A człowiek przybrudzonym rękawem szaty otarł pot z czoła, mamrocząc do siebie: – Palmowe wino… gadający kot ze skrzydłami… o wielki Ha-Ke-Tha-Mareth… wszystko przez palmowe wino… Sfinx leciała na wschód, mijając oazy i wioski, do czasu, gdy zobaczyła przed sobą szarą wstęgę rzeki, a za jej zakolem – kamienne miasto. Zataczała nad nim kręgi, aż w jednym miejscu wyczuła zapach, zapach zupełnie jej nie znany, który jednak wydał się odpowiedzią na jej wewnętrzne żądanie. TO COŚ rozbłysło w jej oczach i rozprzestrzeniło się wokół, jakby powiększyła się jej sowia szlara, lekko uwypuklił się koci nos, zadrżały wibrysy. Ostro pikowała w dół, aż wylądowała w ogrodzie, tuż przed kolumnowym portykiem kamiennego budynku. Tam usiadła i rozejrzała się wokół. Ujrzała szybko znikające sylwetki ludzkie i zieleń ogrodu. Po chwili zza kolumny wyłoniła się chuda postać w podniszczonym chitonie, z palmową miotłą w ręku. Postać ostrożnie zbliżyła się do Sfinx, machnęła lekko miotłą i zaproponowała nieśmiało: – Sio? Poszedł? Spojrzała na bibliotekarza Uniwersytetu Tebańskiego i spytała: – Wiesz? – I dodała z nadzieją – Po co jestem? Dlaczego myślenie? Skąd świat? Jaki? Po co? Czemu chcę, muszę wiedzieć? Skąd wiedzieć? – Sfinx złotymi oczami wpatrywała się uważnie, wyczekująco w twarz chudego człowieka. A bibliotekarz odwrócił się i pognał do gabinetu rektora. Dysząc wpadł do sekretariatu: – Kot… Kot ze skrzydłami… Zblazowany sekretarz podniósł na niego wzrok, strzepując pyłek ze swojej idealnie białej tuniki. – To przegoń szkodnika, Diomagorasie. I, na bogów, nie zawracaj głowy. Rektor jest zajęty. Dość mamy kłopotów ze studentami, żeby nie zajmować się jeszcze inną fauną. – Ale… ale on mówi… – Przydałby ci się urlop, Diomagorasie. Bibliotekarz skurczył się w sobie i już wycofywał się w stronę drzwi, gdy ze swojego gabinetu wyjrzał rektor, staruszek w szacie założonej na lewą stronę, z długą, potarganą brodą. – Ach, to ty, Diomagorasie. Dobrze, że jesteś. Przynieś mi proszę kilka zwojów tamtego młodego Euroklidesa… Eurynidesa? A może to był Etolidos? Tych, co wiesz… – Ale… tam jest mówiący kot. Taki wielki – wysapał z rozpaczą Diomagoras. I dodał już całkiem cicho: – Ze skrzydłami… – Doprawdy? – zaciekawił się rektor. – I co mówi? Diomagoras próbował się skupić. – Wygląda na to, że chce się dowiedzieć… No, o sensie życia, kosmologii, mitach… – No! – staruszek ucieszył się wyraźnie, znalazłszy się znów na gruncie spraw znanych i codziennych. – To zapiszcie go na fakultet z filozofii i niechże się uczy. I przynieś te zwoje, Diomagorasie. W ten sposób Sfinx zaliczona została w poczet studentów. Były co prawda pewne problemy ze znalezieniem dla niej miejsca w bursie, spowodowane nie tyle rozmiarami skrzydlatej kotki, ile niechęcią innych studentów do dzielenia z nią izby. Rozwiązał je jednak Diomagoras, który pozwolił jej sypiać na poddaszu biblioteki, a nawet wyposażył w lekko tylko wystrzępiony koc. Po pierwszych chwilach strachu bibliotekarz szybko przekonał się do nowej studentki, zwłaszcza, kiedy zobaczył, jak gryzonie, zagrażające dotąd zasobom biblioteki, znikają w jej dziobie. Poza tym Sfinx chętnie podlatywała do wysokich półek, aby ściągnąć z nich zwoje i odnosiła się do nich z ogromnym szacunkiem. Zdziwił się też bardzo, kiedy okazało się, że nowa studentka nie umie czytać. Całą swoją dotychczasową wiedzę zdobyła bowiem obserwując świat i przepytując kogo się dało. Chętnie zgodził się nauczyć ją tego, szczególnie, kiedy Sfinx ściągnęła skądś na biblioteczny strych cztery apetyczne szynki i spory dzban piwa. Sfinx okazała się uczennicą tyleż pojętną, co bezwzględną, tak, że nauka, rozpoczęta w piątkowy wieczór, zakończyła się dopiero w niedzielny poranek, kiedy to stwierdziła ze zdumieniem, że skrajnie wyczerpanego Diomagorasa nie da się już dobudzić dobrotliwym pacnięciem łapą. Ziewnęła szeroko i sama zwinęła się w kłębek, aby przespać się trochę. Obudziła się o zmierzchu i przeciągnąwszy naprzód wszystkie cztery łapy, rozprostowała skrzydła, sięgające obecnie od końca do końca strychu. Przetarła dziób, teraz już prawie przezroczysty. Zmrużyła złote sowie oczy, w których znów tliło się TO COŚ. I przez klapę w podłodze strychu zsunęła się do biblioteki. Tam zastał ją rano Diomagoras. Sfinx spędziła noc na odczytywaniu kolejnych zwojów, przerywanym systematycznie na przekąski z bibliotecznych gryzoni. Do czytania nie potrzebowała innego światła niż wpadający przez okna blask księżyca. Wdzięczna była za to dziedzictwu sowich i kocich oczu i aż zadrgały jej wibrysy, gdy wspomniała rodzinne gniazdo. Diomagoras z rezygnacją zgodził się na to nocne czytanie. Rano jednak stanowczo skierował Sfinx do auli na wykłady. Nieśmiało wsunęła się do przestronnej sali i zobaczyła grupki studentów, siedzących na ławach ustawionych we wznoszący się krąg wokół niskiego postumentu. Szukała miejsca, gdzie mogłaby usiąść, ale ławy były dla niej za wąskie, a młodzi ludzie w chitonach spoglądali na nią z lękiem i niechęcią. Zeszła więc szerokimi schodami na sam dół i ułożyła się u podnóża podestu, udając, że nie słyszy szeptów, dobiegających ją z sali. – Kot… – Istotnie, kot, Filoklecie. – Skrzydlaty kot, Timokratesie. – Nie ma skrzydlatych kotów, Ptolemachu. – Doprawdy, Klitemnesie? A ten? – Podobno studiuje. – Studiuje? – Filozofię. – Ta uczelnia wyraźnie traci poziom. „Dlaczego?” – pomyślała Sfinx, ale po raz pierwszy w życiu nie miała odwagi zadać pytania głośno. Westchnęła tylko i złożyła głowę na wyciągniętych łapach. Po chwili do auli wszedł niski łysiejący mężczyzna w obszernej szacie i, usiadłszy na środku, zaczął mówić. – Pod wpływem zdziwienia ludzie zarówno dziś oddają się filozofowaniu, jak i kiedyś zaczęli to czynić. Najpierw zdziwienie budziły rzeczy, z którymi ludzie stykali się wprost, a dopiero potem zaczęli się oni powoli interesować także poważniejszymi sprawami, jak własności Księżyca, Słońca i gwiazd czy powstania Wszechświata. Otóż, kto dostrzega trudność i dziwi się, ten zdaje sobie sprawę z tego, że czegoś nie wie. I stąd miłośnik mitów jest też poniekąd filozofem, gdyż w micie zawierają się rzeczy dziwne. 1)Sfinx, która każdego słowa wysłuchała uważnie, teraz zapomniała już o szeptach z sali. – Wiesz? – spytała cicho, wpatrując się w mówcę z fascynacją, bez jednego mrugnięcia. – Nie wiesz? Pytasz? Ten spojrzał na nią, wyraźnie zaskoczony, jakby dopiero teraz zauważył wielkiego kota z rozłożystymi skrzydłami… Tak ustalił się tryb życia Sfinx na uniwersytecie. Noce spędzała w bibliotece, poranki na wykładach, zaś skwarne popołudnia – drzemiąc na swoim strychu lub w zakamarkach ogrodu. Zadawała pytania, wpatrywała się swoimi złotymi oczyma w twarze profesorów, w znaki na zwojach, w zieleń ogrodu i odległe błękitne niebo, w oddalających się studentów. Wieczorami często rozmawiała z Diomagorasem, który chętnie wysłuchiwał jej pomysłów, podsuwał nowe, pomagał szukać odpowiedzi, z których każda rodziła nowe pytania. Sfinx odpłacała się za jego życzliwość chroniąc bibliotekarza przed niewybrednymi żartami i wyniosłą pogardą studentów. Mogli oni nadal nazywać ją „tym kotem”, niemniej żaden nie odważył się dokuczać jej przyjacielowi, gdy przeciągała się demonstracyjnie, obnażając ostre pazury. Była całkiem zadowolona ze swego studenckiego życia. I tylko czasem w jej złotych oczach zapalał się inny błysk, futro jej się jeżyło, wibrysy drgały. Wówczas wymykała się o zmierzchu i odbywała długie nocne loty nad pustynią, albo ni stąd ni zowąd ściągała na strych pokaźny dzban piwa lub wina, którym chętnie dzieliła się z Diomagorasem. A wtedy nad ranem mruczała w stronę księżyca: „Czemu inna? Czemu jedna?”. Bibliotekarz, który, w połowie dzbana, doskonale rozumiał tęsknotę Sfinx za spotkaniem jakiegoś innego „gadającego, skrzydlatego kota” (jakkolwiek nawet wtedy jej nie podzielał), był zupełnie bezradny i tylko pocieszająco gładził futrzastą łapę. |