powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXXXVIII)
lipiec-sierpień 2014

Amelia w chmurach
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Co tam u Earhart? Żyje jeszcze ta sucz?
Przed każdą ławą przysięgnę, że moja pięść miewa własny rozum i nie mogę odpowiadać za jej czyny. Za żaden z jej czynów. Bo trzy proste w pysk tego gnoja to recydywa.
– U-ulżyłeś sobie?
Przekrzywiam głowę, obserwując minę bandziora… Nie podoba mi się to, co wyczytuję, więc powtarzam operację korygującą.
To miejsce cuchnie rozkładem. Wrt. Zabierz mnie stąd, psie. – W czaszce odzywa się głos mojego prywatnego demona. Nienawidzi słabości, a szpitale są nią przepełnione.
– Chwila – odpowiadam w myślach.
– Odpowiesz mi na parę pytań! – Unoszę więźnia za chabety. Mimo solidnej postury i tak prawie ustawiam drania do pionu. – Odpowiesz albo inaczej będziemy gadać.
– Ty-ty-ty – zaczyna dukać. – Tyyyyyyyy…
Źrenice grubasa uciekają ku czołu, gnojek więdnie jak roślina, ucieka mi z rąk, rozmazując się na podłodze.
– Siostro!
Melody otwiera drzwi. Wskazuję na Schneidera, jednak ona jest niewzruszona. Podchodzi z wolna, wkłada go pod wielką pachę i usadawia na tyłku.
– Zawsze jest taki, Ezra. Wpierw bredzi, a później przekręca się i pada na pysk.
– Zawsze?
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Stracił rozum lata temu.
– Lata temu? – Chwytam ją, przytrzymuję w miejscu i powtarzam powoli, jakbym nawijał do oszołoma. – Od lat jest warzywem? Jesteś pewna?
– Oczywiście, że jestem pewna. Od lat.
• • •
Nie lubię Trumbull Park i nigdy nie lubiłem. Jak by powiedział każdy adept magicznych sztuk, to miejsce ma złe wibracje… A fakt, że niegdyś pewien nygus wżenił mi tutaj kosę pod żebro, nie pomaga.
Nie lubię Trumbull Park, nie lubię mieszkańców Trumbull Park i ten dom z adresu też mi się nie podoba. Cztery piętra paskudnych okien, półkulistych balkonów i smrodu.
Dzień się zbliża, śmierdzący psie. – Paddy męczy coraz bardziej. Ignoruję go, dopóki jestem w stanie, ale wiem, że będzie się stawał coraz bardziej natarczywy, dopóki nie wykonam jakiegoś chorego polecenia, które sobie ubzdura.
Zamiast zamka zieje pusta dziura z klamką, więc wejść na klatkę nie jest trudno. Szuram na trzecie piętro, do drzwi z numerem siedemnaście.
– Ta-ak, słu-ucham? – Otwiera kobiecina o skórze czarnej jak dno studni.
– Detektyw Ezra, Chicago PD. Do pana Schneidera.
Mruga, jest zdziwiona. No cóż, akta mają dwadzieścia lat, więc nic dziwnego, że nie są zgodne ze stanem faktycznym. Pewnie już tutaj nie mieszka…
– Pa-an Schneider? – Kobiecina rechocze. Policzki morświna falują hipnotycznie.
– Ta. Schneider. Pan Schneider, czegoś nie chwytasz? – syczę przez zęby.
– Jaki tam z niego pa-an? – rzuca, gestem zapraszając do środka.
Prowadzi do pokoju kawalerki, gdzie wtulony w zgięcie narożnika, oparty o skrzynię na pościel, siedzi Dobey Schneider. Broń sama ląduje mi w dłoni…
– Cały ten pa-an to debil – Murzynka szczerzy zęby.
Nie zauważyła jeszcze rewolweru, więc prędko chowam go na powrót do kabury. Odwracam się do kobieciny, przybierając najmniej paskudny uśmiech, na jaki mnie stać.
– Jest opóźniony?
– Plecie czy-po-czy. Wyliczanki jakieś powtarza. Rymowanki rymuje. Całymi dniami siedzi.
– A pani kim jest?
– Harriet. – Gosposia wyciąga dłoń jak facet. Uścisk też ma godny chłopa. – Pie-elęgnuję tego usmarkańca. Praca dobra, nic nie kosztuje nerwów, a jest na jedzenie.
– Przychodzisz codziennie? – Przyglądam się Coreyowi Schneiderowi, bratu Dobeya. Są identyczni. Te same płaskie gęby bez wyrazu, to samo bezmyślne spojrzenie.
– Co dru-ugi dzień. Za więcej nie pła-acą.
– Co drugi? – Przypominam sobie datę odczytu Amelii Earhart w Hyde Park High. – Byłaś tutaj trzynastego?
– Nie wiem.
– Nie?
– Nie liczę, jaki dzień i kiedy. Każdy dzień przynosi to samo. Oprócz niedzieli. Niedziela to suma.
– Suma była trzy dni temu. Zastanów się, co robiłaś trzy dni przed sumą.
– Nie wiem.
– Ok, jesteś tutaj, co drugi dzień, a więc sześć…
– Co drugi albo czeci, a czasem zawsze.
Jeszcze chwilę gonię w tego słownego berka, bez większych rezultatów.
– Jak długo przychodzisz do niego? – zmieniam front.
– Od wielu zim.
Zostawiam gosposię–pielęgniarkę i zwracam się ku Coreyowi. Podchodzę i siadam naprzeciw, krzyżując nogi po turecku. Buja się i ślini, bełkocze jakieś bzdury nie do powtórzenia, wywraca oczami jak kameleon, którego widziałem w Lincoln Park Zoo.
– Corey, jesteś tam? – Łapię go za włosy i przyciągam bliżej, próbując znaleźć w oczach ślad inteligencji.
Harriet jest już obok.
– Proszę go zostawić. Tak się nie robi – kręci zatroskana głową.
Ale ja muszę być pewien, więc trzaskam otwartą dłonią w pysk zezolca.
– Oj – stęka i wiem, że to jedynie refleks. Jego umysł dawno utonął w limbo.
– Pro-oszę wyjść, tak nie wolno. Jak się pa–an nazywał, detektywie? Złożę ska-argę.
Wstaję, wyrównuję zmarszczki na portkach, strzepuję z nich nieistniejący kurz. Nie spieszę się. Każdy gest jest powolny i dokładny. Wreszcie spoglądam na starą Murzynkę, a ta robi krok w tył. Zasłania twarz dłońmi… Ale przechodzę obok, nie czyniąc jej krzywdy. Nie biję dam. No chyba, że są niebezpieczne. Zresztą, mam tak kaprawy pysk, że rzadko zmuszony jestem używać przemocy.
Jestem też niezdarą, wspominałem?
Kopnięciem wywracam stosik ksiąg i broszur wystających spod narożnej kanapy. „Klucz do Teozofii”, Helena Blavatsky – jeden z tytułów grzmi niczym dzwon w głowie.
• • •
Zajeżdżam pod hotel Atlantic z duszą na ramieniu… Chociaż to nie jest odpowiednie stwierdzenie, bo Paddington wciąż powtarza, że ludzie nie posiadają niczego podobnego.
Zajeżdżam więc pod hotel Atlantic, niczego nie mając na ramieniu, za to czując coś na kształt tremy. Nie mam dobrych wieści, nie mam też czasu na gruntowne śledztwo. Klocki nie są spasowane, sporo brakuje do złożenia pełnego wzorca.
Wywołuję w radiu Eli Frick i proszę, żeby przekazała Pollockowi moją prośbę. Chcę, żeby podłubał we wspólnej historii braci. Niech wykopie akty urodzenia, papiery ze szpitali, świadectwa ze szkół, niech znajdzie coś pozwalającego lepiej zaczepić zezowatego grubasa w tej zagadce.
Wreszcie opuszczam zagrzany automobil i staję przed wejściem hotelu. Przyglądam się drzwiom, oknom wpatrzonym w słońce i czekam aż wiatr orzeźwi mnie chociaż odrobinę. Stoję i wdycham zapachy mojego miasta – benzynę, pot i kwiaty. Kwiaty? Powodowany impulsem, zatrzymuję przechodzącą kwiaciarkę. Kupuję bukiet… I czując się jak kretyn, wyrzucam go do śmieci.
Recepcjonista w czerwonym kubraku udziela wskazówek, a windziarz kieruje windą, jakbym sam nie był zdolny przesunąć wajchy. Po chwili dzwonek oznajmia, że jesteśmy na miejscu. Czekam, czy facio wysunie dłoń po napiwek, a kiedy to robi, odwracam się na pięcie i idę miękkim dywanem do pokoju Amelii. Tak jak przypuszczałem – miejsca tej klasy generują dla gości sporo ukrytych kosztów.
– Ezra? Wejdź – słyszę jej głos przez drzwi.
Nie zdążyłem zapukać, zawsze miała świetny słuch. Zresztą, właśnie ów zmysł sprowadził na nią kłopoty. Nikt nie przypuszczał, że za gwałtami na campusie może stać sympatyczny Dobey Schneider, odrobinę powolny sprzątacz, przyjaciel każdego. Amelia jednak usłyszała go…
– Każesz kobiecie czekać?
Pokój jest wysprzątany, elegancki. Pewnie wynajem na jedną noc kosztuje tygodniówkę krawężnika, a może i detektywa z dochodzeniówki. Piękne meble z dębiny lśnią wypolerowane, dywan jest miękki jak kobiece łono, a żarówki parują ciepłem jak miniaturowe słońca.
– Siadaj, Ezra. Nie chcę, żebyś mi krążył nad głową. – Energicznymi ruchami podjeżdża do drzwi, a kiedy wchodzę, zamyka je za moimi plecami.
Nie ma innego miejsca, więc siadam na brzegu dużego łóżka. Sprężyny skrzypią odrobinę. Swoje ważę, pomimo że nie jem od dawna. Demon dobrze konserwuje.
– Dobrze, że jesteś.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

32
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.