Wszyscy zerwali się z miejsc i podnieśli ręce w hitlerowskim pozdrowieniu. John mimowolnie zerknął na barmana: miał łzy w oczach. Pewnie, jak osądził Petersohn, płakał ze szczęścia. Petersohn wolnym krokiem zmierzał w stronę narożnej kamienicy. Świadomie się nie spieszył – wcześniej już dwa razy odmierzył czas przechadzki. Przewidywał, a właściwie miał pewność, że kiedy minie narożny dom i skręci w cichą uliczkę, Hitler wyjdzie z kwiaciarni, przetnie jezdnię i z uśmiechem na twarzy wejdzie na chodnik. Z każdym krokiem zaczną się do siebie zbliżać. Parę razy przetrenował ten spacer jeszcze w bazie Edwards, macierzystym porcie „Latawca”. Starannie oznaczył odległości kredą na starych pasach startowych, ale te przygotowania nie dawały gwarancji prawidłowego wyliczenia najlepszego momentu do ruszenia naprzód. Sprawdził to ponownie, wyruszając z upatrzonego punktu spod trafiki z papierosami, tytoniem i gazetami, mijając kamienicę Evy Braun i zmierzając w stronę sklepiku z kwiatami. Groziło to zwróceniem na siebie uwagi – na pewno kilku agentów miało na oku kamienicę kochanki Hitlera – ale ocenił, że ryzyko jest minimalne. Wszystko się zgadzało, potwierdzało wcześniejsze wyliczenia z zegarkiem w ręku, ale i tak powodzenie akcji zależało od punktualności Hitlera. John wierzył, że wódz tysiącletniej Rzeszy w swoim pedantycznym przestrzeganiu rozkładu dnia go nie zawiedzie. Mimo wszystko przybył dobre pięć minut za wcześnie. John przewidział to jeszcze w Edwards – i od początku błogosławił nieznanego mu Niemca, że dwa pomieszczenia parteru jednego z budynków w przecznicy przeznaczył na skromny sklepik z gazetami, papierosami, oranżadą, cukierkami i prezerwatywami. Trafika umożliwiała zatrzymanie się – bez zwracania na siebie uwagi. Nikogo nie dziwił widok przechodnia, stojącego obok witryny, palącego papierosa i czytającego o najnowszych sukcesach Hitlera i jego partii. Leniwie przewracał strony „Völkischer Beobachter”, udając, że pilnie studiuje nagłówki i wybiera najciekawszy artykuł do lektury. Kupno gazety odgrywało istotną rolę w jego planie – nie tylko pozwalało na zatrzymanie się tuż przed rogiem, ale umożliwiało naturalny postój dalej, za zakrętem, gdyby Hitler nieco się spóźnił. John zamierzał wtedy ponownie rozłożyć płachty papieru, sprawiając na jakimś gapiu wrażenie, że o czymś sobie przypomniał – i doczytuje informacje. Wielu tak czyniło, do głębi przejętych wielkim sukcesem Niemiec w Czechosłowacji. Takie zachowanie nie budziło zdziwienia, co najwyżej uśmiech zrozumienia i aprobaty. Nie widział teraz liter – za to przypominał sobie, choć wcale tego nie chciał, jak znalazł się w tym miejscu, z pistoletem zatkniętym za pasek spodni i zapasowym magazynkiem w kieszeni marynarki. Wzdrygnął się. Gdzieś słyszał, że umierającemu w migawkowym skrócie przewija się przed oczyma całe życie. Teraz miał to samo wrażenie, choć niezłomnie wierzył w powodzenie zamachu i udaną ucieczkę. Może dla uspokojenia sprawdził, czy pistolet łatwo się wysuwa, a nacięcie na kolbie nie przeszkadza. John nie używał gumowych szelek – zastępował je mocny, dość szeroki pasek. Jeszcze w Edwards, ssąc poranione igłą niewprawne palce, cierpliwie przedłużał szlufki na spodniach, aby twardy płat skóry dobrze leżał na brzuchu i nie krępował ruchów. Pistolet miał sporą rysę na jednej z okładzin rękojeści. John sam nieopatrznie spowodował jej powstanie. Przebierając się przed startem, zapomniał o przełożeniu scyzoryka do spodni. Składany nożyk przydawał się, a on źle się bez niego czuł. Kupił nowy – dobry wyrób wytwórni z Solingen, producenta noży, brzytew i bagnetów dla niemieckiej armii. Bez chwili namysłu głęboko naciął drewno na kolbie, sprawdzając, jak spisuje się nabytek. Po raz kolejny przekonał się, że wcięcie nie utrudnia sprawnego uchwycenia broni. W pensjonacie pani Müller wykonał dobrą pracę: parę minut później, przeklinając w duchu swoją bezmyślność, pilniczkiem do paznokci starannie opiłował brzegi, aż stały się zupełnie gładkie. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy dwaj wicedyrektorzy CIA zaproponowali mu odbycie pierwszego, testowego lotu „Latawcem” – do Rzeszy, do czasu tuż po zajęciu Sudetów. Ludzie z Langley od samego początku interesowali się szalupą czasową – wehikuł dawał CIA olbrzymie możliwości, o granicach trudnych do wyobrażenia. Agencja zaczęła współfinansować projekt. Dla NASA współpraca z wywiadem okazała się rzuconym w porę kołem ratunkowym – prace kosztowały niewiarygodnie dużo, a projekt otrzymał najwyższy priorytet bezpieczeństwa narodowego. Przyjął propozycję z radością i dumą. Spodziewał się jej, choć wiedział, że jest kilku kandydatów – ale on, inżynier John Petersohn, absolwent fizyki teoretycznej, a potem mechaniki kwantowej w Massachusetts Institute of Technology, od samego początku konstruował kluczowe układy i znał niewyobrażalnie skomplikowane urządzenia „Latawca” prawie na wylot. Sądził też, że pewnie szalę przeważyło to, że bardzo dobrze władał niemieckim. Dalsza rodzina, potomkowie uciekinierów z Rzeszy, nadal posługiwali się tym językiem, traktując go jak mowę ojczystą. Używali niemczyzny Schillera, Goethego i Tomasza Manna, z mnóstwem współczesnych naleciałości, ale konstrukcja zdań, już mocno archaiczna, pozostała bez zmian. On, jako dzieciak i młodzieniaszek, dobrze się jej wyuczył – i polubił. Teraz, czytając stare książki, słuchając dawnych piosenek i oglądając zapomniane filmy, błyskawicznie pozbywał się balastu anglicyzmów i zupełnie nowych wyrazów. To stanowiło wielki atut – język przybysza nie budziłby zdziwienia i podejrzeń. CIA dbała o każdy, nawet najmniejszy szczegół. Misja pozornie przedstawiała się prosto: paręnaście dni pobytu, kupienie kilkunastu drobiazgów, książek, gazet, wykonanie serii zdjęć – i powrót do macierzystego czasu. Nikt tego nie mówił wprost, ale John rozumiał, że sztab CIA w Langley sprawdza, jak wyglądałaby rutynowa wyprawa zwiadowcza w przeszłość. Nikt nie wspominał o tym głośno, ale on się domyślał, że w którymś z kolejnych lotów miejsce w ciasnej kabinie zająłby świetnie przygotowany zabójca. Dowiedział się, że wystąpi w roli amerykańskiego inżyniera sondującego możliwość sprzedania broni strzeleckiej. Analitycy wywiadu uznali, że jest to doskonała legenda. Spojrzał ukradkiem na zegarek. Zostały mu jeszcze dwie minuty. Wspomnienia napływały, choć wcale tego nie pragnął. Zaczęły się przygotowania – i od razu narodziły się problemy – a on też dokładał wszelkich starań, aby nic go nie zaskoczyło, kiedy w Berlinie opuści „Latawca”. Agendy CIA pracowały bez wytchnienia. John potrzebował oryginalnego paszportu z tego okresu, niemieckiej wizy wjazdowej, garnituru, płaszcza, koszul, krawatów, banknotów z właściwymi numerami, podróżnych akredytyw bankowych, niekiedy jeszcze sprzedawanych na giełdach staroci, kalesonów, brzytwy i muszki – mnóstwa rzeczy, pieczołowicie odtwarzanych. Wykonanie odpowiedniej walizy, portfela, papierośnicy i zapalniczki oraz nieklejonych butów ze skórzanymi podeszwami i obcasami zajęło sporo czasu. Czytał niemieckie i amerykańskie gazety, skopiowane jeszcze na mikrofilmach, wertował wspomnienia, dokumentację techniczną oferowanej broni, szczegółowo poznawał technologię produkcji. Wtedy zainteresował się holocaustem. Dla niego – i dla wielu innych – ten zwrot stanowił pusty termin, prawie już rytualny frazes, niekiedy jeszcze wypowiadany, kartkę z podręcznika historii, niezwykle ponurą, ale już zapomnianą. John sporo wiedział o eksterminacji Żydów i bolał nad nią, ale dopiero teraz, przygotowując się do misji, uzmysłowił sobie, jak to wszystko wyglądało. Ta sprawa ciągle się przewijała, więc zapoznawał się z zeznaniami świadków wielu procesów, opisami, zdjęciami i filmami, wykonanymi przez oprawców w czarnych mundurach i żołnierzy Wehrmachtu. Coś otarło się o wyprasowaną w kant nogawkę tweedowych spodni. Poczuł ciepło czochrającego się o nogę zwierzęcego ciała. Opuścił gazetę. Mały kotek wystawił łebek zza szerokiego mankietu i miauknął ze słyszalnym zadowoleniem. Wyglądał pospolicie, ale prześlicznie: ciemnoszare futerko lśniło jak aksamit, a długie pręgi ciemnej jak sadza sierści na grzbiecie i bokach przyciągały wzrok. Zielone ślepka z uwagą, ufnie, wpatrywały się w twarz człowieka. Koniuszek zadartego ogona, nietypowego, bo grubego jak u żbika i wcale nienastroszonego, poruszał się nieznacznie, jakby zwierzaczek sygnalizował, że jeszcze bada, czy warto zaprzyjaźnić się z kimś napotkanym po drodze, ale na pewno chętnie się pobawi. John pogłaskał go czule. Kot zamruczał głęboko, śmiało ocierając się o szorstki materiał nogawki. Pieszcząc nieoczekiwanego przybysza, Petersohn myślał o ostatnich miesiącach. |