Ostrożnie, niemal nie czyniąc przy tym hałasu, pan kniei przekroczył materię zasłony. Ciągle skryty w gęstwinie, teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominający jedno z ukochanych drzew, powiódł wzrokiem wokół miejsca, w którym się znajdowali. Las tętnił tu życiem. Leszy mógłby bez trudu wskazać w tym miejscu każdą jego iskrę: ptaka skrytego w koronie drzew, spóźnionego pająka, który nadal desperacko starał się pochwycić cokolwiek w swoją sieć, wiewiórki, jeże, gdzieś w oddali stadko saren, robaka ryjącego tunele głęboko pod ziemią – wszystko, co żywe, przyjmowało ufnie jego obecność i oddawało się mu pod ochronę. Pod tym rozgardiaszem, harmidrem niespokojnego życia, pulsowało powolnym rytmem serce lasu. Życie zamknięte w pniach, liściach czy najmniejszym nawet źdźble trawy, teraz uśpione, czekające wiosny, splatało się w równomierne uderzenia ślące wszystkim mieszkańcom lasu wyraźne przesłanie – jesteś tu bezpieczny, żyj. Leszy zamknął oczy i wciągnął w płuca wilgotne powietrze bogate we wszystkie towarzyszące narodzinom i śmierci zapachy. Aromat ziemi, woń zwierząt, opary butwienia kłębiły się, budując niepowtarzalną atmosferę lasu. Pan kniei zatopił się na moment w magii tej aury. Wielkiego skupienia i siły woli wymagało od niego wypowiedzenie słowa, które poruszyło coś tkwiącego pod sercem lasu, o istnieniu czego nie wiedział nikt poza Leszym. Szara, pozbawiona postaci masa istoty trwającej daleko poza zasięgiem najgłębszych korzeni zaczęła powoli sunąć ku powierzchni. Olbrzymi, przedwieczny byt, którego całym sensem istnienia było pochłanianie wszystkiego na swojej drodze, pozwalał prowadzić się wskazówkom Leszego. Iskry życia przepływające przez jego ogrom gasły jedna po drugiej w nieskończonym korowodzie śmierci. W zetknięciu z zimną, obcą materią kolejne istoty umierały samotne, nie rozumiejąc przyczyny swojego końca. Wołały pomocy, błagały opiekuna lasu o ratunek, on zaś słuchał rozedrganego koncertu ich głosów ze skutym żalem sercem, lecz nieustannie koił i uspokajał – zapewniał o bezpieczeństwie i powstrzymywał przed paniczną ucieczką. Sekundy mijały wolno niczym lata, a martwy krzyk narastał w uszach leśnego boga. Leszy czuł, jak każda kolejna śmierć rozrywa jego własną jaźń na coraz mniejsze fragmenty. Rozpadał się, zaprzeczał sensowi własnego istnienia, powoli, z premedytacją i przedziwną fascynacją posyłał na śmierć to, co zawsze chronił. Do ostatnich chwil podtrzymywał iluzję bezpieczeństwa, byle tylko podnieść rangę ofiary. Nagle coś w nim pękło, zmieniło się bezpowrotnie. Las, zwierzęta, ludzie – wszystko to straciło znaczenie – pozostało tylko zniszczenie. Czyściciel uwolniony raz na zawsze z oków rozwiązałby ostatecznie wszystkie problemy istot żywych. Bezkształtne cielsko zbliżało się nieuchronnie do powierzchni ziemi. Po chwili pierwsze drobiny mgły zaczęły wznosić się nad gruntem. Na razie nieliczne, ledwie widoczne nawet dla Leszego, który teraz obojętnym wzrokiem śledził ich lot. Rozedrgany niebieski pył, nadal zbyt rzadki, by go odczuć, przenikał wszystko w promieniu kilkuset metrów. Łzy życia wznosiły się ku wieczności. Obecność pradawnego bytu wibrowała tuż pod ziemią. Bezduszna masa pochłaniała kolejne, coraz liczniejsze i bardziej złożone istnienia, a niebieskawa mgła zaczęła kłębić się zwartym gobelinem na wysokości pożółkłych źdźbeł trawy. Dopiero teraz Siedmiu poczuło zmianę. W pierwszym odruchu nawie chwyciły miecze i poczęły ciąć błękitną mgłę pordzewiałymi ostrzami, ale nic nie mogło powstrzymać łez życia. Niebieskie drobiny przepływały przez nich, porywając coraz większe ich fragmenty ze sobą. Rozrywane na części upiory zaczęły wyć potępieńczo i tylko Siódmy wpatrywał się w milczeniu w miejsce, w którym skrył się Leszy. Mdły blask widmowych ogników na dnie pustych oczodołów wyrwał pana kniei z apatii. – Odejdźcie z mojej dziedziny – jego szept rozpłynął się po okolicy szumem zwiędłych liści. – Odstąpcie. Łez przybywało z każdą chwilą, a uwolnione z pęt materii, gnały coraz szybciej ku wolności – pustce rozciągającej się wysoko ponad ziemią. Porywały wszystko, co stanęło im na drodze, zostawiając za sobą jałową, martwą przestrzeń wypełnioną tylko ciszą. Wreszcie ostatnie z nich odpłynęły. Czyściciel nadal sunął w górę. Leszy zawahał się przez chwilę – perspektywa uwolnienia monstrum kusiła swoją prostotą – lecz ostatecznie opuścił powoli skłębioną masę w głębiny, z których ją wydobył. Dopiero wtedy rozejrzał się po okolicy. W jednej chwili poczuł się bardzo chory. Ziemia wokół miejsca, w którym stał, zmieniła się, jak okiem sięgnąć, w szarą, pozbawioną życia, pokrytą pyłem skorupę. Po porastającej ją niegdyś bujnej roślinności zostało tylko kilka suchych kikutów sterczących z ziejących chłodem rozpadlin, niczym powykręcane artretyzmem palce. Ustał ruch, zniknęły dźwięki i zapachy. W promieniu wielu metrów królowały cisza i bezruch. Leszy uklęknął ciężko i oparł wielkie dłonie o spękany grunt. Wysilił całą wolę, by odnaleźć choć najmniejszy ślad jakiegokolwiek istnienia, ale Czyściciel nie oszczędził niczego. Ziemia pod dłońmi leśnego boga została wyjałowiona, pozbawiona zdolności dania schronienia czemukolwiek żywemu i tak miało pozostać już po kres dni. Wszystko to w zamian za kilkadziesiąt godzin potrzebnych Siedmiu, by na nowo uformować rozproszone w kosmosie widmowe ciała i powrócić na trop swojej ofiary. Bóg lasu zebrał dłonią garść szarego pyłu i przesypał go między palcami. W tej chwili nie rozumiał wagi czasu, który kupił im wszystkim. Widział tylko cenę, jaką przyszło mu za to zapłacić. Gdy wiedźma wybiegła w pośpiechu z kuchni, a pozostali ruszyli jej śladem, Światecki wyszedł tylnym wyjściem, przez niewielką spiżarnię, na dwór. Wiedział, że przynajmniej chwilowo nic mu nie grozi, a Boruta utrzymywał, że nikt o wrogich zamiarach nie przekroczył bariery ochronnej splecionej w pobliżu. Dlatego zdecydował się na krótką przechadzkę. Musiał uspokoić rozedrgane myśli, uporządkować je nieco. Zatoczył nieduże koło i znów znalazł się nad jeziorem, w pobliżu domu wiedźmy. Księżyc stał już wysoko na niebie, chociaż do zmroku pozostało jeszcze trochę czasu. Jesienny wiatr zawodził smętnie w koronach drzew otaczających ciasnym kręgiem brzegi jeziora. Samotna sylwetka Świateckiego odcinała się wyraźnie na tle jasnego piasku niewielkiej zatoki. Mężczyzna w skupieniu obserwował fale, które coraz gwałtowniej nacierały na ląd, a uśmiech zadowolenia nie schodził mu z ust. Raz po raz wracał w pamięci do tej słodkiej chwili, gdy wyjawił im, z kim mają do czynienia. Wyraz zaskoczenia na twarzy wiedźmy podziałał niczym cudowny balsam. Gniew, który szarpał nim od lat, zniknął gdzieś, jakby w ogóle nie istniał, i po raz pierwszy od chwili przywrócenia do życia Swarożyc poczuł, że naprawdę jest sobą – nie Darkiem Świateckim, człowiekiem bez przeszłości czy przyszłości, nie obcym znikąd, ale sobą: synem najpotężniejszego z bóstw, wolnym i niespętanym ludzkimi prawami. Odetchnął pełną piersią. Nie potrafił powiedzieć, czy to euforia sprawiła, że nie dosłyszał kroków na ścieżce, czy po prostu Rokita poruszał się tak cicho, że nawet wyzwolony bóg nie miał szans zauważyć jego nadejścia. – Mogłeś jej tego oszczędzić – odezwał się leśny duch. – Nic by cię to nie kosztowało. Światecki spojrzał w jego kierunku. Przewyższający go o niecałe pół głowy brunet stał za nim z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie kurtki. Postawiony kołnierz chronił przed coraz silniejszymi uderzeniami wiatru, nadając mu jednocześnie ponury wygląd. – Powiedziałem prawdę. Była nieostrożna i teraz ktoś za to zapłaci. – Światecki znów odwrócił się w stronę jeziora. – Mimo to mogłeś jej oszczędzić zgryźliwości. Nie zaprzeczaj, dobrze wiem, jaką dało ci to radość. – Chyba się trochę zapominasz – w głosie boga zabrzmiała groźba. – Może odrobinę. – Po co tu przyszedłeś? Rokita nie odpowiedział od razu. Światecki podejrzewał, że znany z popędliwości duch lasu musiał najpierw nieco powściągnąć wybuchowy charakter. Gdy wreszcie odezwał się, jego głos z trudem przebił się przez szum wiatru. – Ona mnie przysłała. Powiedziała, że lepiej byłoby, gdybyś odszedł teraz, póki jeszcze nie wiedzą, gdzie cię szukać, a urok ciągle działa. Możesz być pewien, że zrobi wszystko, żeby go utrzymać, ale nie chce cię więcej widzieć. – Zbytek łaski, dam sobie radę – burknął Światecki. |