Wysoki człowiek w czarnym mundurze zatrzymał się na chwilę i z uwagą przyjrzał się czubkom swoich wyglansowanych do połysku oficerek. – Urodził mu się prawnuk: pierwszy prawnuk, wielki powód do radości i szczęścia, jeszcze nawet nieobrzezany – kontynuował nieco zmęczonym głosem, znowu miarowo stawiając kroki – ale Niemcy gnali już wszystkich łódzkich Żydów do getta. Chaim coś przeczuwał, więc oddał potomka polskim sąsiadom, właśnie małżeństwu Młynarzów: pewnie tylko do czasu, kiedy wszystko się unormuje. Oni bezskutecznie starali się o dziecko. Dołączył to zdjęcie, a myślę, że i sporo pieniędzy. – Fotografię po to, aby przypominała, że Aaron to jednak Żyd – uzupełnił John. – I potwierdzała, kto jest dziadkiem. – Oczywiście, że tak. – Niemiec poprawił na głowie siodlastą czapkę. – Ale chyba Młynarzowi chodziło o coś innego. Powinien ją natychmiast wrzucić do pieca, ale pewnie traktował jak polisę ubezpieczeniową, gdyby jednak Niemcom powinęła się noga. Zawsze mógłby powiedzieć, że wszystko, co później zrobił, miało na celu ocalenie żydowskiego dziecka. Poświęcił wiele, w tym swoją polskość, więc trzymał fotografię – na wszelki wypadek. Bardzo słaby argument, ale mógł ocalić mu życie, gdyby wojna potoczyła się inaczej. Może też uważał zdjęcie za dziwny talizman i bał się zemsty zza grobu. Wiem, że Polacy bywają przesądni. Nieważne. Aarona ochrzczono i na chwilę stał się Janem, a potem, szybciuteńko, Hansem – i szczerym, oddanym Rzeszy Niemcem. Małżeństwo Młynarzów doszukało się germańskiego rodowodu, oboje podpisali volkslistę i zmienili nazwisko na Müller. Kiedy wygraliśmy drugą wojnę światową, popłakali się ze szczęścia. A ich dawni rodacy zaciskali zęby ze wściekłości i ciągle organizowali po lasach grupy partyzanckie. Romantycy. Esesman wzruszył ramionami. – Cóż stało się później? – z ciekawością zapytał John. – Hans na ochotnika zgłosił się do Kriegsmarine i bardzo dobrze spisywał się w wojnie na Pacyfiku, a jego przybrani rodzice zginęli w zamachu. Donosili na dawnych znajomych i dzięki temu gestapo rozszyfrowało sporo grup konspiracyjnych. – Helmuth poprawił węzeł krawata. – On zresztą sądził, że jest ich potomkiem. Grupa podziemnej polskiej armii wykonała wyrok na Młynarzach – za zdradę. W odwecie powieszono pięćdziesięciu Polaków w miejscu nazywanym Bałuckim Rynkiem. Oczywiście zagipsowano im usta, żeby nie krzyczeli przed śmiercią: „Niech żyje Polska!” albo „Jeszcze Polska nie zginęła i nigdy nie zginie!” – jak to mieli we zwyczaju. W głosie esesmana zabrzmiała niekłamana nuta podziwu. – Młody Müller ożenił się z Polką, towarzyszką lat dziecinnych – kontynuował Helmuth. – Mieli trzech synów – jeden z nich to mój przodek. Ta kobieta go rzuciła: zdaje się, że uważała Hansa za nowego Konrada Wallenroda, a on zawiódł jej nadzieje. John pokręcił głową. Nie rozumiał, o kim wspomniał esesman. Helmuth nie zwrócił na to uwagi. – Fotografia jednak ocalała, no i dokumenty – Müller ciągnął spokojnie, jakby opowiadał banalną historię. – Wiem, że w tym kraju nadal jest niespokojnie. Polacy używają do walki nawet chłopskich wideł, a policja ich dziesiątkuje. Dzielni ludzie. Nagle zapaliły się światła przed niewielkim budynkiem wprost przed nimi. Przyspieszyli kroku. – Otrzymałem rozkaz udania się z misją rekonesansową do Berlina. – Müller westchnął. – A ja zmieniłem nastawy lotu i wylądowałem na starym cmentarzu żydowskim w Łodzi. Nie mogłem nie zobaczyć grobu Chaima Bromskiego, mojego przodka – nie wiem dlaczego. Coś się we mnie odezwało. Pradziadek, a właściwie prapradziadek, miał szczęście: zmarł zaraz po osadzeniu w getcie i pochowano go jeszcze według odwiecznego zwyczaju, na kirkucie. Cmentarz nadal istniał, choć mocno zapuszczony. Opłaciłem Polaków do odnowienia mogiły i kamienia nagrobnego, dopilnowałem pracy, a potem odmówiłem wykuty na pamięć kadisz – modlitwę za zmarłych – choć nie rozumiałem z niej nawet słowa. Położyłem kilka ładnych kamyczków. Potem wróciłem, od razu pod sąd polowy. Mało brakowało, a zdemaskowałbym misję. Stalowe wrota rozwierały się powoli. Z wnętrza budowli biło jaskrawe światło. John dobrze widział pękaty u podstawy, srebrzysty pojazd, przypominający zaobloną na wierzchołku kapsułę – i równoramienne, czarne krzyże po bokach kadłuba, w białym obramowaniu. Wiedział, co oznaczają: patrzył na stary znak lotniczy – balkenkreuz – oznakę Luftwaffe, sił powietrznych Rzeszy. – Prawda, że pięknie wygląda? – Müller zaśmiał się. – Cudowna maszyna! Zabiera dwóch ludzi, a niebawem może trzech. Z głośnika dobiegała nastrojowa piosenka. Petersohn wiedział, czego słuchają technicy: „Lili Marlen”, ulubionej melodii żołnierzy Wehrmachtu – i amerykańskiej armii. Zdziwił się, że mimo innego biegu historii jednak powstała. – Niespodziewanie uratowało mnie to, że opowiedziałem wszystko Heydrichowi, powiedziałem, że zmieniam nazwisko i poprosiłem, żeby na tabliczce nagrobnej napisano, że tu leży Chaim Bromski, Polak i Żyd. Złagodzono wyrok, a obergruppenführer włączył mnie do operacji „Koziorożec” i dał możliwość zmazania grzechu nieposłuszeństwa. W Czwartej Rzeszy, a zwłaszcza w SS, nadal jest surowo karany. Polecił tylko jedno – i tak postąpiłem dla dobra sprawy: ogłosiłem, że mój postępek stanowił wynik jednorazowego napadu szału, spowodowanego początkowo niesprawdzonymi, ale na pewno fałszywymi informacjami. Müller spojrzał Petersohnowi prosto w oczy, twardym, przenikliwym spojrzeniem prawdziwego esesmana, człowieka bez skrupułów, oddanego tylko jednej idei. A potem niespodziewanie się uśmiechnął. Dopiero teraz John zauważył coś, co umknęło jego uwadze podczas rozmowy z sypialni. Helmuth Müller miał zawieszony na szyi Krzyż Rycerski z Liśćmi Dębu: odznaczenie za wybitne męstwo. Kiedyś John jeden z wieczorów – po prostu z ciekawości – poświęcił na zapamiętanie rodzajów hitlerowskich mundurów i dowiedział się, jak wygląda ten hitlerowski order. Esesman chyba dobrze odczytał nieme pytanie w spojrzeniu Petersohna, bo znowu uśmiechnął się lekko. – Niczego nie żałuję – zakończył. – Bo tak naprawdę jestem Chaim Bromski, potomek żydowskiego szewca z Łodzi, i nim chcę być. Powiem jeszcze jedno: całą swoją żydowską duszą, niemiecką psychiką i tą nieokiełznaną polską śmiałością jestem za operacją „Koziorożec”. Tak, to ja kierowałem pościgiem i krzyczałem, żeby nie strzelać i brać uciekiniera żywcem. Dzięki temu ocalałeś, John. Wykorzystałem szansę rehabilitacji, a „Albatrosa” ukryłem zaledwie kilometr od tej szopy. Wszystko jest możliwe, bo jak zwykle Niemcy przodują: nasi naukowcy dobrze już rozpracowali praktyczne konsekwencje zjawiska pętli czasu. Strzelił palcami, jakby przypomniało mu się coś ważnego. – Kotek nosi imię Röntgen. Dość ładnie – kontynuował z wyraźnym rozbawieniem. – Ludzie z okolicy tej trafiki powiadają, że nazwano go tak, bo wszędzie wściubia swój ciekawski nosek. Chyba lubi się włóczyć. Niestety, tego dnia, kiedy pierwszy raz zastrzelił pan führera, zranił się w łapkę – ale już wszystko w porządku: zajęliśmy się tym. Każdy szczegół ma znaczenie i my obaj najlepiej o tym wiemy. Twarz Müllera nagle spoważniała. – Jeszcze jedno – dodał z widocznym wahaniem. – W kabinie pojazdu umieściliśmy wizerunek Heydricha. Konieczność: to wielki wódz, opowiadają już o nim legendy, a jego mauzoleum w Berlinie jest naprawdę piękne. Ludzie ciągle – i nikt ich do tego nie zmusza – przynoszą tam świeże kwiaty. Wiem, że ta podobizna mierzi cię, John, tak jak mnie, ale będziesz musiał ją znieść. John znowu przybył pod trafikę za wcześnie, tym razem dobre dziesięć minut. Rozglądał się, czy nie napotka Röntgena, ale nigdzie nie mógł go dostrzec. Miał nadzieję, że kot jednak się zjawi: pozwoliłby na chwilę oderwać myśli od tego, co niebawem się wydarzy. Niemcy uwielbiali zwierzęta, więc człowiek głaszczący małego kocura nie budziłby zdziwienia, a spotkanie przyniosłoby chwilę ukojenia. Pozostawało do wykonania to co poprzednio: rozłożyć gazetę, udając, że czyta z zainteresowaniem sążnisty artykuł. Plan się nie zmienił: Müller ponownie miał dowodzić ochroną wodza Rzeszy i uczynić wszystko, aby opóźnić i zdezorganizować pościg. Helmuth z kwaśnym uśmiechem wspomniał kiedyś, jeszcze w Edwards, że tu, w Trzeciej Rzeszy, ma stopień sturmbannführera SS. – Z wielkimi perspektywami awansu – dodał bardzo ironicznym tonem. |