Prócz ulotnych snów, w które z ulgą się zanurza, ten świat nic już dla niego nie ma. Sny… Iluzja, która znika w momencie przebudzenia. Ale czy z życiem nie jest tak samo? Nie ma znaczenia jakie jest, nie ma znaczenia ile trwa. Pewnego dnia budzisz się jako przygarbiony starzec, któremu pozostaje tylko wspominanie przeszłości. Pewnego jesiennego wieczora do pana Krzysztofa przyszedł diabeł. Że był to akurat diabeł we własnej osobie, pan Krzysztof z początku nie wiedział, bo niby skąd miał wiedzieć. Podszedł do niego tak po prostu, kiedy bezdomny skończył właśnie opróżniać butelkę taniego wina i wciśnięty w karton rozcierał przemarznięte dłonie w dziurawych rękawiczkach. Diabeł stanął przed nim, zasłaniając światło pobliskiej latarni. Patrzył przez chwilę z góry, powoli paląc papierosa. W końcu rzucił na chodnikowe płyty niedopaloną połówkę, po którą pan Krzysztof skwapliwie sięgnął, by dogasić ją i pośpiesznie schować do kieszeni. Oczywiście żaden diabeł od dawna nie ukazywał się już śmiertelnikom jako odziany w kontusz szlachcic, które to przebranie zjednywało mu niegdyś sarmacką brać. Wizerunek urzędnika z czarną teczką, noszącego garnitur oraz przyciemniane okulary, był dlań bardziej odpowiedni w dzisiejszych czasach, lecz przychodząc do pana Krzysztofa, diabeł z jakiegoś powodu zdecydował się przybrać inną postać. Jest, jak wiadomo, mistrzem podstępu i złudzeń. Dziewczyna miała około dwudziestu lat. Nie więcej. Szczupła, niezbyt wysoka, w ciężkich czarnych butach, czarnych dżinsach i rozpiętej czarnej kurtce nabijanej ćwiekami, pod którą widać było czarną koszulę z nadrukowanym pentagramem oraz jakimś napisem. Uśmiechnęła się krzywo, przykucając obok sterty tektury i starych gazet, w których pan Krzysztof niedawno pracowicie się zagrzebał. Kiedy spojrzała mu prosto w oczy, speszony opuścił wzrok. – Zimno, no nie? – rzuciła od niechcenia, wyjmując z uszu słuchawki, monotonnie brzęczące nawałą agresywnych dźwięków. – Ano zimno… – mruknął pan Krzysztof. – W końcu zima za pasem. Rozejrzał się niepewnie dookoła. Ulicę rozjaśniał mdły blask latarni, wydobywający z półmroku odrapane ściany starych kamienic. Przechodzących ludzi było coraz mniej. Zajęci swoimi sprawami mijali ciemne zaułki, takie jak ten w którym nocował, śpiesząc do jasnego, ciepłego domu. Do przyjaciół i bliskich. – Zimno i samotnie – powiedziała dziewczyna, jakby czytając w jego myślach. – Co cię tu jeszcze trzyma? Dopiero po chwili zrozumiał, o co pyta. – To mnie trzyma, o! – odparł potrząsając pustą butelką. – I dobrzy ludzie, co czasem pomogą. – Głupi jesteś – prychnęła. – Przyzwyczaiłeś się do wygrzebywania jedzenia ze śmietnika i spania na ulicy w zapchlonych kocach. Nie potrafisz sobie już wyobrazić niczego innego. – Nieprawda – wyszeptał szybko, jakby starając się przekonać sam siebie, że dziewczyna nie ma racji. Sięgnął pamięcią do wspomnień, które trzymał w głowie jak wyblakłe fotografie. Przechowywał je pieczołowicie od wielu lat. Wspomnienia pełne słońca, przyjaznych twarzy. Wspomnienia zapachu wigilijnych potraw, dotyku ciepłych dłoni, czułych pocałunków. Wracał do tych obrazów w chwilach najgorszego smutku i rozpaczy, starając się przekonać, że jego życie nie było takie do końca złe. – Tylko tyle ci pozostało. Przeszłość. Wzruszył ramionami, udając obojętność, chociaż coś ukłuło go mocno i boleśnie w środku. – Da mi pani ognia? – zapytał, wyjmując drżącą ręką niedopałek z kieszeni. Bez słowa wyciągnęła paczkę papierosów i poczęstowała go. Patrzył na nią podejrzliwie, kiedy odpalała mu papierosa zapalniczką. Potem sama zapaliła. Miał przeczucie, że czegoś od niego chce i że nie powinien jej ufać. Ale z drugiej strony czuł, że jest mu wszystko jedno. – Na rogu można kupić gorącą kawę i coś do jedzenia – powiedziała, kiedy zaciągnął się papierosem po raz ostatni, dopalając go do samego filtra. – Ja stawiam. Pan Krzysztof kiwnął głową bez namysłu, po czym wygramolił się ze swojego legowiska, chociaż coś usilnie namawiało go, aby został na miejscu. Miał ochotę na towarzystwo, kawę i bułkę z kawałkiem soczystego mięsa. Oferta była typowa dla transakcji, gdzie strona zobowiązuje się oddać diabłu swoją duszę, otrzymując w zamian za to szereg korzyści. Nie było natomiast cyrografu z przywieszoną pieczęcią i podpisanego krwią. Umowę zawiązano ustnie, chociaż bez świadków. Warunki zostały przedstawione nadzwyczaj klarownie, a mówiły one, że pan Krzysztof otrzyma do swej dyspozycji dobra doczesne w postaci okrągłego miliona złotych polskich zgromadzonych na bankowym koncie, którymi może swobodnie rozporządzać przez okres roku. Po tym czasie, skorzystawszy z uroków świata odejdzie z niego, zrzekając się prawa do swej duszy na rzecz Lucyfera. Gorący posiłek, mocno osłodzona kawa i ciasto na deser sprawiły, że z ochotą przystał na ofertę, oczekując jeszcze jakichś szczodrych gestów. Później dziewczyna położyła przed nim na stole plik stuzłotowych banknotów „na drobne wydatki w najbliższym czasie” i wówczas w jego głowie pojawił się wir niepokojących myśli. Rozpierzchły się one jednak, gdy tylko wręczyła mu kawałek złotego plastiku, a na serwetce nakreśliła kilka cyfr. Uznał wtedy, że zamiast zadawać sobie pytania, powinien korzystać z okazji, nie rozmyślając zbyt dużo nad tym co się dzieje. Rozważania o duszy oraz śmierci, które niespodziewanie wypłynęły z głębi otępionego jedzeniem i ciepłem umysłu zostały skutecznie przegnane, kiedy przypomniał sobie o tym, jak mógłby spędzić życie, nawet krótkie, gdyby miał odpowiednio dużo pieniędzy. Gruby plik banknotów w kieszeni i kawałek plastiku utwierdziły go w przekonaniu, że rok to w gruncie rzeczy mnóstwo czasu. Wracając chwiejnym krokiem do swojego legowiska kupił jeszcze po drodze butelkę wina za kilkanaście złotych i paczkę papierosów. Mina sprzedawczyni oraz jej wybałuszone ze zdziwienia oczy, będące reakcją na stuzłotowy banknot leżący na ladzie sprawiły, że w tym momencie naprawdę poczuł się jak milioner. Tę noc spędził jeszcze w kartonie, ale kolejnej spał w hotelowym łóżku, w czystej białej pościeli pachnącej lawendą. To było takie proste. Znaleźć bankomat, nacisnąć kilka przycisków, zabrać pieniądze, aby później zapłacić nimi za własny kąt, gdzie jest ciepło, jasno i skąd nikt go nie wyrzuci. Nagle brak gotówki przestał być dla niego ograniczeniem. Przez pewien czas pan Krzysztof musiał oswajać się ze świadomością, że właściwie stać go na wszystko, czego chce. Dni upływały coraz szybciej. Zaczynał przywykać do wydawania pieniędzy i stopniowo pozbywał się dawnych przyzwyczajeń. Czasem jeszcze łapał się na tym, że chciwie dopala papierosa aż do samego filtra albo ciekawie zagląda do mijanych śmietników. Działo się tak jednak już coraz rzadziej. Mijały miesiące, a on wynajmował apartamenty w coraz droższych hotelach i jadał w coraz lepszych restauracjach. Zaczął porządnie się ubierać, chociaż na początku miał problemy z wyborem tego, co mógłby na siebie włożyć, by dobrze wyglądać. Z pokonanego przez życie, bezdomnego człowieka zamienił się w eleganckiego mężczyznę w średnim wieku. Stał się modelowym przykładem kogoś, kto stopniowo uzupełniając braki w piramidzie Maslowa, wyznaczającej hierarchię ludzkich potrzeb, wspina się coraz wyżej ze swoimi oczekiwaniami wobec świata. Przypomniał sobie, że był kiedyś fotografem i chociaż prowadził mały zakład na rogu Robotniczej oraz Manifestu Lipcowego, to najbardziej lubił robić zdjęcia malowniczych górskich pejzaży w Tatrach. Przypomniał sobie, że przyjemność płynąca z czytania książek jest często większa niż przyjemność zjedzenia dobrego posiłku czy snu w ciepłym miejscu, a pójście do kina bądź teatru daje satysfakcję o niebo lepszą niż dopchanie się do jakiegoś telewizora podczas meczu piłkarskiego Polski z Rosją. Powoli wypierał ze swojej pamięci egzystencję, jaką dotychczas wiódł, zastępując te szare, ponure lata soczystymi barwami życia, z którego można czerpać zadowolenie pełnymi garściami. Często zmieniał miejsce pobytu, aby nadrobić utracony czas i zobaczyć jak najwięcej. Warszawa, Kraków, Praga… Jednego dnia zatrzymywał się w pięciogwiazdkowym pensjonacie w Gdyni, by przez tydzień bawić się tam w towarzystwie innych ludzi, po czym wynajmował bacówkę pod Zakopanem, gdzie odnajdował ciszę i spokój w otoczeniu gór, które nie zmieniły się od trzydziestu lat. W jego życiu pojawiły się też kobiety, chociaż z początku za ich towarzystwo płacił. Nauczył się nawet korzystać z komputera oraz Internetu, mimo że na dobrą sprawę nie było mu to do niczego potrzebne. Miał jednak satysfakcję, że nieźle radzi sobie z czymś, co ludziom z jego pokolenia potrafiło sprawiać tyle trudności. Niekiedy jeszcze tylko wspominał ten zimny, jesienny wieczór, kiedy niespodziewanie wszystko się zmieniło. Niespokojne myśli usypiał wtedy luksusowym alkoholem i przekonywaniem siebie, że wszystko to zaaranżował znudzony bogacz, albo w najgorszym wypadku jest po prostu uczestnikiem jakiegoś cudacznego programu telewizyjnego, których teraz było pełno. W najmniej spodziewanym momencie pojawią się kamery, ktoś poklepie go po ramieniu i cały spektakl się zakończy. Bo przecież diabły nie istnieją, a mafia albo handlarze organami nie dają nikomu miliona złotych tylko po to, żeby go potem zabić. |