Namiestnik dawnych Stanów Zjednoczonych kaszlnął sucho. Zamilkł. Przyglądał się uważnie Petersohnowi, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Milczący esesman przełożył pistolet do drugiej ręki. – Amerikagau to dawne Stany Zjednoczone i Kanada, ale bez Alaski. – Mężczyzna w garniturze odłożył „Life” na etażerkę. Ściągnął brwi, też wpatrując się w twarz człowieka przywiązanego do krzesła niewidocznymi pętami. – Alaskę oddaliśmy Rosji za utrzymanie pokoju, ale trzymamy tam czerwonych na krótkiej smyczy: oni ciągle mają kłopoty z żywnością. Przepraszam, nie przedstawiłem się – mężczyzna głośno strzelił palcami – jestem standartenführer Sven Schellenberg. Pewnie po nazwisku zorientował się pan, że pracuję w wywiadzie. Cóż, kontynuuję rodzinne tradycje. Człowiek mierzący do pana z parabellum to Helmuth Müller. Dzielny z niego żołnierz. John nie zwracał uwagi na wypowiadane słowa. Jego nadzieje zmieniły się w popiół, taki sam, w jaki przeistaczają się zwłoki ludzkie trawione płomieniami krematorium. – Światem rządzą Rzesza, Rosja, Japonia i Brazylia – ciągnął Sven. – Znowu szykujemy się do wojny, po raz pierwszy z Rosją. Heydrich machnął ręką, najwyraźniej dając znak, aby przerwał. – Dowie się wszystkiego później – stwierdził władczo. – Nie mamy wiele czasu. John znowu widział przed oczyma ten stary krótki film: ludzi w tych samych mundurach, jakie mieli na sobie Heydrich i Müller, starannie ustawiających w rzędzie wynędzniałych więźniów – i śmiejących się do rozpuku. Wychudłe ciała, za chwilę walące się na ziemię, jedno za drugim, jak kostki domina, pchnięte niewidzialnym dla oka uderzeniem karabinowej kuli. Kilku żołnierzy, pokazujących palcami plamy po moczu i rechoczących radośnie. Mózg sformułował myśl, niegłośno wypowiedzianą: – Przynajmniej próbowałem. Starałem się. Miałem dużo szczęścia, że mi się udało, teraz to dostrzegam. – Dopisywało panu szczęście? Naprawdę? – Schellenberg z rozmachem wziął krzesło stojące pod ścianą i usiadł w dziwnej pozycji, przodem ciała do oparcia. Oparł na nim łokcie, splótł dłonie, a potem ułożył na nich podbródek. – Dopisywało panu szczęście… – powtórzył wolno. – Kiedy pan uciekał, ktoś z tyłu krzyczał: „Nie strzelać, brać go żywcem!”. Pamięta pan? A potem, w tej zapchlonej szopie, ten sam człowiek wrzeszczał, ile miał powietrza w płucach: „Nie strzelać! Jest otoczony i się nam nie wymknie! Da głowę pod topór, ale najpierw wszystko opowie” – albo coś bardzo podobnego. Prawda? Esesman z pistoletem w dłoni zaśmiał się krótko. Schellenberg nie zwrócił na to uwagi. – Nie słyszał pan wszystkich jego rozkazów, bo nie musiał ich wykrzykiwać – kontynuował. – Kula zawsze jest szybsza od najlepszego nawet sprintera, a pan o tym zapomniał. Ale ktoś podbił lufę pistoletu maszynowego… Oficer SS, kierujący pościgiem, dowodził nim tak, aby pan dobiegł do „Latawca” i uszedł z życiem. Trudne i prawie niewykonalne zadanie, ale on tego dokonał. – Otrzymał za to Krzyż Rycerski z Liśćmi Dębu – sucho zauważył Heydrich. Strzepnął złożone rękawiczki o kolano. – Powiedzcie i pokażcie panu Petersenowi wszystko. – Tak jest – krótko odpowiedział Schellenberg. Petersohnowi wydało się, że mimo tego, że nadal trzymał brodę na splecionych palcach, reszta ciała esesmana posłusznie się wyprężyła. – Coś pan utracił w szopie. – W oczach Schellenberga błysnął cień rozbawienia. – A właściwie zgubił część ubrania. Oto ona – z pewnością pan ją pozna. Szybko wstał i otworzył drzwi do szafy. John poznał, co trzymał w dłoni: szary kapelusz z ładną wstążką, niezbyt dużym rondem, sporym wgłębieniem na czubku główki, starannie i pracowicie wyczyszczony – tak jak wszystko w mieszkaniu. Nigdy nie używał kapeluszy: jedyny, po długich poszukiwaniach kupiony przez CIA, zabrał ze sobą do kabiny „Latawca”. Nie miał wątpliwości – Schellenberg pokazywał to, co pozostawił w Berlinie. – Rzucił pan pistolet w trawę podczas ucieczki, w gęstą kępę. – Schellenberg położył kapelusz na stole. – Słusznie: utrudniał bieg. Zyskał pan kilka sekund. Może ten niewielki zysk na czasie ocalił panu życie. Nie odnaleziono broni, bo ktoś ją zaraz podniósł. Nikt tego nie widział, tak wszystkich zajmował pościg. Helmuth, pokaż mu. Müller schwycił trzymany w dłoni pistolet za lufę, podsuwając go Petersohnowi prawie pod nos. John widział wyraźnie misterne grawerowanie zamka, drewniane okładziny pokryte drobnymi żłobieniami – i rysę z boku: niewielkie, ale wyraźne nacięcie, dokładnie spiłowane do niemal idealnej gładzi. – Skąd to wszystko wiecie i skąd to wszystko macie? – wychrypiał. Gardło miał całkowicie suche. – Bo mamy „Albatrosa”, pojazd czasowy podobny do „Latawca”, ale znacznie lepszy. – Christian Heydrich machnął dłonią. – I prowadzimy operację o kryptonimie „Koziorożec”. Wie o niej mniej niż dziesięć osób: Johnie Petersohn, staniesz się następną z nich. Naszym celem jest zabicie Adolfa Hitlera. Pan nas po prostu ubiegł. Nie pozostawało nam nic innego, tylko dyskretna pomoc i opieka. Standartenführer Sven Schellenberg jest w tym mistrzem. – Helmuth, teraz możesz go rozkuć. – Schellenberg znowu wziął z etażerki „Life”. – Spokojnie sobie porozmawiamy. Daj mu pić. Chłodne piwo świetnie smakowało. John z przyjemnością wypił szklankę pienistego napoju i teraz czekał na następną porcję, wolno nalewaną przez Schellenberga. – Czegóż ode mnie oczekujecie? – zapytał, rozcierając nadgarstki. Müller mocno zacisnął metalowe okowy. Krew zaczynała w końcu żywiej krążyć. Nie odpowiedział jeszcze na stwierdzenie obergruppenführera, że zostaje włączony do operacji „Koziorożec” – chciał odwlec tę chwilę. Rozmowa mogła to ułatwić, a na pewno przedłużyłaby życie o paręnaście minut. Liczył się z tym, że koniec będzie taki, jak przewidywał: spojrzy w twarze żołnierzy plutonu egzekucyjnego. – To proste – wyjaśnił Heydrich. – Poleci pan jeszcze raz, tym razem „Albatrosem”. „Latawiec” na pewno wymaga przeglądu, może jakichś napraw. Wykona pan to samo, tylko niech pan pamięta o jednym: podczas rozmowy z moim przodkiem nie wypowie pan słowa o bombie atomowej. Pewnie znowu się spotkacie. Zachwyci się pan Hitlerem: tak trzeba. Wspomni pan, że Stany Zjednoczone biorą z niego przykład i rozwijają klasyczne bronie: projektują nowe czołgi, samoloty z silnikami tłokowymi, budują lotniskowce, bo wszyscy sądzą, że wojnę wygra tradycyjna broń, tylko lepsza. To powinno wystarczyć, żeby Rzesza poniosła klęskę – chociaż nie mamy takiej pewności. Ale na pewno wystarczy do jednego – nie stworzy pan trampoliny, dzięki której Reinhard Heydrich wskoczy na szczyt. Nie wsadzi mu pan do rękawa rozstrzygającej karty. Walki o władzę będą pewnie trwały długo. Petersohn zastanowił się chwilę. Jednej sprawy nie rozumiał i musiał ją wyjaśnić. – Czemu to wszystko robicie? Czemu chcecie zabić Hitlera? Jesteście nazistami. Po policzku Heydricha przeleciał nerwowy tik. Wziął do ręki czapkę zawieszoną na oparciu krzesła. Z uwagą wpatrywał się w metalowy emblemat: trupią główkę nad daszkiem. – Bóg mi świadkiem, że wierzyłem w nowe, wielkie Niemcy – stwierdził sucho. – Sprawiedliwe Niemcy, wiodące świat do lepszej przyszłości. Dla wszystkich. Chusteczką przetarł dokładnie znak, jakby dostrzegł na nim niepotrzebny kurz. – Wierzyłem – powtórzył głucho. – Prowadzimy operację „Koziorożec” z kilku powodów. Pewnego dnia dowiedziałem się, że w żyłach Reinharda Heydricha płynęło sporo żydowskiej krwi. Tajemnica rodzinna, choć wielu o niej wcześniej wspominało. Christian zaśmiał się krótko. Jego śmiech nie brzmiał wesoło. |