powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXXXIX)
październik 2014

Operacja „Koziorożec”
ciąg dalszy z poprzedniej strony
John polubił Helmutha. Sporo ze sobą rozmawiali, początkowo z konieczności – esesman szczegółowo objaśniał funkcjonowanie niemieckiej szalupy czasowej, różniącej się jednak od „Latawca”. Müller niespodziewanie stał się kimś w rodzaju starszego brata, dobrego i opiekuńczego, cierpliwie wyjaśniającego zawiłości życia w Amerikagau. Petersohn nigdy nie pytał, czym zajmował się potomek Chaima Bromskiego, zanim nie odkrył swojego pochodzenia. Ale raz Müller, pewnie czując, że to ciąży Johnowi, rzucił:
– Zawsze chciałem zostać żołnierzem, a jak się nim stałem, nie robiłem nic okrutnego. Strzelałem i do mnie strzelano, tak jak przeważnie bywa na wojnie. Nie muszę się niczego wstydzić. Wstydzę się tylko tego, co zrobiono wcześniej naszym braciom i siostrom.
Zbliżyło ich też to, że musieli ukrywać swoje pochodzenie – i to, że w zaciszu mieszkania Petersohna mogli swobodnie o nim rozmawiać. Wtedy John występował w roli mentora, a Helmuth z ciekawością chłonął informacje o losach Żydów w nieznanej mu rzeczywistości Petersohna, często ciesząc się jak mały chłopak.
Wiedzieli, że są jedynymi Żydami Czwartej Rzeszy, potomkami Mojżesza, Jozuego – i Judy Machabeusza. Helmuth na samym początku spotkań wyjaśnił, czemu Christian Heydrich zdecydował się włączyć amerykańskiego inżyniera do operacji „Koziorożec”.
– Tobie na pewno nie zadrży ręka: już to udowodniłeś – stwierdził z dziwnym uśmiechem. – Teraz myślę, że mnie oszczędził, bo miał pewność, że podejmę się tego zadania. Chyba wyznaczył mi rolę egzekutora, ale wyszło inaczej. Trudno jest znaleźć wykonawców zamachu tam, gdzie Hitler nadal jest świętością. Poza nami dwoma chyba nie ma nikogo innego.
Zaraz na początku John wyraził wątpliwość, czy jego pobyt w bazie nie wywoła zdziwienia. Helmuth zaczął się śmiać.
– Jesteś jednym z wielu amerykańskich inżynierów i naukowców, ściśle z nami współpracujących. Wybitnym fachowcem, a to akurat prawda – sucho skwitował obawy towarzysza. – Wielu z tych ludzi doszukało się germańskich korzeni i zmieniło nazwiska, tak jak Młynarz. Ich dzieci pewnie staną się szczerymi, zadowolonymi z życia Niemcami. Tych neofitów nie ma w końcu zbyt wielu, ale wcale nie tak mało.
Tego dania Müller wręczył Johnowi coś, co nazywał „kennkartą” na nazwisko „Petersen”, legitymację pracowniczą, przepustkę i bony do kantyny żywieniowej. Petersohn ze zdumieniem odkrył, że posiłki wyśmienicie smakują. Jedzenie po prostu rozpływało się w ustach.
Najbardziej, jak oceniał John, połączyło ich jednak zadanie: nadal trudne, niosące wiele niespodzianek i niebezpieczeństw. Pedantycznie dokładny Helmuth rozważał każdą możliwość – i sposób reakcji. John wiedział, że może mu ufać.
Petersohn czuł zadowolenie, że towarzysz, tak jak poprzednio, będzie jednym z trójki agentów obstawy, idących wbrew rozkazom za wodzem tysiącletniej Rzeszy. Znając już dobrze esesmana, wiedział, że tak się stanie – i że Helmuth znowu dobierze sobie najgłupszych ludzi, o czym kiedyś nadmienił ze śmiechem.
„Albatros” oczekiwał w tej samej szopie co poprzednio „Latawiec”. Helmuth nie wspominał o tym dokładnie, ale kiedyś rzucił mimochodem, że pojazd szybko powróci, z innym pilotem, tylko w jednym celu: zabrania go z powrotem do macierzystego czasu.
Zmieniło się tylko jedno, ale John nie miał na to wpływu: nie spotkał w restauracji „U Manfreda” Reinharda Heydricha i Walthera Schellenberga. Być może, uznał, obergruppenführer później przybył na bankiet wydany przez Ribbentropa.
Nie wszystko toczyło się dokładnie tak samo.
John się jednak ucieszył: jeden trudny element realizacji planu odpadł. Rozmowa z przedstawicielami firmy zbrojeniowej przebiegła tak jak poprzednio. Niemców coraz bardziej interesował zakup licencji i wyrazili wstępną zgodę na proponowane warunki. John uważał, że nie decydują o tym sami – ludzie z kręgów władzy dostrzegli możliwość powiązania amerykańskich koncernów z machiną zbrojeniową Niemiec. III Rzesza mogła tylko na tym skorzystać.
Rzucił okiem na zegarek – pozostało jeszcze osiem długich minut. Przewrócił stronę „Völkischer Beobachter”.
Głośny wybuch śmiechu dobiegł zza jego pleców. Odwrócił głowę: trzech dobrze ubranych mężczyzn wychodziło z trafiki. Dwaj wyglądali całkiem młodo, ale jeden, ocierający z powiek łzy rozbawienia, dawno przekroczył czterdziestkę. Wysoki i mocno już korpulentny, o pomarszczonej bruzdami twarzy, nadal kręcił głową, jakby ciągle przypominał sobie coś, co wywołało przed chwilą wspólną wesołość.
Najwyższy z mężczyzn trzymał w dłoni mocno wypchaną skórzaną teczkę, wyglądającą bardzo porządnie.
Zmierzali w jego stronę.
John zastanowił się. Nie przypominali dodatkowej grupy ochronnej Gestapo – na pewno nie siedzieliby w trafice i tracili czas opowiadaniem dowcipów, tylko spieszyliby na miejsce spotkania Hitlera z Evą. Zdążą przejść i może skręcą w uliczkę, nie utrudniając mu ruchów – a potem stworzą parawan ochronny, kiedy on spotka Hitlera. Agenci obstawy mogą się nie zorientować, kto właściwie strzelał, umożliwiając swobodną ucieczkę do „Albatrosa”. Müller już się o to postara.
Uspokojony, opuścił wzrok. Pozostało sześć minut.
Uścisk ręki na ramieniu okazał się wyjątkowo silny.
Obrócił się na pięcie.
– Pan John David Petersohn? – Mocno zbudowany starszy mężczyzna uśmiechnął się lekko. – Porozmawiamy chwilę, jeżeli pan pozwoli. Jestem Wolfgang Schwalbe. Możemy na przykład podyskutować o tym – ciągnął z cieniem kpiarskiego uśmiechu, igrającym w kąciku warg – że posturą zupełnie nie przypominam śmigłej jaskółeczki, na co wskazuje brzmienie mojego nazwiska. Piętnaście minut całkowicie wystarczy: Adolf Hitler zdąży dojść do kamienicy, a tam ogarną go czułe ramiona młodej kochanki. Nie zabije pan führera, Petersohn. Nie pozwolimy na to. I nie zaprzeczy pan, że tak się pan nazywa – my to wiemy.
John rozejrzał się wolno. Towarzysze Schwalbego stali już za jego plecami, blisko, na wyciągnięcie ręki. Obaj trzymali prawe dłonie w kieszeniach marynarek. Teczka spoczywała na starannie przystrzyżonym trawniku.
Pomyślał, że chyba dlatego, żeby się nie ubrudziła, a może po prostu niosącemu ją utrudniałaby ruchy.
Rozumiał teraz, dlaczego wszyscy trzej niedawno serdecznie się śmiali. Pewnie któryś z nich opowiedział dowcip o wyglądzie Wolfganga, wykorzystując znaczenie jego nazwiska: jaskółka.
Doszedł do wniosku, że jeszcze ma szansę. Mężczyźni nie mogli być Niemcami: już leżałby skuty kajdankami, a sprawne ręce wyłuskałyby parabellum i zapasowy magazynek. Pewnie otrzymałby też kilka solidnych kopniaków.
Zrobił krok w stronę zakrętu. Ktoś znowu położył mu dłoń na ramieniu, prawie przygniatając do ziemi. Nacisk lufy w plecy nie pozostawiał złudzeń: mieli broń.
– Niech pan nie wyprawia głupstw. Nie warto. – Schwalbe wyciągnął z kieszeni papierośnicę. Pstryknął ładnie wyglądającą, srebrną zapalniczką. – Jeżeli się pan jeszcze raz ruszy, zastrzelimy pana. Zabijemy, choć cenimy pańską determinację, odwagę – i pobudki. Jest pan ideowcem. Günther – on niósł prezent dla pana: teczkę – pracuje w Gestapo. Otrzyma awans za zabicie żydowskiego zamachowca, w dodatku przybysza zza oceanu, a Geobbels odpowiednio to wykorzysta, jeżeli będzie chciał.
Schwalbe, stojąc blisko, wydmuchiwał dym na bok, pewnie nie chcąc kierować tytoniowych oparów wprost w twarz Petersohna. Druga dłoń niemłodego mężczyzny też spoczywała w kieszeni marynarki.
– Nie jesteście i nie możecie być Niemcami, to pewne – John głośno wypowiedział niedawno sformułowaną myśl. – Z kim zatem mam przyjemność rozmawiać?
Nie mógł się powstrzymać od drobnej uszczypliwości. Nie teraz, kiedy wszystko niespodziewanie waliło się w gruzy.
Postawny mężczyzna pstryknięciem palców wyrzucił niedopałek na trawnik, a potem starannie go zadeptał. Spojrzał uważnie na zegarek.
John zrobił to samo. Rozmowa trwała już blisko kwadrans: Hitler, nawet jeżeli nieco się spóźnił, właśnie zmierzał do kamienicy Evy Braun.
– Wyjaśnię to panu. W rzeczywistości nazywam się Lew Dawidowicz Kutuzow. Ładne i znane nazwisko: jestem z niego dumny. – Człowiek niedawno podający się za Wolfganga Schwalbego wolno pokiwał głową. – Jednakże moje prawdziwe imię i nazwisko brzmią zupełnie inaczej: zna je zaledwie kilkanaście osób. Pospolite, żydowskie imię i nazwisko, ale też jestem z nich dumny. Zostało jednak wymazane, wykreślone wszędzie, gdzie to możliwe, nawet z ksiąg synagogalnych. Jestem Żydem, tak jak pan.
Kutuzow znowu sięgnął po papierośnicę.
– Za dużo palicie, Lwie Dawidowiczu. – Mężczyzna przed chwilą niosący teczkę pokręcił głową. W jego głosie brzmiała nieudawana troska. Mówił prawie szeptem. – Mówiłem wam to już parę razy. Szkoda zdrowia.
Mimo tych słów uprzejmie zapalił zapałkę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.