powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXXXIX)
październik 2014

Pierwsza karta w pośmiertniku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Ja?! – sapnął. – Że niby diabeł?! No, panie! Tak to nie będziemy konwersować! Mamusia zawsze mówiła, że ze mnie rumiany chłopak, ale żeby – diabeł? Rokita?! Gdyby nie to, że jest pan pierwszy nieboszczyk, gość z dawna oczekiwany, ledwo przed momentem ostygły, to bym panu w twarz dał!
Od razu się zmitygowałem. No tak, jak na piekło, to coś lekko było, musiałem przyznać. Tylko jeden urzędnik, nawet w kolejce nie musiałem stać. I szlafrok na grzbiecie zostawili. Przeprosiłem Piotra, nie-Piotra. Na barwie trochę stracił, nic jednak poza tym. Obraził się i z miną kogoś dotkniętego do żywego wrócił do księgi.
– Nazwisko! – burknął.
Podałem. Zapisał. Przy zapisywaniu – burczał pod nosem.
– Patrzcie takiego, ledwie się przekręci, a już innym bruździ. Ech, mieć robotę na wydziale kotów! Z kotami to nie ma problemów…
– Chwila, moment, co pan mówisz?!
– Że pan jest cham, za przeproszeniem!
– Nie, to o kotach!
– A właśnie, kotach! Grzecznie, kolejeczka, umieranie bez zwłoki, wszystko raz, raz, idzie… Jeden na pięć ma jakieś fochy. A tu? Pierwszy koleżka, i od razu problemy.
– To czyli koty umierają, tak?
– Jeszcze jak! Pan powinien pójść i popatrzeć. Pokory by pan nabrał, pokory!
A to sierściuchy! Internet opanowały, jeszcze im mało, teraz się w Zaświaty przed ludzi próbują wepchać? Z fotela cię spychają całe życie, a jak kipniesz, to jeszcze ci ogon w szczotkę pokażą przy niebiańskich bramach?
– To ludzie tak samo! – Nachyliłem mu się nad księgą. – Nie jestem żaden pierwszy. Jak koty padamy, jak muchy, tfu!
– „Jak koty”, „jak koty”, akurat. Ale przed nosem to się wydzieramy.
– Niech się pan zlituje, ja naprawdę byłem jeszcze wśród żywych przed minutką, wiem jak to jest.
Zamyślił się. Chwilę przerzedzone włosy drapał, ja zaciskałem szlafrok w pasie. Dla otuchy i w imię wiary w rozsądek, co nie jest z tego świata.
– Może i coś w tym jest – podjął. – Może i umieracie. Albo tylko tak się panu zdawać może. Wszyscy przed panem mogliby być, hipotetycznie… robotami?
– No co pan! Robotami?! – żachnąłem się. – A moi drodzy rodzice, to co – też roboty?!
– Kto wie?
– Nikt nie jest robotem! Niech pan sobie ze mnie żartów nie robi.
– Mogą być z innych planet – odparował pojednawczo. – Obcy to na pewno będzie pod innym wydziałem, mógłbym przegapić w takim wypadku, rozumie pan.
– Z innych planet też nie są. Moi rodzice to ludzie z krwi i kości! I DNA!
– Ale, jak mniemam, zdrówko pana rodzicielom szanownym dopisuje? – uśmiechnął się tyleż triumfalnie, co tajemniczo.
– Cali i zdrowi.
– No, to widzisz pan! – zawołał. – Może po panu tu będą! Wtedy pan pierwszy.
– A dziadkowie? Dziadkowie też ludzie!
– A dziadkowie, mówiłem panu, może na wakacjach…
– Nie są na wakacjach!!!
– No już pan nie krzyczy, nie krzyczy! Tyle krzyku to nawet z paprotkami nie ma, że o mchu nie wspomnę – potarł czoło bułkowatą dłonią. – A wie pan, ile dusz ma taka paprotka? Ha, ile duszników! I co najmniej dwa duszczydła w każdej. A krzykliwe, nie można do konsensusu dojść.
Wziąłem się pod boki.
– I ja mam na poważnie pana brać? Paprotki?
– Poważnie, poważnie – przedrzeźniał mnie i słowem, i postawą. – Patrzcie na mnie, jestem człowiek, robię roboty i szlafroki, a jak przyjdzie co do czego, to wyprzedzają mnie koty i paprotki! Zresztą, co ja będę panu mówił. Jest pan wpisany w księgę, jest pan wolny.
– No i co ja mam teraz zrobić?
– Nie wiem.
Zamrugałem. Choć muszę, przyznać, uczyłem się. Bo i trochę się tego spodziewałem.
– No tak. Nie wie pan.
– Bo i skąd? – rozłożył ręce. – W końcu pan jest pierwszy. Jakby pan był mchem, mógłbym panu doradzić… A tak, to może pan ustanowić precedens. Regułę. Vademecum.
– Świetnie – nie zastanawiałem się długo. – Ustalam. Chcę się zobaczyć z pana przełożonym.
Skrzywił się, jakbym był co najmniej duszą cytrynowca.
– Skarga? Przy pierwszym petencie? Bądź pan wyrozumiały, tyle na pana czekałem! Którą już kawę piję!
– Gdzie tam, skarga. Wyjaśnić chciałem, przecież… no, przecież nie jestem pierwszy!
Chciał coś jeszcze mi powiedzieć, ale tylko pokiwał głową z dezaprobatą. Kubek, już pusty, odstawił, księgę zamknął i tylko mruknął:
– Prosto i na lewo, potem schodami i znów w lewo, poznasz pan po boazerii.
Teraz, pomyślałem, zobaczę przynajmniej, jak rozstępują się bramy. Albo przynajmniej ściany się rozstąpią. A zaraz potem schody – jeśli nie „do nieba” – to przynajmniej niebiańskie. Zawsze byłem troszkę naiwny. Nic się nie stało.
– Tutaj… nie ma drzwi, proszę pana.
Przyglądał mi się przez chwilę, jakbym był głupi jakiś.
– Pan jest przecież duch. Po co panu drzwi?
• • •
– Proszę usiąść.
Usiadłem. Dłonie położyłem na kolanach, wzrok wbiłem w blat biurka, potężnego biurka z jesionu, jakby sam Yggdrasil na niego porżnęli na deski. I tak też stało na środku owalnego gabinetu, w centrum i w sercu przestrzeni; ja mały na śmiesznym krześle, ono nade mną, tytan meblowy na dnie Tartaru, biurko biurek, platońska idea biurkowości. Ledwo na nie mogłem patrzeć, a co dopiero podnieść wzrok wyżej, w akcie nieludzkiej arogancji i buty, by ponad blatem spojrzeć w twarz…
Nie, nie Boga.
Pani od matematyki. Słowo daję, pani od matematyki. Miała rogowe okulary, siwiejące włosy spięte w ciasny kok, twarz o ostrych rysach, zakonserwowaną w wyrazie chłodnego sarkazmu i wąskie, blade usta, niczym blizna po wypowiedzianym Słowie. Tylko jej oczy były oczami Boga.
Mały ja, biurko nad biurkami, ona. Siedzimy.
– Jaką ma pan sprawę?
– Bo ja… ten. – wybąkałem. – Bo wyszło, że ja jestem pierwszy umarły. A to wcale nie jest prawda.
Chwila ciszy. Zaszeleściły papiery.
– Aha, jest pan. Zgadza się, pierwszy zmarły człowiek. Proszę przyjąć kondolencje.
– Dziękuję. – Przełknąłem ślinę. – Jednakże… Tam u żywych umierają cały czas, przysięgam, nie kłamię.
– A i owszem.
– To już zupełnie nie rozumiem.
– A australopiteka, to pan się spodziewał zobaczyć po śmierci? – usłyszałem zniecierpliwioną odpowiedź. – Hm? A neandertalczykom – palicie świeczki na miejscach pochówku? „Człowiek zręczny” – czy miał być zręczny i w krainie wiecznych łowów? Ano nie. Zatem mieliście słuszność. Tyle tylko, że nie zaliczyliście siebie do tego zbioru. A raczej, jak powinnam powiedzieć: nie zaliczyli. Pan był ten nowy.
– Nowy? Jak to: „nowy”.
– Ano nowy. Nie było widać, ale zawsze tak jest z początkami, paprotki też przez to przechodziły – pocieszyła mnie. – Nazwy pan jednak jeszcze nie będzie miał – wiem, jak przepadacie za nazwami – uaktualnimy za parę tysięcy lat, jak wymyślicie.
Nowy. Masz ci los. Niby ręce, nogi, głowa, szlafrok, takie same się wydawały, a przecież nowy. To jednak wszystko wyjaśnia! Całą tę samotność pośród mrowia tłumów, bezcelową tułaczkę obok tych wszystkich innych ludzi mających wyraźny sens i cel, i ład życiowy przed sobą wyłożony co ranka, obok gazety i porannej kawy. Stąd może ta uwierająca świadomość, że nawet bliscy ludzie, najbliżsi, co najwyżej tyle cię będą znać i rozumieć, co ty ich, a tej przepaści nigdy w życiu nie zdołasz zasypać. I może dlatego właśnie obkładacie łazienki kafelkami, ze wszystkich pokoi – łazienki; żeby ktoś się poślizgnął i zabił.
I tak dumałem, póki mnie nie posadzili przed kolejną ogromną księgą, aniołowie w bezrękawnikach. Pisz, powiedzieli, dla wszystkich po tobie do wglądu, jak się przyczyniłeś do mozolnego rozwoju Wszechświata. I tak siedzę przed papierem w szlafroku. „Wieczne pióro”, głosi napis na długopisie, przyczepionym do blatu spiralnym gumowym kabelkiem.
powrót; do indeksunastwpna strona

45
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.