Minęło pół roku. W tym czasie Sfinx urosła jeszcze nieco, tak, że teraz każda z jej łap miała grubość męskiego ramienia. Pod skórą drgały jej mocne, elastyczne mięśnie. Startowała do lotu jednym skokiem i szybowała bezszelestnie. Wielkie złote oczy błyszczały w twarzy, już ani kociej, ani sowiej, ale coraz bardziej tajemniczej, coś przywodzącej na myśl, ale co – nikt nie umiał powiedzieć. Nadal paliło się w nich TO COŚ, ale i to się zmieniło – już coraz mniej w tym było żądania, a coraz więcej tęsknoty, jak nieustająca niema prośba. Studenci nadal się do niej nie zbliżali, obawiała się jej nawet część pracowników, gdyż Sfinx coraz częściej popadała w ponure nastroje, stroszyła futro i powarkiwała pod nosem, a kiedy wylegiwała się w ogrodzie, ogon jej nie przestawał zataczać kręgów irytacji. Ukończyła właśnie czytanie ostatnich zwojów i biblioteka nie miała jej nic więcej do zaoferowania. Uczęszczała wprawdzie dalej na wykłady i zadawała pytania, odpowiedzi jednak rodziły wciąż nowe pytania, a żadna z nich nie była odpowiedzią na tęsknotę, błyszczącą w sowich oczach. Nadszedł zatem czas egzaminu. Sfinx stanęła przed kręgiem starych filozofów i zadała im kilka frapujących ją w tym tygodniu pytań. Zapadło długie milczenie. Wreszcie rektor westchnął głęboko i zapytał, co zamierza robić teraz, kiedy zapoznała się z całą wiedzą, jaką oferował jej uniwersytet. – Pytać? – zaproponowała z głębokim żalem, wpatrując się w niego prosząco. Tak też się stało. Sfinx przyznano magisterium i doktorat. Co prawda połowa komisji opowiadała się za pominięciem kilku stopni naukowych i zaliczeniem jej od razu do grona profesorskiego, inni jednak sprzeciwili się temu, stwierdzając, że byłoby to wyraźnym naruszeniem systemu tebańskiego, i to – dla kota. Nikt jednak nie wyrażał takich opinii głośno w obecności zainteresowanej. Doktor Sfinx otrzymała gabinet na ostatnim piętrze, z dużym biurkiem, pod którym urządziła sobie dość wygodne legowisko. Od nowego semestru miała prowadzić konwersatoria i egzaminować studentów. Wywiązywała się z nowych zadań nad podziw dobrze. Nie było studenta, który odważyłby się przyjść na zajęcia doktor Sfinx nie przeczytawszy uprzednio, kilkakrotnie, wskazanych zwojów, toteż egzaminy wypadły wyjątkowo pomyślnie. Prowadziła je ułożona wygodnie na mozaikowej posadzce gabinetu, z głową uniesioną nad wyciągniętymi łapami, wachlując się skrzydłami lekko uniesionymi nad bokami. Wpatrując się w stojącego przed nią studenta, pytała: – Byt? – Dusza? – Mit kosmologiczny? – Natura świata? A ogon jej zataczał kręgi, gdy wysłuchiwała odpowiedzi. Na koniec wzdychała, machała lekko łapą za wychodzącym lub wpatrywała się w przestrzeń z cieniem uśmiechu, co uchodziło za najlepszą ocenę. Egzaminowała w ten sposób studentów aż do dnia, kiedy stanął przed nią młody Edyp. Konkretnie, stanął przed nią pucołowaty, rumiany młodzieniec, ze sterczącym nad czołem kędziorkiem i w zbyt obszernym himationie, wpatrując się w nią z wyrazem niewinności w szeroko otwartych oczach. I to w samym środku egzaminu. Sfinx aż przysiadła ze zdumienia i w jej głosie dało się słyszeć wyraźne wahanie, gdy zadała pierwsze ze swoich zwyczajowych pytań: – Po co jesteś? Kim jesteś? – No… – zawahał się młody człowiek. – Ja… jestem Edyp. Edyp z Teb. Przyszedłem skończyć uniwersytet. Moja mamusia uznała, że w obecnych czasach przynależność do elity zobowiązuje. Ojciec pewnie by wolał, żebym miał jakiś zawód, ale ja nie lubię… To znaczy… Mamusia uważa, że nowoczesny młody człowiek… No… to znaczy… że mam studiować. Filozofię. – Epistemologia? – zaproponowała Sfinx. – Raczej nie – odparł bez skrępowania młody człowiek. – Moja mamusia pisze tylko kilka słów raz w roku do wuja Nikiasza z Efezu. A ja nie pisuję listów. Chociaż dostaję. Mamusia mówi, że te wszystkie dziewczyny są wulgarne i natrętne – zakończył, marszcząc nos. – Co to jest prawda? – uściśliła pytanie, wachlując ogonem. Przyglądała się przy tym studentowi z niebotycznym zdumieniem. Edyp zastanowił się chwilę. – Mamusia mówi, że prawda zawsze wyjdzie na wierzch. Zawsze trzeba mówić prawdę prosto w oczy. Mamusia zawsze mówi ojcu… – Ontologia? – przerwała Sfinx, a jej ogon przypominał metronom. – Eeee? – zdziwił się młodzieniec. – Istota bytu? – warknęła. – Eeee? Bytu? No… byt… byt określa ta… no… przytomność? – Teologia? – zaryzykowała egzaminatorka. – O bogowie… – westchnął Edyp. – Moja mamusia mówi, że oni wszyscy to banda obleśnych starych pijaków. Choć, oczywiście, moja mamusia chodzi do świątyni w każde święta i zawsze daje duże ofiary – dodał szybko. – Etyka? – wysapała Sfinx, która już nie leżała, ale siedziała na tylnych łapach, sprężona jak do skoku, a jej ogon walił wokół jak bicz. – Ej, no! – zirytował się Edyp. – Miały być trzy pytania! A jest kocur, który zadaje zagadki. Weź gadaj po ludzku, bo jak opowiem o tym mamusi, to… Przerwał mu wrzask. Jego własny. Bo Sfinx nagle wybiła się do skoku, wyrzucając przed siebie potężne, pazurzaste łapy. Wszystko wskazuje na to, że Edyp nie zdał… W ciągu następnego tygodnia Sfinx otrzymała kolejno habilitację, profesurę i stuletni urlop zdrowotny od pracy dydaktycznej. Zmarkotniała, wśliznęła się chyłkiem do swojego gabinetu i wyciągnęła się na podłodze, złożyła głowę na łapkach, otuliła się skrzydłami i, westchnąwszy ciężko, zastygła w bezruchu. Trzeciego dnia uniosła nieco oczy i wzrok jej padł na pozostałe po sesji egzaminacyjnej, walające się w nieładzie pod stołem zwoje papirusu. Podniosła się, przeciągnęła, ziewnęła szeroko i rozejrzała się za kałamarzem. Potem sprawnie szarpnęła za lotkę z własnego skrzydła, ścięła ją i zaostrzyła pazurem, po czym zabrała się do pisania. W ciągu roku profesor Sfinx wydała osiem książek i zorganizowała czternaście konferencji. W każdej z nich wziął udział pełny skład profesorski uniwersytetu i liczni goście z innych uczelni, zachęceni w pewnym stopniu ujmującym pytaniem: – Przyjdziesz? Powiesz? Sfinx zadawała je zwykle, dobrotliwie górując nad delikwentem w profesorskiej szacie, wpatrując się w niego niezwykle intensywnie złotymi oczami i delikatnie przebierając kocimi łapkami, z których opuszek lekko wysuwały się ostre jak sztylety pazury. Aż pewnego ciepłego wieczoru, kiedy, ułożywszy przed sobą stos papirusu i zaostrzone pióra, zabierała się do pisania, wzeszedł księżyc i jak kiedyś zajrzał pytająco w jej złote sowie oczy, a ona zastygła bez ruchu i wpatrywała się w niego, aż zbladł i zniknął, i pozostało tylko TO COŚ, tęsknota, prośba, dojmujące, bolesne pytanie. Wtedy jednym ruchem łapy zmiotła leżące przed nią arkusze, jak strzała wyleciała przez okno, i, pokrążywszy chwilę nad ciemnym ogrodem, spadła pikującym lotem prosto na strych nad biblioteką. Na podłodze wciąż jeszcze leżał jej stary koc. Sfinx zapiszczała nagle całkiem po kocięcemu i zwinęła się na nim w kłębek, otulając się skrzydłami. I tak leżała, od czasu do czasu pohukując cichutko. Dopiero kilka dni później odnalazł ją Diomagoras. Bibliotekarz wsunął się na strych przez klapę w podłodze, chudy człowiek w zniszczonym chitonie, pachnący zwojami i kurzem. Usiadł obok Sfinx i długo milczał, gładząc futrzastą łapę. – Nie ma… odpowiedzi? – spytała w końcu Sfinx. – Po co jestem? Czemu jedna? Dlaczego myślę? Czemu smutno? – Może to ty jesteś odpowiedzią? – odparł cicho bibliotekarz. Długo milczeli, aż noc zapadła, wzeszedł i zaszedł księżyc, zabłysły i zbladły gwiazdy. A kiedy niebo ponownie się rozjaśniło, Sfinx wtuliła płowy łeb w ramię mężczyzny, a w jej złotych oczach błysnęły łzy. I tak trwali. A kiedy zapadł zmierzch, oboje cicho szepnęli do siebie: – Dziękuję. Wtedy podniosła się, zahukała cichutko i odleciała w stronę złotej tarczy. A Diomagoras, patrząc na oddalający się po niebie cień skrzydlatego kota, szepnął: – Poszedł. Sio. I bądź szczęśliwa. Sfinx długo leciała nad pustynią. O świcie opadła miękko na piasek, płowy i ostry jak ona sama, i, skierowawszy zmrużone oczy na zachód, zamyśliła się. Podobno widywali ją tam zagubieni w głębi piasków podróżnicy, jak leży wyciągnięta, złożywszy przed sobą kocie łapy, wznosząc sowie skrzydła nad bokami, z uniesioną głową, wpatrując się w przestrzeń. Mówili, że Sfinx twarz ma ludzką. Jeśli jedziesz w tamtą stronę, przyjacielu, być może ją spotkasz. A może kiedyś tu wróci. 1)ARYSTOTELES, Metafizyka t. I, przekł. T. Żeleźnik, Lublin 1986, ks. I. |