Na obrzeżu bazy rozciągało się osiedle typowych amerykańskich domów: kilka szerokich alei, kilka przecznic, ganki przy każdym wejściu, filigranowe ogrodzenia, starannie koszone trawniki. Tam mieszkał, tak jak większość inżynierów i techników. Zwykle, nawet nocą, od kolonii ładnych budynków biła łuna blasku lamp ulicznych, światełek przy wejściach, wielkich przestrzennych reklam, unoszących się w powietrzu i zachwalających turystyczne wyprawy w kosmos. Nieodległa droga stanowa zawsze pulsowała ruchem i stłumionym odległością warkotem silników. Wytężył wzrok. Świeciły się ledwie pojedyncze okna, a ciszę przerywał tylko ten jednostajny poszum trawy. John chciał poprawić kapelusz, ale dłoń nieoczekiwanie zmierzwiła włosy. Przypomniał sobie, że zgubił go w szopie. Znał to uczucie, narastające gdzieś w mózgu i ogarniające umysł. Ten widok przywodził wspomnienie zdjęć, jeszcze niedawno oglądanych. Baza Edwards przypominała od dawna nieodwiedzany przez nikogo cmentarz, pogrążający się w niebycie zapomnienia, bo nie pozostał nawet jeden żywy człowiek, pamiętający i czczący umarłych. Pokrowiec z elektronicznymi kluczami leżał tam, gdzie John go schował przed startem – we wgłębieniu pod wielką donicą z wybujałą peonią, stojącą obok ganku. Właśnie zakwitała. Lampy podsufitowe prawie oślepiły Petersohna, kiedy wcisnął przycisk. W mieszkaniu pysznił się idealny porządek, doprowadzony do stanu doskonałej, niemal niepokalanej czystości. Ten pedantyczny sposób ułożenia pozostawionych rzeczy na właściwych miejscach zniechęcał do ruszenia czegokolwiek, w obawie przed zepsuciem doskonałego ładu. Niepokój narastał. Petersohn niedawno oglądał to samo, kiedy pokojówka kończyła sprzątanie jego pokoju w berlińskim pensjonacie: uzyskiwała taki sam wynik. Na górze, w sypialni, tak jak w prawie każdym amerykańskim domu, miał rewolwer i pudełko nabojów. Znowu potrzebował broni przeciwko Niemcom – i już o tym wiedział. Tylko niemiecka pokojówka mogła tak wysprzątać mieszkanie. Schody na piętro też lśniły blaskiem codziennego pucowania. Ktoś mozolnie wyczyścił nawet smużki kurzu na bocznych złączeniach stopni z murem, tak pracowicie, że gdy John przesunął przez jedno z tych miejsc palcem, na naskórku nie została nawet plameczka brudu. Wcale się nie zdziwił, a właściwie odczuł ulgę, kiedy po uchyleniu drzwi uchwyciło go za ręce kilka dłoni, a mocny głos wywrzeszczał komendę do ucha, prawie go ogłuszając: – Hände hoch! Ocenił, że to głupi rozkaz, bo liczne palce, grube i twarde jak wyrośnięte gałęzie, niczym szczęki imadła mocno trzymały jego ramiona. Zimny metal uciskał skroń: lufa broni, wiedział to. – Witamy w domu, Petersohn. – W niskim głosie innego mężczyzny zabrzmiało rozbawienie. – A właściwie Petersen, bo takie nosił pan ostatnio nazwisko. Tylko spokojnie – porozmawiamy sobie. Jestem obergruppenführer Christian Heydrich, namiestnik Amerikagau. Mój starszy brat, Adolf Heydrich, jest wodzem Czwartej Rzeszy. Zapaliła się lampa, ustawiona na stole, a potem kilka żarówek żyrandola. John poczuł, że na nadgarstkach zaciskają się szczęki kajdanek. Skuto go szybko i sprawnie. – Przywiążcie go do krzesła, a potem wyjdźcie. – Głos miał teraz władcze brzmienie. – Sven i Helmuth zostają. Helmuth, średnio dolegliwe elektroniczne pęta w zupełności wystarczą. Zostawcie kajdanki. Widzi pan, panie Petersen: my, Niemcy, często polegamy na starych mechanicznych urządzeniach. Stanowią doskonałe uzupełnienie nowoczesnych środków obezwładniania i są niezawodne. Petersohn czuł, jak oplatają go niewidoczne liny, przywierające do ubrania niczym macki ośmiornic. Jedna zacisnęła się na gardle, mocno dociskając kark do wysokiego oparcia. Kiedy spróbował się poruszyć, okowa zacisnęła się mocniej, tłamsząc oddech. – Niech pan tego nie robi – w głosie zabrzmiało ostrzeżenie. – Ta część pęt działa jak garota. To środki konieczne dla pana bezpieczeństwa. Sven, zmniejsz nacisk. Więzy się poluźniły. Oddychał swobodnie. Przyglądał się człowiekowi wygodnie rozpartemu na krześle, ustawionym pośrodku sypialni: szykownemu, czarnemu mundurowi, dystynkcjom, długim pasmom baretek, bieli kołnierzyka, wyglansowanym cholewom butów – i czerwonej opasce ze swastyką na rękawie. To, czego się obawiał, zmaterializowało się w postaci lekko uśmiechającego się esesmana. Christiana Heydricha, co do tego nie miał wątpliwości. Przeniósł wzrok na pozostałą dwójkę: człowieka w eleganckim garniturze, z szerokim uśmiechem przeglądającego teraz magazyn „Life”, wzięty przed chwilą z nocnego stolika, i drągala, też w mundurze SS, celującego do niego z pistoletu. – Cóż ze mną zrobicie? Powiesicie, rozstrzelacie czy zetniecie głowę na gilotynie? Zadał pierwsze i najbardziej oczywiste dla niego pytanie, choć gdzieś, w głębi umysłu, narodziło się od razu drugie: czemu Niemcy nie pochwycili go zaraz po lądowaniu? Nie znał jeszcze odpowiedzi. – Przecież dzięki panu wygraliśmy wojnę… – Heydrich wstał i przeszedł kilka kroków. – Bardzo długą i bardzo trudną. I dzięki panu powstała Czwarta Rzesza. Powstała, bo w rozmowie z moim przodkiem, Reinhardem Heydrichem, wypowiedział pan o jedno zdanie za dużo – o wybuchu bomby atomowej. – Zabiłem Hitlera. – John pokręcił głową. Pęta nie zareagowały. – Nie przeżył, to niemożliwe. Nie wierzę, że jedno mimochodem rzucone zdanie mogło coś zmienić. Strzeliłem głupstwo, wiem, ale nie miało ono wielkiego znaczenia. Namiestnik Amerikagau ponownie rozsiadł się wygodnie. – Dobrze pan strzela. – Heydrich uważnie przyjrzał się rękawiczkom leżącym na kolanach. – Hitler zmarł natychmiast. Bardzo krótko rządzili potem Himmler i Bormann, ale obaj zginęli w wypadku lotniczym. Reichsführerem został Reinhard Heydrich, nie miał konkurentów. Ważne jest coś innego: mój przodek dobrze zapamiętał pańskie słowa. Czasami je wspominał. Reinhard długo służył w Kaiserliche Marine, cesarskiej marynarce wojennej, a we flocie przywiązywano wielką wagę do osiągnięć technicznych – i nowoczesności. Postęp następował w piorunującym tempie, a i tak Anglicy górowali. Po prostu poruszył pan w nim ukrytą strunę, a ona już nie przestała dźwięczeć. Nagle uderzył rękawiczkami w udo. Odgłos przypominał pistoletowy wystrzał. Teraz mówił podniesionym tonem, z dziwnym odcieniem goryczy: – Nie miałoby to może wielkiego znaczenia, ale pan dostarczył memu przodkowi decydującego argumentu w walce o władzę: pomysłu na niszczycielską broń o niewyobrażalnej mocy. Heydrich, nowy prorok nazizmu, miał wizję czegoś, co rozstrzygnęłoby wojnę. Reszta konkurentów tylko klaskała i zapewniała o wierności. Dowództwa SS, Gestapo i Wehrmachtu stanęły za nim murem: na takie coś właśnie czekali. Niewiele osób wiedziało o nagłej wizji prapradziadka, ale oni decydowali. Miał dzięki panu asa w rękawie – i umiał go wykorzystać. Głos Christiana Heydricha nieoczekiwanie przybrał normalne brzmienie. – Zaraz po tym, jak został wodzem, powołał zespół najwybitniejszych naukowców i dał im jedno zadanie: skonstruować ładunek jądrowy. Zagonił ich do dobrze zorganizowanej pracy, a on to potrafił – ciągnął suchym, prawie belferskim tonem. – Mocno się też zainteresował nowymi technologiami. W tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku – kontynuował cicho – rakieta V-4 z bombą atomową, jeszcze dość prymitywną, uderzyła w Londyn, a nowe myśliwce odrzutowe Willy’ego Messerschmitta zmasakrowały RAF. Anglia się poddała. Prawie cała flota brytyjska wpadła nam w ręce. Parę ładnych lat później V-9 zniszczyła Nowy Jork. Mieliśmy jeszcze trzy ładunki atomowe: też ich użyliśmy. Później powtórzyliśmy serię uderzeń. Długo i bohatersko walczyliście, ale nie mieliście szans. John słuchał uważnie. Człowiek w czarnym mundurze mówił prawdę – nie mogło być inaczej, bo nie siedziałby teraz tutaj, przywiązany jak bezwolna kukła do krzesła. Możliwe, uznał, że Niemcy się po prostu z nim bawią – paręnaście minut przed przygotowaną już egzekucją. Opowiedzą o tym, co spowodował zamach, a potem zaprowadzą pod mur domu, przed grupę żołnierzy, czekających w milczeniu na komendę: – Ognia! Miał nadzieję, że przedtem dadzą mu parę razy zaciągnąć się papierosem. Teraz pragnął poznać wszystko, aż do końca. Pomyślał, że może jedno się udało. – Cóż stało się z Żydami? – zapytał równie cicho. Spodziewał się, nawet wiedział, jaką otrzyma odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć – i łudził się, że będzie inna od oczekiwanej. – W Europie i Amerikagau od dawna nie ma już Żydów… – Heydrich westchnął, jakby nad czymś bolał. – Reinhard Heydrich wysłał ich wszystkich przez komin do nieba. Pana bracia żyją jeszcze w komunistycznej Rosji, a nędzne resztki schroniły się w Ameryce Południowej. |