– I ja się cieszę, Amelio. – Obserwuję, jak przejeżdża obok miejsca, gdzie siedzę i staje przy niewielkim sekretarzyku. Na blacie spoczywa stosik książek, obok których leżą żółty papier i pióro wieczne. Siedzę trochę wyżej, więc widzę, że list zakończony jest kleksem. – Nowa książka o twoich losach? – Moje obecne przygody wiążą się z codziennością. – Zmieniłaś się, Amelio. – Co ze mnie pozostało? Do czego przydać może się wrak statku, który nigdy nie popłynie? Pilot, który nigdy nie poleci? – Pleciesz bzdury. Dla wielu jesteś wzorem. Legendą. – Legendy umierają. Kalecy żyją nadal. Nachyla się nad książkami, przewraca kartki. Czasy się zmieniają, zmieniają się i ludzie. A moja głowa wraca do miejsc i dni, których nie ma. – Odpalisz? – nagle wyciąga papierosa, długiego i wąskiego. – Nie wstawaj, użyj swojej umiejętności. Marszczę brwi, nie zamierzam jednak odmawiać. Krzeszę ognik przy papierosie, żar rozbłyska, Amelia leniwie zasysa dymek. – Dzień Rudego Śniegu jest moją obsesją od czasu tego… Tego, co mi się przydarzyło, Ezra. – Otwieram usta, ale zamyka je opuszkami palców. – Nikomu o tym nie mówiłam, ale tobie chcę. – Minęły dwa lata od wypadku… George mnie opuścił, zostałam sama. Kaleka pozbawiona przyjaciół, żywa legenda awioniki niezdolna pilotować samolotu. Kilkanaście rekordów, pierwsza przeleciałam nad Atlantykiem… A dzisiaj wózek i spotkania w dawnym liceum. Samotność, zapomnienie. I Dzień Rudego Śniegu. – Nie rozumiem… – Przecież niezły z ciebie detektyw… Lepszy niż reszta, którą Chicago ma do zaoferowania. Miałam szczęście, że na ciebie wtedy trafiłam. – Widziałem Schneidera… – Później! – Ucisza mnie skutecznie jak zwykle. – Nie mówiłam o tym nikomu, ale kraksa Elektry nie zdarzyła się z powodu awarii instrumentów nawigacyjnych, jak sugeruje prasa. Ani z powodu złej obsługi. Nie było też błędów moich, czy Noonana. To był Czerwony Śnieg, taki jak niegdyś spadł na twoje miasto, Ezra.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Niemożliwe. – Możliwe. Słyszałam plotki, że w innych miejscach też to się zdarza… Nigdy na taką skalę jak w Chicago kilka lat temu… Jednak się zdarza. Mnie się przydarzyło. Zaciąga się papierosem. Tytoniowy dym tworzy chmury, owija jej twarz mleczną mgłą, długimi palcami bieli czesze włosy. Amelia jest znowu w niebiosach. Patrzy gdzieś w dal… Nagle odwraca wózek w stronę okna. – Nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Lecieliśmy. Spokój. Zachmurzenie minimalne, pogoda niezmienna od wielu godzin. Słońce kładło się do snu, ale widoczność dobra. Pod nami wyspa Gardnera. Noonan gadał o stekach… Lubił gadać o jedzeniu, a ja wolałam słuchać jego niż śmigieł. – Nie pamiętam, kiedy zrobiło się ciemno. Jakby ktoś zaciągnął czarną zasłonę i schował samolot pod ciężką kołdrę – papierosowy dym rozbija się o szybę. – Pierwszy czerwony płatek rozsmarował się na przedniej szybie. Widziałam wyraźnie ornament, mimo pędu lecącej maszyny. Trzymał się długo. Maszyną trzęsło jak w huraganie. Później opadły kolejne, a on zmienił się w czerwoną smugę. Pamiętam… Pamiętam, pomyślałam, że to niebo krwawi. – Noonan zaczął krzyczeć. Odwróciłam się, zobaczyłem, że jego oczy stapiają się. Spływały po policzkach zamienione w przezroczystą ciecz. A on wrzeszczał. – Samolot zaczął pikować. Ziemia była coraz bliżej. Rajska wyspa, wyspa Gardnera, gdzie miałam odnaleźć swój grób. Los jednak chciał inaczej… – Amelio… Amelio? – Ezra? – Ty lecisz. Uniosła się w powietrzu… Lewituje pół metra nad wózkiem inwalidzkim. Ubrana w ciepły sweter, owinięta kocem, którego koniec ledwie dotyka siedziska i otulona papierosowym dymem. Amelia w chmurach. Frunie. – Amelio… – Jak mówiłam, mam teorię dotyczącą Rudego Śniegu. Wszędzie, gdzie spadł, wywołał strach i nieszczęście, jednak… Jednak też kompensował. Jak gdyby ten byt, bóg czy diabeł, który za to odpowiada, chciał nam oddać to, co zabrał. Dlatego spójrz… – Umiesz naprawdę latać. – Nie. Prawie… Coś mnie trzyma, Ezra. Nie mogę wznieść się tak wysoko, jakbym pragnęła. Tylko tę odrobinę nad ziemią. Podła ta umiejętność. Jak twoja. Władasz ogniem, ale wystarczy go tylko, żeby zapalić papierosa. Opada na powrót na siedzenie i podjeżdża do książek. – Wiem, że moce otrzymane od Śniegu umożliwiają użycie zaklęć z ksiąg ezoterycznych – stwierdza, a ja kiwam głową. Sam posiadam zbyt mało talentu, żeby użyć choćby najprostszej klątwy. – Jedna z kpin naszych czasów – wzdycham. – Oto wyśmiewane wcześniej dzieła szaleńców, dzisiaj zyskują miano białych kruków. Niewielu ma dość siły, żeby z tego korzystać, a kupują na potęgę. Ludzie są głupi. – Ja też jestem głupia – mówi, kiedy podchodzę do stolika i lustruję jej kolekcję. Przeglądam te jej książki. Bazgroły, dziwne słowa w wymyślonych językach, dziwaczne mitologie. Pieprzenie. Każdy jeden z tych pieprzonych mistyków srałby pod siebie wiedząc, co noszę w bebechach. – Blavatsky. Helena Blavatsky – czytam, rozpoznając znajome nazwisko. – To jedna z najważniejszych. – Dziwię się, że taka osoba jak ty, pionierka, zajęła się ezoteryką. – Dzisiaj to jest postęp. To novum. To niezwykłość, która zastąpi technologię. – Żadna klątwa nie zastąpi dobrego gnata. – Istoty niedoskonałe rozprawiają o energiach, których nie rozumieją i nigdy nie posiądą. Trkt. Powiedziałbym, że mi ciebie żal, glizdo-psie, jednakże jak może mi żal być czegoś tak prymitywnego. Tyś dla mnie niczym. Jak kamienie, po których stąpasz. Kocham te złote myśli, którymi raczy bez uprzedzenia. – I taka Blavatsky to postęp? – Ma ciekawe teorie. Mówi o ciele prawdziwym, ale i eterycznym. Uważa na ten przykład, że to drugie odpowiada za wiele fenomenów z seansów spirytystycznych, jak automatyczne pismo, czy poruszanie przedmiotami na odległość. Myślę, że moje drugie ciało pomaga się unosić pierwszemu. – To drugie ciało jest jak dusza? – Nie macie duszy, zwierzę. Wasz koniec to koniec. Tkt. Nie pozostanie po was nic. – Nie wiem, czy to dusza… Może to coś innego. – Nawet Amelia nie jest po mojej stronie w tej dyspucie z Paddingtonem. A zresztą… Co mi po duszy, skoro i tak jej nie używam? Bardziej brakowałoby człowiekowi chociażby ręki. – Nie wierzę w nic, czego nie można dotknąć. – Oj, czasem ten dotyk jest jak najbardziej realny. Podobno przy wieloletnich ćwiczeniach możliwe jest nawet stworzenie sobowtóra niemalże rzeczywistego, niemal fizycznego. – Przyszedłem w sprawie Schneidera – zmieniam temat. W rzeczach przyziemnych czuję się bardziej komfortowo. – Nadal siedzi w przytułku dla psychicznych. Nosi kaftan i robi pod siebie. Nic ci nie grozi. – Jak więc wyjaśnisz fakt, że widziałam go w tłumie podczas odczytu? – Nakłada małe okrągłe okulary do czytania. – Przypuszczam, że widziałaś kogoś innego. – Ktoś nadchodzi – kobieta przekrzywia głowę. – Szampan? – próbuję żartować. Zamiast uśmiechu, moją nagrodą jest machnięcie dłonią Amelii. – Pewnie jakiś boy hotelowy. Wstaję i idę ku drzwiom. Łapię za klamkę, nachylam się, żeby zerknąć przez judasza… Drzwi eksplodują. Wywracam się w deszczu drzazg. Uderzam potylicą w dywan. Już nie jest miękki. Nurzam się wśród ognistych chmur. Płynę na skrzydłach, pozwalając płomieniom lizać mą zbroję. Poniżej wzgórza z granitu i ametystu, przetykane liniami seledynowych szlaków, gdzie rasy służalcze pracują na chwałę Awian. Ciągną posągi przedstawiające członków mego rodu. Rozwieram lotki mych skrzydeł, transformuję zbroję zbijając cząsteczki. Utwardzam powłokę, budując nową formę, która umożliwi kolejny wyczyn Wielkiego Paddingtona. Ku chwale Pierwszego! Ku chwale Protoplasty! Ogniskuję zmysły na zmierzającym ku nam zagrożeniu. Wyczuwam energie zakłócające pole grawitacji naszego matecznika. Wymawiam głoskę TransKreacji i filtr zasnuwa wizjer mej zbroi – połączenie między pędzącym ku nam meteorem a planetą staje się widzialne. Mglista rysa tnie chaotyczny nieboskłon na dwie równe połówki. |