CIA miała nieograniczony dostęp do źródeł i John z tego korzystał. Czytał o tym, ze skóra Żydów zagazowanych w fałszywych łaźniach stawała się różowa, a esesmani śmiali się, że zwłoki przypominają pieczone świnie. Problem palenia trupów nigdy nie został efektywnie rozwiązany, a John dokładnie przejrzał stenogramy kilku konferencji SS w tej sprawie. Poznawał dzieje swojej rodziny: losy ludzi ukrywających się w najdziwniejszych miejscach, rozpaczliwie czepiających się kruchej nadziei przeżycia – i w końcu mordowanych bez litości, bo w oczach Niemców jawili się jako okazy podludzi, hańbiące ludzką rasę. Początkowo nie zwrócił uwagi na wzmiankę o pobycie Evy Braun w Berlinie, ale potem ponownie się nią zainteresował. Studiował, badał, zapamiętywał – i coraz częściej bezsilnie zaciskał pięści. Szło łatwo. Bibliotekarz z Instytutu Hoovera wyjaśnił to pewnego wczesnego przedpołudnia. – Wielu ludzi teraz się tym interesuje, może szukają korzeni, a może to taka moda. – Szczupły mężczyzna o szpakowatych już włosach, w okrągłych okularach, mówiący z nieco dziwnym akcentem, wpatrywał się uważnie w ekran monitora. – Porobiłem sobie odnośniki: prędko się na nie trafia. Wszyscy pracownicy archiwów tak postępują. Proste i wygodne, panie Petersohn. Kiedy na starej mapie Berlina John odkrył, że miejsce lądowania i ukrycia „Latawca” znajduje się jakieś trzysta jardów od kamienicy Evy Braun, nagle narodził się zarys planu zamachu. Prosty, ale rokujący wielkie nadzieje. Pojął, że ma wielką i niepowtarzalną szansę zapobieżenia złu. Poczuł wtedy ulgę i skupił się na rozwijaniu oraz korygowaniu swojego zamysłu. Tylko on go znał – i starannie skrywał. Doskonale rozumiał, że agendy CIA realizowały pracę niemożliwą do wykonania, gdyby zajmował się nią sam. Miał wszystko, czego potrzebował, podanie niemal jak na talerzu: pozostawało tylko planowanie, a potem kilkakrotne naciśnięcie spustu. Nie mógł i nie chciał zmarnować tej szansy. Jedynej, bo pewien technik, podczas przymiarki ręcznie szytego garnituru, z kwaśną miną zdradził, że prezydent USA zakazał prób zmieniania historii. Restrykcyjny regulamin wypraw „Latawca” miał zostać ogłoszony dzień przed startem. Już wcześniej zabroniono zabierania broni na pokład podczas wypraw testowych i John strawił sporo czasu na wykoncypowanie sposobu pozyskania narzędzia zamachu. Okazał się bardzo prosty, kiedy dokładnie przeanalizował spodziewane zachowanie przedstawicieli niemieckiej firmy zbrojeniowej. Nie myślał, co stanie się powrocie. Bał się tej chwili, niekiedy panicznie, ale zawsze przywoływał wtedy obraz kominów górujących nad Treblinką, Sobiborem i Bełżcem, widok czarnych kłębów dymu, cuchnących, jak twierdzili świadkowie, spalonym mięsem – i odrzucał wahania. Rozpoczął trening biegowy. Z trudem ograniczył palenie do zaledwie czterech-sześciu papierosów dziennie. Dość długo wykonywał przebieżki w sportowych pantoflach, systematycznie wydłużając dystans, ale w końcu odstawił je do garażu, aby go nie kusiły. Biegał teraz w jesiennych półbutach, chcąc przyzwyczaić stopy do większego obciążenia, odkrywając z radością, że nie widzi śladu pęcherzy na skórze – i często wywoływał u napotkanych ludzi uśmieszek zdziwienia. Kiedy w końcu zaczął pokonywać milę w czasie poniżej ośmiu minut, a na dwieście jardów stale osiągał wynik w granicach pięćdziesięciu sekund, uznał, że fizycznie się przygotował. Ludzie z CIA okazywali zadowolenie. Nikt nie wiedział, co spotka Johna w Berlinie, a agencja kładła wielki nacisk na sprawność fizyczną. Kilku pracowników towarzyszyło Johnowi podczas przebieżek, nadając tempo, a on dostrzegał, że przy okazji dyskretnie się nim opiekują. Tydzień później na naradzie w bazie poznał datę startu „Latawca” – za dwa dni. CIA też uznała, że wszystko zostało zapięte na ostatni guzik i nie miała zamiaru czekać. Kotek pod wpływem łagodnego dotyku palców wygiął grzbiet w stromy łuk. Mruczał tak mocno, że odgłos przypominał gruchanie gołębi. Wsadził nosek do wnętrza mankietu, dokładnie go badając. Jedno uszko zagięło się i przylgnęło do krągłej czaszki. John rozprostował je delikatnie. – Żegnaj, przyjacielu. – Petersohn przykucnął i przeciągnął dłonią po grzbiecie. Lufa pistoletu z pokaźną muszką boleśnie wbiła się w udo. – Nie idź za mną – mógłbyś oberwać zabłąkaną kulką w ten piękny łebek. Ja zapoluję dzisiaj na prawdziwego ludojada, a ty połów sobie myszki. Kątem oka dostrzegł, że wskazówka sekundnika mija godzinę dwunastą. Dwie minuty upłynęły. Wyprostował się, starannie złożył gazetę i ruszył naprzód. John zamknął na chwilę powieki, kiedy mijał narożny dom. Nikt się nie kręcił na rogu dwóch ulic. Petersohn otworzył oczy, kiedy skręcił w prawo. Wtedy zobaczył kogoś, na kogo czekał – niewysoką postać z gołą głową, w beżowym trenczu, wychodzącą z kwiaciarni. Nawet z tej odległości rzucała się w oczy ciemna czupryna, zaczesana na bok – i czarna kreska niewielkich wąsików, zdawałoby się, przecinających twarz. Führer zmierzał na umówione spotkanie. Hitler często zostawiał mundur w szafie, kiedy udawał się do Evy Braun – i nie nakładał kapelusza, pewnie, jak sądził John, z tych samych powodów, dla których odsuwał wtedy od siebie ochronę: smakował namiastkę rodzinnego życia, odrzuconego przez niego, kiedy wspinał się na szczyty władzy, swobodne zachowanie kochanka, zapominającego nawet o ważnych elementach męskiego stroju. Mężczyzna w prochowcu w jednej ręce trzymał spory bukiet czerwonych róż, a w drugiej niewielką paczuszkę, starannie obwiązaną gładką tasiemką. Petersohn szedł powoli. Tak mocno ściskał gazetę, że poczuł paznokcie wbijające się w skórę dłoni. Powstrzymywał się, żeby jej nie rzucić na chodnik i przyśpieszyć kroku – to mogło go zdradzić. A nawet udaremnić zamach. Z tyłu, paręnaście kroków za Hitlerem szło trzech mężczyzn w szarych garniturach, w charakterystycznych kapeluszach z piórkami. Nie miał wątpliwości, kim są – widział gestapowców obstawy. Führer, przejęty spotkaniem z Evą, nigdy nie oglądał się za siebie, a oni to wykorzystywali, starając się zapewnić mu bezpieczeństwo, nawet wbrew rozkazom. Petersohn wyćwiczonym gestem włożył złożoną gazetę do kieszeni marynarki – tej pustej, nieobciążonej zapasowym magazynkiem. Wiedział, że prezentuje się tak, jak planował – spokojny, dobrze ubrany Niemiec, spieszący do domu, a może na ważne spotkanie. Pewnie za chwilę uśmiechnie się radośnie, niespodziewanie zobaczywszy ukochanego wodza. Bez chwili namysłu podniesie rękę w nowym, hitlerowskim pozdrowieniu. Rozciągnął wargi w wymuszonym grymasie. Gestapowcy stanowili wielki kłopot, ale on się z tym liczył. Przewidział taki wariant. Po serii strzałów najpierw podbiegną do wodza, sprawdzą, czy nie wymaga pomocy. Kilkanaście sekund potrwa oszołomienie niespodzianym atakiem i śmiercią führera. Zdąży się oddalić, dobiec do szopy i uruchomić „Latawca”. Hitler skręcił w lewo i wszedł na jezdnię: zwykle przemierzał ją na skos, pewnie chcąc zaoszczędzić drogi. Nadchodziła oczekiwana chwila. John nie wiedział, jak się zachowa, kiedy wyszarpnie pistolet za paska: czy będzie w stanie nacisnąć spust, czy nie zadrży mu ręka, czy w ostatniej chwili nie stchórzy. Na to też się przygotował – pamięć przywiodła stary, czarno-biały film, nakręcony jeszcze na celuloidowej taśmie. Grupa pijanych esesmanów ustawiała wynędzniałych mężczyzn – wszystkim związano ręce – w szeregu, po pięciu, jednego za drugim. Ze śmiechem formowano starannie rząd, aby stali dokładnie w jednej linii. Chwiejący się na nogach człowiek w czarnym mundurze zbliżał karabin do piersi stojącego najbliżej i strzelał. Ludzie upadali jak woskowe figurki, bezwładnie, długo kopiąc nogami w ostatnich paroksyzmach życia. Kadry pokazywały próbę zaoszczędzenia amunicji przy masowych rozstrzeliwaniach Żydów. Na końcu zadowoleni Niemcy wznosili ręce, wrzeszcząc gromko: Heil Hitler! Już nie miał wahań. Kciukiem odciągnął bezpiecznik parabellum. Kulę do lufy wprowadził już dawno, jeszcze w pokoju pensjonatu. Hitler się uśmiechał, może już się ciesząc na myśl o czułym uścisku Evy. Na twarzy miał nieobecny wyraz zamyślenia. John pomyślał, że może planuje pierwsze słowa opowieści o swoim wielkim sukcesie. Strzelił cztery razy, celując w pierś. Zamek parabellum podnosił się i opadał rytmicznie, nieco przesłaniając linię celowania, ale po wykwitających na płaszczu plamach krwi John wiedział, że mierzył dobrze. |