Pstryknął, ale światło nie odpowiedziało. Wtedy zdał sobie sprawę, że nie mogło. Żyrandol nie wisiał już pod sufitem, a leżał roztrzaskany na dywanie, w postaci tysięcy drobnych kawałeczków, zaś na miejscu lampy dyndało coś mniejszego i niżej zawieszonego, przypominającego sylwetkę malutkiego człowieka, ale z podłużną szczęką i dziwną naroślą na głowie, jakby rogiem. Producent wiedział, że boso podejść nie może, rzucił się więc w lewo, dysząc ciężko i po omacku odnalazł leżący na półce ze starymi woluminami lampion stylizowany na naftowy, ale działający na baterie. Wrócił, próbując uspokoić oddech. Baczył, by nie wdepnąć w cząstki tłuczonej porcelany, co i tak mu się nie udało. Drewniana obręcz stanowiąca oś żyrandola leżała na dywanie, a ponad nią wisiał kozioł – a właściwie Koziołek. Producent wzdrygnął się, obserwując jak pluszowe zwierzątko dynda na długiej lince zawiązanej na wyrwanych z sufitu przewodach. Koziołek Matołek, jasna cholera, toż to groteska; dopiero po chwili jasne stało się, że do czerwonego bucika przytwierdzoną miał karteczkę. Wiadomość, bynajmniej nie mapkę z zaznaczonym Pacanowem. Dali sygnał, zaatakowali dom, przekroczyli granicę. Wybili… tak, niech to szlag, wybili dziurę w szybie, pancernej szybie, stąd te podmuchy, alarm nie zareagował, żyrandol potłuczony, cały pokój w ruinie, do tego kartka… Sięgnął po nią i wzdrygnął się po raz wtóry. Po chwili naszła go złość, aż wrzasnął z wściekłości, bo demony przeszłości powróciły i przypomniały o długach, które domagały się spłacenia. A maskotka ze stryczkiem zaciśniętym na pluszowym gardle sugerowała, że zignorowanie przesłania może skutkować utratą czegoś poważniejszego aniżeli lampy. Cholernie drogiej lampy, swoją drogą. Jaromir Miklas pojawił się na planie „Panny Agaty i diabła” dopiero w tydzień od pierwszego klapsa, po powrocie z Ukrainy, gdzie brał udział w uroczystym zakończeniu zdjęć do dużej produkcji o rzezi wołyńskiej. Miklas był jednym z drobniejszych inwestorów, a dla filmu, za kamerą którego stanął najlepszy bodaj polski reżyser, zasłużył się głównie dzięki kontaktom z ukraińskimi oligarchami, za pośrednictwem których załatwił ekipie pozwolenia na kręcenie w kilku zabytkowych miejscach, z pominięciem uciążliwych, biurokratycznych procedur. Niezbyt liczna ekipa nowego projektu, w który Miklasowi udało się wciągnąć bogatego mecenasa kultury i apologetę niemiecko-polskiej przyjaźni, gnieździła się w studiu, obecnie stanowiącym surogat firmy zatrudniającą główną bohaterkę. Agata Makowska, grana przez znaną z kilku seriali i desek stołecznego teatru aktorkę Irenę Śniadek, była wedle fabuły niewielkim trybikiem w korporacyjnej machinie, dzięki diabelskiej interwencji przemieniającym się w firmową femme fatale, łamiącą serca współpracowników i osiągającą rekordowe zyski zapewniające błyskawiczny awans w służbowej hierarchii. Fabuła nie należała do kategorii odkrywczych, była dość prostą przypowieścią o krwiożerczym kapitalizmie i kosztach konszachtów z siłami Złego, słowem: połączeniem „Wall Street” Olivera Stone`a z „Panem Twardowskim” w spódnicy. Tym, co nadawało sens produkcji, były pompowane do Warszawy pieniądze zza Odry oraz, nieoczekiwanie, wcielający się w rolę diabła Łukasz Kozioł. – Jest fenomenalny. Lepszy niż Al Pacino w „Adwokacie diabła”, niż Byrne w „I stało się koniec”, niż antychryst z „Omenu”, jak mu tam było… – na powitanie producenta zaczął wyliczać Antoni Paszek. – Nie rozpędzasz się trochę? – mruknął sceptycznie Miklas. – Sam zobaczysz. Nie wiem, jak można z tak gównianego scenariusza zrobić perełkę, ale jemu się udaje. Cholera, on modyfikuje te dialogi tak, że brzmią, jakby pisano je w piekielnym kotle! – Pozwalasz mu zmieniać scenariusz? – uniósł brwi Jaromir, a Paszek rozłożył tylko ręce. Siła wyższa – pokazywał. Potęga, zwana talentem; moc, z którą nie sposób dyskutować. Nagrywali właśnie scenę pierwszej wizyty czarta w przyciasnym gabinecie pierwotnej wersji Agaty. Kozioł założył czarny garnitur z fikuśną, fioletową poszetką; stał w lekkim rozkroku, usta miał rozwarte w bezczelnym uśmiechu, oczy-węgielki żarzyły się między powiekami. – Panna Agata jest taka nieszczęśliwa. Taka stłamszona, cicha, a w środku wszystko buzuje. Ja to czuję. Ja chciałbym z panią zrobić pewien… interes… – ostatnie słowo niemal wysyczał, zgłoska „s” przeciągnęła się dźwięcznie. Po chwili kontynuował, stając tuż przy Irenie Śniadek. – Panna Agata nie zasługuje na taki los. Na poniżenia, na niedocenianie, na pogardę… Na chłopa niewiernego, na choroby i na ból… Znalazłoby się kilku ludzi, którzy zasługują. Ale czy panna Agata? Raczej nie. Czy mylę się? – Kim… kim pan jest? – jęknęła kobieta, wyjątkowo dobrze grając lękliwe zaciekawienie. A może nie grała wcale? – Widzisz? Jest taki autentyczny, że wszyscy dookoła to przejmują – szepnął Paszek, a Miklas pokiwał w milczeniu głową. – Nazywam się… – po krótkiej pauzie odzywa się Kozioł-Diabeł, aż nagle ledwo wyczuwalny z początku zamęt ogarnia plan. Jaromir instynktownie patrzy w prawo – a stoi tuż pod olbrzymimi kolumnami rozstawionymi pod ścianą przez dźwiękowców – i zdaje sobie sprawę, że kolumnom owym stabilności zdecydowanie brakuje, do tego stopnia, że chwieją się nienaturalnie, a po ułamku sekundy odlepiają od ściany i lecą ku ziemi, napędzane bezlitosną siłą grawitacji. Dosłownie mgnienie; Miklas odskakuje, Paszek stoi jak sparaliżowany, nie zwietrzywszy zawczasu zagrożenia. Po chwili reżyser krzyczy, ale jest za późno i producent nie potrafi mu pomóc – na Antoniego spadają dwie dwumetrowe czarne bryły, jedna wprost na kolana, powala go, słychać trzask łamanych kości i głośne przekleństwa, druga mija ofiarę o centymetry. Zawirowało. Cała ekipa doskoczyła, na progu pomieszczenia zrobił się nieludzki tłok, reżyser to wrzeszczał, to klął, to łkał, scenka wyglądała fatalnie. Ktoś wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił po karetkę, kilkoro ochotników błyskawicznie podniosło głośniki, ale Paszek nie mógł się ruszyć. Miklas zaczerpnął tchu i doskoczył do przyjaciela; spojrzał na nogi, lekko dotknął nabrzmiałego rejonu pod lewym kolanem, Paszek wrzasnął z bólu. Złamanie, otwarte złamanie kości piszczelowej, nie ma wątpliwości, oby nic więcej – jakby i to nie było za dużo – toż to katastrofa! – Noż kurwa – wycedził przez zaciśnięte zęby poszkodowany. – Jakiś skandal, kto to poustawiał, dźwiękowcy-srowcy, zrób z nimi porządek! – Aha – mruknął Miklas. – Przeprowadzę śledztwo, jasne. Może nie zauważyłeś, ale mamy poważniejszy problem na głowie. – Zdjęcia się opóźnią, psia mać, mam nadzieję że to nic poważnego, ale kilka tygodni… – Nie bredź – warknął Jaromir. – Dobrze wiesz, że to nie wchodzi w rachubę! W ten oto sposób producent stał się również pełniącym obowiązki reżysera. Bo doskonale wiedział, że co jak co, ale terminów należy dotrzymywać – a przecież dyplom z łódzkiej filmówki nie wisiał na ścianie dla splendoru. Zresztą wystarczy wpuścić na plan Kozła i pozwolić mu grać, ba, być diabłem – i wszystko się ułoży. Tylko wypadków losowych trzeba unikać, a z tym zbyt często zdarzają się problemy. Ostatniego dnia zdjęć w Warszawie Irena Śniadek wybiegła z płaczem z planu filmowego i więcej nie wróciła. Przez ostatnie dni chodziła zestresowana, spięta, spóźniała się na rozpoczęcie zdjęć, opuszczała ekipę jako pierwsza po ostatnim klapsie. Miklas próbował przywołać ją do porządku – prosił, błagał, groził – ale nie skutkowało, wręcz przeciwnie. Sceny z jej udziałem trzeba było powtarzać po kilkakroć, a efekty i tak – jak głosiła Biblia – marność nad marnościami. Każda zaś scena z udziałem Agaty i Diabła – czyli gros filmu – przyprawiały aktorkę o coraz większą depresję i niechęć do zawodu; potrafiła kobiecina wybuchnąć płaczem po odegraniu krótkiej konwersacji i uciec do damskiej toalety, a że przeszli już do fragmentów, w których bohaterka przeistoczyła się w krwiożerczą, korporacyjną bestię, nie do twarzy jej było z rozmazanym makijażem i łamiącym się głosikiem. Co więc zrobić? Jak żyć? Machnąć ręką i odliczać płynące zza granicy euro, zatrudnić psychologa, wstrzymać zdjęcia? |