powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXXXVIII)
lipiec-sierpień 2014

Amelia w chmurach
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Uderzam skrzydłami i świat przesuwa się. Jestem dalej o kolejny horyzont. Przyspieszam na tyle, że istoty mniej doskonałe słyszą tylko huk na długo po tym, kiedy je minąłem. Frunę, a mój pęd nie zna granic.
Docieram do nici łączącej spadającą gwiazdę z naszą planetą. Składam skrzydła i opadam jak pocisk. Rozwieram je w ostatniej chwili, ale i tak uderzam o podłoże z siłą poruszającą góry. Istota organiczno-gazowa widzi moje nadejście. Przerywa posiłek, zostawiając częściowo stopione pożywienie, jej narząd ssący zastyga i drży w przerażeniu, pojmując kto przybył.
W swej łasce daruję życie owemu bytowi. Niech podziwia Najpotężniejszego z potomków Protoplasty.
Staję przy linii energii ściągającej na nas zagładę, pozwalam błękitnym oraz purpurowym tatuażom mocy płonąć na mej powłoce-zbroi. Zbieram energię z przestrzeni i kształtuję ją w ostrze, którym przecinam połączenie. To proste, zbyt łatwe dla kogoś tak doskonałego jak Paddington.
Koncentruję zmysły na kosmosie – wyczuwam, że meteor nadal pędzi siłą rozpędu, na skrzydłach widma zagłady.
Jak wiele światów zginęło od przypadkowych uderzeń takich skał?
Jak wspaniale, że naturalna selekcja pozbawia kosmos słabości.
Nie chcę już korzystać z kosmicznych mocy. To byłoby zbyt proste. Składam więc szpony w trójkąt i pozwalam płonąć mej Czerwieni. Wkładam ją w dłonie, magazynuję tak wiele, jak tylko potrafię i wyliczam trajektorię.
Energia opuszcza mnie i pędzi na spotkanie żelaznego meteoru. Rozbłysk na chwilę tworzy czwarte słońce, ziemia drży i zapadają się góry. Oto kolejna z moich prac dokonana, Protoplasto.
• • •
Zwlekam się z podłogi. Przed oczami fruwają gwiazdy i słońca, więc szukam pomocy. Framuga pomaga i nie padam na pysk.
– Cholera. – Spluwam wodą, spluwam żółcią. Plułbym dalej, ale nie mam już czym, więc trzęsę się, jakbym popadł w malignę.
– Amelia – przypominam sobie.
Widzę przewrócony wózek inwalidzki, jedno z kół jeszcze się kręci. Widzę porozrzucane książki, połamany sekretarzyk, pełno długich drzazg wszędzie wokoło.
Wychodzę na korytarz. Idę po śladach. Za kolczykiem i kocem upuszczonym przy schodach. We łbie karuzela z tuzinem rozpędzonych koni, ale zaciskam zęby i drapię się w górę, chwytając poręczy jak liny ratunkowej. Przystaję, żeby trzepnąć się w pysk. Raz i drugi. Szczypie, ale pomaga. Ból zawsze pomaga. Dzięki niemu łatwiej odnaleźć cel. A kłódka leżąca pod drabiną, prowadzącą do otwartej klapy na ostatnim piętrze, jeszcze dodaje adrenaliny.
Dach wita przeciągiem przenikającym kości i strzelistymi dachami Chicago. Szarością i dymem zamkniętymi w odwiecznej kotłowaninie.
– Ezra! – Odwracam się w stronę, z której dobiegł krzyk, wyszarpując spluwę zza pazuchy.
– Amelia! – Biegnę w ich stronę.
Grubas odwraca głowę. Warczy jak wściekły pies. Widzę, że portki opadły mu do samych kostek.
– Amelia! – Przyjmuję strzelecką pozycję…
– Ezra!
Wzrok pada na wygiętą muszkę, której nadal nie naprawiłem. Ten jeden raz przydałaby się prosta. Jestem skończonym kretynem.
– Amelia, odsuń się!
Wypalam dwa razy wysoko, dość wysoko, żeby być pewnym, że nikogo nie zranię. Nie pomaga. W akcie desperacji używam tego, co mi pozostało. Magicznej zapalniczki. Koncentruję się, wyciskam talent trefnisia do cna, aż mózg prawie wyciska uszami. Iskierki tańczą przed oczami napastnika, kiedy odpalam kolejne ogniki. Macha łapami jak niedźwiedź opędzający się od os. A ja biegnę.
Magia trzeszczy i Amelia odfruwa o metr, po czym upada. To wystarczy.
Colt krzyczy dwa razy. Policzek Schneidera pęka jak balonik. Czoło oprycha przecina podłużny ślad. Grubas cofa się, otwiera usta jak wyłowiona ryba. Do piachu, draniu! Do piachu!
Coś jest nie tak. Brakuje krwi. Widzę dziury, ale w środku zamiast posoki czy tkanki tylko lśniąca żółto struktura, przypominająca plaster miodu.
– Ty! – Schneider ryczy nieziemskim głosem, a ja zamiast próbować go przekrzykiwać, wywalam resztę magazynku.
Co kula to krok w tył. Jeszcze trochę i wypadnie za krawędź…
Klik.
Klik.
Klik.
Kurek bije, ale bęben jest pusty. Zwyrodnialec stoi przy krawędzi, podziurawiony jak sito… A mi zabrakło amunicji.
– Ty! – ryczy jak wściekły zwierz.
Ważę broń w dłoni i rzucam nią prosto w środek płaskiej mordy. Zdziwiona mina jest nagrodą. Drań staje na brzegu dachu, wymachując rękami, ale powietrze nie jest wdzięcznym oparciem. Podchodzę spokojnie, przykucam i podnoszę broń, po czym trzaskam go kolejny raz w pysk.
– Ty… – Próbuje coś jeszcze powiedzieć, lecz jest za późno, bo na dobre znika za krawędzią.
– Wszystko w porządku? – kucam przy Amelii. Przytulam ją w chwili, kiedy słychać huk ciała uderzającego o beton. Ściska mnie mocno, kwili i przypominam sobie jak to było tamtej nocy, w 1928 roku. Wreszcie unoszę ją jak dziecko i wracamy do pokoju hotelowego.
• • •
Oddycham spokojnie, głaszczę rękojeść rewolweru. Demon szepcze słowa, których znaczenia nie rozumiem. Wczoraj dobiliśmy targu. Wolę nie wspominać, co będę musiał zrobić w zamian… Grunt, że dobiłem targu. Zrobiłbym wiele, żeby wyiskać tę wesz. I żeby Amelia nie musiała się już nigdy bać. Czasem nawet Ezra jest w porządku. Czasem i Ezra się poświęci.
Kiedy rano zadzwonił Pollock mówiąc, że Dobey Schneider nie ma rodzeństwa, puzzle same wskoczyły na miejsce. Blavatsky, rozmowa z Amelią, kiedy mówiła o tym eterycznym ciele, a na końcu jeszcze nieistniejący w kartotece bliźniak. Schneider miał lata, żeby stworzyć kogoś prawie realnego, a że dzieli umysł między więzienie a mieszkanie na Trumbull Park, w szpitalu przypomina roślinę.
Patrzę teraz na Coreya, na sobowtóra. Siedzi jak tamtego dnia, kiedy spotkałem go po raz pierwszy. Ma kilka ran w ciele, ale buja się i ślini jak wtedy. Dalsze dziurawienie go nie ma sensu. Nie jest prawdziwy. W pewien sposób nieśmiertelny. Pozbawiony woli, bo umysł przebywa w szpitalnej celi.
Ja mam jednak najpotężniejszą broń na Ziemi – mojego prywatnego demona. I pozwalam mu działać…
Odbieram psu organ mowy.
Coś wypełnia usta i brutalnie rozwiera szczęki. Wargi przygniata do dziąseł, jakby ktoś przycisnął twarz do szyby. Po zębach płyną niebieskie fale elektryczności, kiedy język zaczyna obrastać żelazną łuską. Staje się ciężki, obcy.
Nie bój się psie, do tak prostej klątwy potrzebuję przejąć ciebie tylko odrobinę.
Nie wytrzymam dłużej. Sięgam do języka, chcę wyrwać go… Wyrwać, żeby tylko przestało boleć tak przeraźliwie…
Chce krzyczeć, ale nie potrafi. Dla tej przysługi nie potrzebuję wiele, pełne objawienie nie jest konieczne. Nie muszę dostrzegać połączenia między niedoskonałym tworem energetycznym a zwierzęciem, które jest jego wytwórcą. Tutaj nie trzeba zmyślności ni wielkich mocy Awian. Jedyne, czego trzeba, to powiedzieć słowo w języku TransKreacji.
– Przerywam – oznajmiam więc jako Paddington, najpotężniejszy Awian, następca Tronu Protoplasty. – Odbieram.
I dokonuje się.
Obecność demona znika.
Ściągam wysłużoną fedorę i ścieram pot z czoła. Spluwam krwią. Naprzeciw mnie Corey Schneider, człowiek, który nie istniał, rozlatuje się. Płaty skóry opadają na dywan, w jednej chwili zeschnięte na wiór. Mięśnie zapadają się, tracą kolor, a kości pękają, jak gdyby przez minutę minęło tysiąclecie. Wkrótce pozostaje tylko kupka kurzu i ubrania.
Dobey Schneider jest teraz naprawdę za kratkami.
• • •
Kiedy Harriet odwiedziła dom na Trumbull Park, przykleiłem się do niej jak cień. Nie odstępowałem na krok, póki nie znalazłem klitki, którą zamieszkiwała. Później anonimowy telefon i policja zrobiła nalot – kto by pomyślał, że starowinka przetrzymuje kontrabandę. Niewiele. Ledwie tyle, ile mogłem schować w kieszeni płaszcza, ale wystarczyło do skazania.
Kiedy ją spotkałem po rozprawie, powiedziałem tylko, że gdyby była niewinna, zameldowałaby policji o ranach jej mocodawcy. Pochyliła wtedy głowę i coś powiedziała. Chyba mnie przeklęła.
• • •
Pięć dni później przeczytałem o samobójczej śmierci Amelii. Ciało znaleziono w zaułku. Na dachu wysokiego budynku stał jej wózek, na krawędzi wisiał koc, którym się przykrywała. Jestem pewien, że próbowała polecieć. Chociaż ten jeden, ostatni raz.
powrót; do indeksunastwpna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.