Hitler upadł. Na chodniku leżał mały mężczyzna z podkurczonymi nogami. Wiązanka róż wymknęła się z rozwartych palców i potoczyła w bok. Wódz Niemiec wyciągnął z widocznym wysiłkiem rękę, jakby ponownie chciał ją uchwycić. Petersohnowi mignęła myśl, że nawet teraz führer wierzy, że wstanie i zaniesie ją Evie Braun. Nacisnął cyngiel jeszcze dwukrotnie, mierząc w czoło. Oczy mężczyzny w trenczu znieruchomiały. Stały się szkliste i puste – bez życia. Ręka zamarła w bezruchu. John już wiedział: zabił Adolfa Hitlera. Nie miał czasu na rozmyślania – musiał biec, najszybciej, jak potrafił. Rzucił się do przodu, tak jak podczas treningów w parku miejskim w Edwards. Kątem oka dostrzegł, jak trzech mężczyzn w szarych garniturach biegnie do ciała leżącego na chodniku. Skupili się, nieopatrznie zostawiając mu lewą stronę ulicy. Za nimi ociężale kłusowało jeszcze kilku ludzi w mundurach. Jeden z agentów nieporadnie gmerał za pazuchą marynarki, pewnie próbując dobyć broni. Wiedział, że za chwilę oprzytomnieją. Rozlegną się strzały. Pozostawało jedno: sprint w kierunku „Latawca”, nadziei ocalenia. Sadził długimi susami, miarowo wymachując rękoma. Pistolet trzymany w dłoni przeszkadzał, psuł rytm poruszeń, obciążał. John szybko przeliczył strzały – zostały dwa naboje i dodatkowy pojemnik z amunicją w kieszeni. Wbiegł w zaułek. Szopa znajdowała się blisko. Nie zamierzał zatrzymywać się, przeładować pistoletu i strzelać – sam stałby się łatwym do trafienia celem. Odrzucił parabellum w wysokie kępy trawy, porastającego dolne partie parkanu z desek – już nie potrzebował broni. Coś huknęło głośno za plecami – staccato pięciu wystrzałów, seria z pistoletu maszynowego. Uszy zarejestrowały jękliwy świst przelatujących gdzieś obok kul. I głos, mocno brzmiący, wrzeszczący władczo: – Nie strzelać! To rozkaz! Jest blisko! Zaraz go dopadniemy! Już widział wrota w ogrodzeniu, wiodące do zapuszczonego ogrodu. Wysiadając z szalupy czasowej, dokładnie obejrzał drzwi szopy i te solidnie wyglądające wierzeje. Zamknięto je na zardzewiałą już kłódkę, ale niewielką furtkę obok zabezpieczał tylko żelazny skobel. Posmarował zawiasy wąskiego przejścia kremem po goleniu. Sprawdził, że łatwo się otwierają: wystarczał silny napór barku, aby metalowa sztabka wyleciała z przegniłej belki, a wejście stanęło otworem. Wcześniej ustawił w bloku nawigacyjnym „Latawca” parametry powrotnego rejsu. Znowu usłyszał cztery pojedyncze wystrzały, ale już wbiegał do środka szopy. Furtka leżała w wysokiej trawie, wysadzona z zawiasów wściekłym uderzeniem ciała. Drzwi szopy też ustąpiły łatwo. Serce waliło mocno, zmęczone morderczym wysiłkiem i niepewnością, co ujrzy wewnątrz zrujnowanego pomieszczenia. John ucieszył się, zobaczywszy oczekiwany widok. Tęsknił do niego przez ostatnie kilkadziesiąt sekund i teraz miał go przed oczyma: zdezelowane auto wytwórni IFA, właściwie grat, często używane jako ekskluzywna taksówka i pieszczotliwie nazywane przez berlińczyków „dekawką”. Duże przednie reflektory bez żarówek straszyły resztkami wybitych szklanych osłon. Zdeformowana w harmonijkę maska silnika, pogięty bok nadwozia i załamany dach wskazywały, że wóz uległ poważnemu wypadkowi. Przednia szyba, w kilku kawałkach, z pierścieniowatymi rysami na największym z nich, ledwie się trzymała w obejmach. Samochód nie miał bocznych drzwi, zaś fotele z postrzępionymi oparciami wyglądały tak, jakby ktoś długo wypróbowywał na nich ostrze brzytwy, a potem systematycznie wyrywał wyściółkę oparć i siedzeń. Popstrzona zwierzęcymi odchodami brezentowa plandeka, też pełna dziur, zakrywała dach. System kamuflażowy „Latawca” działał bez zarzutu. Technicy długo dyskutowali i wybrali ten wariant: automobilu, tak zniszczonego, że nie opłacała się nawet próba wywiezienia go na złom. Znowu usłyszał kilka krzyków, wyrzucanych całą mocą płuc: – Brać go żywcem! Jest otoczony i nie ujdzie! Da głowę pod topór gilotyny, ale najpierw wszystko opowie! John oparł dłoń o stłuczoną przednią szybę. System ochrony rozpoznawał teraz linie papilarne. Wydawało mu się, że trwa to wieczność, ale w rzeczywistości nie upłynęło nawet pół sekundy, zanim właz uniósł się do góry – drugi układ nieco dłużej analizował tęczówkę oka. Otwór wejściowy nie imponował wielkością, więc John wcale się nie zdziwił, kiedy górny rant wąskiego wejścia strącił mu z głowy kapelusz. Nie chciał się po niego schylać: nie zamierzał tracić nawet sekundy. Sadowiąc się w fotelu, oparł dłoń na obwiedzionym czerwoną farbą kwadracie metalu na pulpicie sterowania, a potem mocno nacisnął. System ponownie odczytał linie papilarne – i zareagował. Ssawki oplatały i unieruchamiały ciało: musiało tworzyć jedność z wehikułem. „Latawiec” startował, tak cichuteńko, jak porusza się nietoperz w głębokim mroku nocy. John na monitorze podglądu zewnętrznego zobaczył jeszcze rozmazane smugi postaci, poruszających się wewnątrz szopy. Ci ludzie należeli już do czasu minionego – żyli jeszcze, a jednocześnie stali się martwi. Odetchnął głęboko, ale w umyśle narodził się cień wątpliwości, coraz bardziej narastający. Skonstatował gorzko, że jednej sprawy dokładnie nie przeanalizował – tak jak prawie każdy zamachowiec, czegoś jednak zaniedbał. Zamach się powiódł, a więc historia się zmieniła. A on, tak dokładnie wszystko planując, nie rozważył do końca skutków śmierci Hitlera – i chyba coś przeoczył. Wielogodzinne rozmyślania, często nocne, prowadziły do jednego wniosku: nastanie okres walki o spuściznę po Hitlerze. Pretendenci do spadku skoczą sobie do gardeł: Himmler, Bormann, Hess, Ribbentrop, przeświadczony o swojej wielkości Göring. John nie wiedział, za kim opowie się Goebbels – i generałowie Wehrmachtu, pałający żądzą odwetu za upokarzający dla nich traktat wersalski, ale dobrze pamiętający niedawną hekatombę niemieckich żołnierzy. Nie potrafił określić, kto wygra, ale coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że okres wzajemnych walk na szczytach władzy będzie trwał dość długo – może nawet rok. Poleje się wiele krwi. Rzesza straci impet. Straci czas i odkryje swoje prawdziwe oblicze. Ktoś mógł to wykorzystać, może polityk tak zdecydowany jak Winston Churchill – albo nawet ślamazarny rząd Francji. Ale mógł zwyciężyć ktoś zupełnie inny, stojący w cieniu, ale bliski weteranom NSDAP: zimny i wyrachowany morderca, fanatyczny nazista, mający za sobą SS i Gestapo, bez wahania zręcznie eliminujący konkurentów, w pierwszej kolejności Himmlera. Mógł zwyciężyć ktoś taki jak Reinhard Heydrich. Petersohn pocieszył się myślą, że szybko się tego dowie – i nadzieją, że wszystko ułożyło się jednak dobrze, tak jak przewidywał wcześniej, a jego żydowscy bracia i siostry ocaleli z zawieruchy czasów pogardy, nienawiści i stosów trupów w krematoriach obozów zagłady. Wierzył, że ten czas już nie nadejdzie. Od pierwszych sekund po otworzeniu włazu „Latawca” John czuł niepokój, a właściwie lęk. Wiedział, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak powinno być. Lęk, który sprawił, że zimne krople potu zrosiły mu czoło, powoli przeradzał się w trwogę. Zgodnie z planem lotu czasowego Petersohn wylądował w bazie Edwards – dziwnie cichej i ciemnej. „Latawiec” zmaterializował się przed wielkim hangarem o właściwej porze – głęboką nocą. Ciemność trochę rozświetlały gwiazdy, nikły sierp księżyca i ledwie kilkanaście mdłych świateł. Nie świeciły się lampy, spowijające blaskiem stanowiska turystycznych promów kosmicznych, latających do granic stratosfery: przy natłoku klientów członkowie obsługi często pracowali aż do rana, bo NASA dbała o każdy grosz. Dalej położone pola startowe wycieczkowców okrążających Księżyc skrywała ciemność. Pomyślał, że może nawet już nie istnieją. Nie chciał tego sprawdzać. Wiedział, dlaczego – bo coraz bardziej się bał. Pragnął jednego: powrotu do dwupoziomowego mieszkania w skupisku domów na obrzeżu bazy. „Latawiec” wylądował i kamery monitoringu, pracujące w widmie podczerwieni, powinny dać sygnał do alarmu. John oczekiwał buczenia klaksonów, pewnie też ryku policyjnych syren – i tupotu wielu nóg, śpieszących na spotkanie. Słyszał tylko dziwny, jednostajny poszum, trudny do identyfikacji. Szybko pojął, co dobiega jego uszu, może i dlatego, że buty zawilgotniały mu od rosy. Szeleściła wysoka, bujnie wyrośnięta trawa, poruszana mocnymi podmuchami wiatru. Rosła wszędzie. |