody nieudacznik Melvin Junko, zarabiający na nieciekawe życie sprzątaniem w siłowni, który po upadku z drugiego piętra prosto do beczki z chemikaliami ulega straszliwej deformacji. Marne, ale zawsze jakieś tam pocieszenie stanowi przybyła w pakiecie z megabrzydotą nadludzka siła. Campowy film produkcji legendarnej Tromy przypadnie do gustu tylko tym fanom przygód komiksowych herosów (nawiasem, to też przypadek zgoła nietuzinkowy, że film zainspirował komiks Marvela, nie odwrotnie), którzy są odporni na takie atrakcje niskobudżetowego kina grozy, jak krew tryskająca fontanną z wyrywanych członków czy twarz masakrowana shakerem do lodów. Warto wytrzymać, bowiem w warstwie superbohaterskiej otrzymujemy filozoficzno-komiczną fantazję na temat tego, co by było, gdyby – przykładowo – to Joker, nie Batman, okazał się postacią pozytywną. Charakter Melvina przywodzi z kolei na myśl Petera Parkera, który przed pajęczą transformacją też był przecież nieakceptowanym przez rówieśników popychadłem. Najciekawszym zabiegiem zdaje się jednak uczynienie superbohatera z monstrum, kojarzącym się do tej pory z drugą stroną barykady. „Toksyczny mściciel” niedługo po premierze został otoczony kultem, który przerósł najśmielsze oczekiwania twórców. Doczekał się m.in. trzech sequeli, musicalu scenicznego i kreskówki „Toxic Crusaders”. Od paru lat w planach jest też hollywoodzki remake z dużym budżetem – chciano zatrudnić samego Arnolda Schwarzeneggera i choć Gubernator odmówił, prace preprodukcyjne wciąż trwają. Piotr Dobry  | ‹X-Men: Ostatni bastion›
|
34. X-Men: Ostatni bastion (X-Men: The Last Stand, 2006, reż. Brett Rattner) „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” właściwie skasowała fabularnie pierwszą trylogię o mutantach, a najdokładniej zniweczyła „Ostatni bastion” (oczywiście, nie wchodzimy w szczegóły fabuły najnowszego filmu). Ten też film jest uznawany za najsłabszy z dotychczasowych. Ale w sumie czy różni się bardzo od „X-Men” i „X-Men 2"? Niekoniecznie. Owszem, końcowa walka nie ma zbyt wielkiego sensu, ale poza tym… Filmowi zarzucano odejście od budowy postaci w kierunku eksplozji i szybkiej, bezsensownej akcji. A jednak Storm dojrzewa do roli nowej przywódczyni mutantów, Logan i Scott Summers w różny sposób walczą z traumą po „śmierci” Jean Grey, Rogue naprawdę ma powody, żeby odrzucić swą mutację, profesor X pokazuje mroczniejszą stronę swej mocy, a Magneto jest jeszcze bardziej cyniczny i zdeterminowany. Pojawia się także kilku nowych interesujących mutantów, zaś X-Meni okazują się mniej atrakcyjni dla gniewnych z genem X niż Bractwo Magneto. Zatem naprawdę nie jest źle. A tematyka „leku na mutację” zatrąca o wiele społecznych kwestii: inności, segregacji, ingerencji państwa. To wszystko sprawia, że warto przyjrzeć się „Ostatniemu bastionowi” i docenić go jako finał trylogii. Michał Kubalski  | ‹Iron Man 2›
|
33. Iron Man 2 (2010, reż. Jon Favreau) Odrobinę gorszy, choć wciąż udany sequel bardzo dobrego filmu superbohaterskiego. Oczywiście żadnych zarzutów nie można mieć ani do scen akcji, ani do roli Downeya Jr., który wciela się w Tony’ego Starka z bodaj jeszcze większym wdziękiem (a wciąż ma do dyspozycji cięte dialogi). Niezłe wrażenie robi też intryga, która idąc w ślad za pierwszą częścią, skupia się na odpowiedzialności za posiadanie śmiertelnie niebezpiecznej broni – tym razem pojawiają się wątpliwości, czy egocentryczny Stark ma moralne prawo do niedzielenia się technologią Iron Mana z współobywatelami (czytaj: z rządem USA). W tle mamy jeszcze korporacyjnego gierki dobrego, choć nieco szarżującego Sama Rockwella w roli konkurencyjnego producenta broni. Nie bronią się za to szczegóły – „Iron Man 2” to film zdecydowanie mniej sensowny i spójny od pierwowzoru. Na szczęście nie zawodzą drobne kroczki w kierunku budowania całego marvelowskiego universum – cameo tarczy Kapitana Ameryki, jak i scena po napisach końcowych usatysfakcjonują każdego fana komiksu. No i cieszyć musi samo podejście do bohatera – Tony Stark jest w dużej mierze antybohaterem, na pewno dalekim od cukierkowych i politycznie poprawnych wizji Supermana czy Spider-Mana. W połączeniu z dobrymi efektami i faktem, że Robert Downey Jr. doskonale te założenia wyczuł, sprawia to, że przygody Iron Mana można oglądać z prawdziwą przyjemnością, choćby nie były zbyt mądre. Jakub Gałka  | ‹Człowiek ze stali›
|
32. Człowiek ze stali (Man of Steel, 2013, reż. Zack Snyder) „Człowiek ze stali” zaskakuje nie tyle spektakularnymi zwrotami akcji, co ogólną koncepcją i strukturą filmu. Na przykład, o ile nie jest jakimś wielkim novum stosowanie retrospekcji i pokazanie dzieciństwa w Kansas na przemian ze współczesnymi przygodami, o tyle już poświęcenie pierwszej pół godziny filmu na mieszającą fantasy z science fiction prezentację planety Krypton, może – nawet mając w pamięci wprowadzenie do „Supermana” Richarda Donnera – nieco dziwić i wzbudzać mieszane uczucia (łącznie z poczuciem oglądania „innej bajki”). Kolejny rys indywidualności, którą nadali nowej wersji Supermana Goyer, Snyder i Christopher Nolan to tematy, które kryją się za jego przygodami. Wyalienowanie, strach, niepewność co do własnego miejsca we wszechświecie to demony, które nękają Clarka Kenta mocniej niż kiedykolwiek. Jeśli dodać do tego wątpliwość co do intencji i uczuć jakie żywią Ziemianie wobec wychowanego wśród nich kosmity (co wpisuje się w widoczny w ostatnich latach w kinie superbohaterskim nurt odwracania się od herosów) oraz pytania o odpowiedzialność i moralną gotowość do poświęceń to teoretycznie otrzymamy dramat bohatera na miarę rozterek Mrocznego Rycerza. Superman jest superbohaterem na tyle staroświeckim i „przegiętym”, że zrobienie o nim historii na wskroś współczesnej, realistycznej (o ile można mówić o realizmie w filmach o superbohaterach) i nie infantylnej graniczy z cudem. Zackowi Snyderowi się udało, co niestety nie znaczy, że „Człowiek ze stali” jest filmem wybitnym, bo struktura i tempo filmu pozostawiają trochę do życzenia. Jakub Gałka  | ‹Batman›
|
31. Batman (Batman: The Movie, 1966, reż. Leslie H. Martinson) „Batman” (czasem zwany „Batman: The Movie”) to pełnometrażowa wersja serialu z lat 60., produkcji, w której nie pojawiał się żaden Mroczny Rycerz, a nawet trudno powiedzieć, by pojawiał się mrok w jakiejkolwiek postaci. Kierowane do młodego widza kolorowe, wesołe przygody Batmana (Adam West) i Robina (Burt Ward), którzy w komediowej formie pokonywali groteskowych złoczyńców, były esencją kiczu. Film, powstały między pierwszym i drugim sezonem serialu (początkowo miał być pilotem), ma nieco większy budżet, pozwalający na wykorzystanie szerszej rzeszy batmańskich gadżetów (np. wielu ujęć BatŁodzi i BatKoptera), ale w poetyce pozostaje taki sam. Trudno się dziwić – jego głównym celem było spopularyzowanie batmańskiego serialu poza granicami Stanów Zjednoczonych. Prawie wszystko w tym filmie jest parodystyczne bądź groteskowe – począwszy od scenografii, przepełnionej literalnymi opisami wszystkich urządzeń, poprzez grę aktorską i dialogi, aż po sceny akcji (w dużej mierze polegające na bieganiu wśród dość obojętnych przechodniów). Aktorstwo i dialogi również są mocno przerysowane: postacie pozytywne (przeważnie patetycznie) wygłaszają deklaracje praktycznie prosto do kamery, a negatywne (z demonicznym uśmiechem i złośliwym chichotem) opowiadają o swych niecnych planach. Większość z nich ma swoje typowe powiedzonka, wykorzystywane bez umiaru – np. Robin prawie każde zdanie zaczyna od słówka „Gosh”, a w licznych chwilach egzaltacji wrzuca zwroty zaczynające się od słówka „Holy”: „Święty koszmarze, Batmanie!” (często), „Święta sardynko, Batmanie!” (to na widok rekina), „Święty balu maskowy” (na widok Pingwina). Dziś, po latach, „Batman” jest po prostu nad wyraz sympatyczną campową rozrywką. Nie ma sensu oceniać jego walorów filmowych, reżyserii, aktorstwa, dialogów czy scenariusza – to nie ta kategoria. Ważna jest frajda, jaką „Batman: The Movie” daje widzowi nastawionemu na odbiór świadomego kiczu. A zapewniam, że może to być naprawdę przednia zabawa, nie tylko dla ludzi wychowanych na telewizyjnym serialu. Święty zawale serca, Batmanie! Konrad Wągrowski |