– A niech to – żachnął się Kozioł. – A miałem jeden gotowy. Dla pana. No nic… – podniósł się z krzesła, spojrzał z góry na producenta. – Wydaje mi się, że pana dziewczyna coś krzyczy – szepnął, po chwili milczenia, tym swoim głębokim głosem. Miklas zamrugał oczami, skąd on wiedział, wygadała mu się w drodze? W innych samochodach przecież jechali! – A teraz… teraz już nie… Może zdawało mi się tylko. Producent poderwał się i wybiegł z baru. Wezwał windę, ale po chwili zrezygnował – ruszył po schodach. Pierwsze piętro, drugie. Trzeba wywalić Kozła. Trzecie. W prawo korytarzem. Kieszeń – karta magnetyczna. Ciemno, przepalona żarówka. Które drzwi, które? Pokój 319. Ręce się trzęsły. Chwycił klamkę i wbiegł. Zapalił światło. Ona leżała. Związana i zakneblowana, z czarną opaską na oczach. Wierzgała nogami. Obok zabawka. Pieprzony koziołek. Kozioł. Koziołek. Karteczka przy pluszowym kopycie. Strużka śliny ściekająca spod knebla. Miklas najpierw zerwał wiadomość. Pokiwał głową w milczeniu. Dopiero po chwili oswobodził Mariolę. Dziękowała Bogu. Nic nie widziała – spała, nagle ktoś ją przydusił, założył opaskę, knebel, skrępował dłonie, nogi. Kozioł twierdził, ze krzyczała. Faktycznie, krzyczała. Tylko chwilę. Potem nie mogła. On wiedział, a usłyszeć nie mógł. Jaromir usiadł na skraju łóżka. Uciekać stąd – pierwsza myśl jest podobno najlepsza, ale to niemożliwe, dopadną go. Załatwić więc swoje sprawy i potem dać nogę. Ale na zerwanie kontraktu go nie stać! Był rozsądnym biznesmenem. W latach dziewięćdziesiątych chciał nakręcić pełnometrażowy film o Koziołku Matołku, wykosztował się na licencję, technologię, ale coś nie wyszło – władował setki tysięcy, ale studio animacji zbankrutowało, prezesik uciekł za granicę, brakowało funduszy na wznowienie prac, waluta wariowała. To były dzikie czasy, ale młodzieńcze marzenie kosztowało go wiele zdrowia; wykaraskanie się z tarapatów nie było proste i podjęte wtedy wybory odbijały się czkawką do dziś. Koziołku z Pacanowa, job twoju mać… Według zmodyfikowanego naprędce scenariusza, panna Agata wysłana zostaje w służbową podróż do Monachium, gdzie pozyskać ma obrzydliwie bogatego klienta, pieczętując tym samym swój spektakularny zawodowy sukces. Jakież zdziwienie ogarnia filmową protagonistkę, gdy miast spodziewanego rekina biznesu, bezwzględnego kapitalisty i krwiożerczej bestii spotyka… skromnego zakonnika, posiadającego pakiet kontrolny w starym, bawarskim browarze, przeznaczającego gros swoich zarobków na cele dobroczynne. Tak oto polska bizneswoman o zaprzedanej duszy, planująca ekspansję piwa na polski rynek, mierzy się z dobrym Niemcem – w końcu pieniądze Gebhardta nie mogły finansować filmu powielającego stereotypy o „typowym Helmucie”. Monachijskie stare miasto oszałamia urodą brukowanych ulic, idealnych kamieniczek, porządkiem i urokiem, ale nade wszystkim i tak góruje świątynia, prawdziwy pomnik wystawiony na boską cześć. Sylwetkę Katedry Najświętszej Marii Panny budują dwie wieże, pomiędzy którymi rozpościerają się wrota – widać w owych, wysokich na niemal sto metrów monumentach mariaż gotyku z renesansem, górują bowiem nad człowiekiem – ale nie przytłaczają, nie kończą się strzeliście, a łagodnie, przechodząc w seledynowe kopuły, niczym dwa berła wyrastające ponad jakąkolwiek inną budowlę w mieście. Legenda głosi, że budowę katedry sfinansował diabeł, życząc sobie jednak, by boczne nawy pozbawione były okien, aby światłość do pańskiego domu wpadać nie mogła. Architekt, spryciarz co nie lada, zakpił sobie z posłańca piekieł, ustawiając w świątyni dwa rzędy kolumn tak, by po przekroczeniu progu nie widać było nawet najmniejszego lufcika. Łukasz Kozioł uśmiechnął się, widząc odciśnięte na posadzce diabelskie kopyto, wspomnienie starej legendy. – Wiecie co? Kręćcie sobie, ja pójdę się przewietrzyć, i tak nie jestem potrzebny w tych ujęciach – rzekł po chwili czarci aktor i wycofał się z kościoła. Jaromir Miklas mruknął coś pod nosem. Mieli tylko pół godziny na nakręcenie sceny, w której niemiecki zakonnik-milioner, cóż za oryginalne połączenie, opowiada Agacie legendę związaną z kościołem, wszak promocja miasta też w filmie znaleźć się musiała. Nakręcili szybko i sprawnie, Mariolka grała beznadziejnie, niemiecki aktor o bujnych, siwych włosach i pomarszczonej twarzy szprechał coś pasującego do zamaszystych gestów, Miklas rzucił „mamy to” i zaklaskał bez entuzjazmu. Dziwna atmosfera panowała w katedrze, dawno w żadnym kościele producent nie gościł, a gdyby nie filmowe plany, czas od ostatniej bytności w boskim domu liczyć musiałby w dekadach. Wolał wyjść stąd czym prędzej, a z takim składem aktorskim, bez Kozła w ujęciu, i tak nakręcić czegoś lepszego udać się nie mogło… Przenieśli się więc na starówkę, potem kręcili w biurowcu należącym do Gebhardta, w sumie kilka godzin zdjęć minęło i ekipa z ulgą powitała ostatni klaps. Dochodziła osiemnasta. Miklas podziękował aktorom, poszedł z ekipą do furgonetek ze sprzętem, zaoferował nawet pomoc we wkładaniu rekwizytów, członkowie ekipy zgłupieli. Pół godziny później producent, ze srebrnym neseserem w ręku, wsiadł do prywatnego BMW i odjechał z parkingu. Jezioro Amersee kładło się do snu. Złocistoczerwone promienie zachodzącego słońca oświetlały spokojną taflę wodnego zbiornika. Turyści oraz niektórzy mieszkańcy okolicznych miasteczek podziwiali grę światła – odbijającego się od granatowej powierzchni – z perspektywy piaszczystych plaż albo zielonych, nieregularnych pagórków, odgradzających jezioro od ciągnących się kilometrami lasów. Jaromir Miklas nie miał siły na docenianie uroków przyrody, która wyjątkowo hojnie obdarowała teren na południowy zachód od stolicy Bawarii. Producent wyczuł dobiegający z pobliskiej restauracji zapach grillowanego mięsa. Przez chwilę bił się ze zmysłami, ale ostatecznie zamknął okno. Czuł głód, ale wiedział, że nie przełknie ani kęsa. W stresujących sytuacjach jego żołądek zwężał się w tajemniczy sposób i buntował przed przyjmowaniem pokarmu – co, w zagadkowy sposób, wcale nie skutkowało utratą niemałej nadwagi. Samochód mijał dziesiątki luksusowych willi otoczonych wystawnymi ogrodami pełnymi altan, żywopłotów i wielokolorowych krzaków. Z minuty na minutę Jaromir widział jednak coraz mniej domów, w końcu pozostała pusta, wąska droga, z lewej strony las, z prawej jezioro ozdobione nielicznymi żaglówkami. Tymczasem ciemne chmury przypuszczały dynamiczny szturm na szarzejące niebo. Żeglarze kierowali się do portów, a Miklas włączył wycieraczki. Zatrzymał auto na pasie zieleni między lasem a asfaltem. Miał jeszcze piętnaście minut, ale nie potrafił usiedzieć w samochodzie, wolał dotlenić mózg, nawet kosztem zamoczonego garnituru. Dwieście metrów dalej droga zakręcała w lewo, sosny ciągnęły się wzdłuż linii brzegowej, ale między wodą a drzewami ciągnęła się przesmykiem wydeptana ścieżka, którą Miklas udał się zgodnie z otrzymanymi wskazówkami. Zielono-iglasta ściana odgrodziła producenta od ulicy, zresztą odgłos żadnego pojazdu nie dobiegał do jego uszu, tylko krople deszczu coraz obficiej rozbijały się o głowę, o neseser, o czubki drzew, o jezioro. Po kilku minutach marszu zobaczył pomost – drewniany, niewielki, stabilny, ale opuszczony, skryty przed ludzkimi oczyma, za to z przepięknym widokiem na Amersee i zachmurzone, ciemniejące z każdą minutą niebo. Stąd nikt nie usłyszy ludzkich słów. Błyskawica rozświetliła niebo, a na horyzoncie pojawiła się łódź, konturami przypominająca kuter rybacki, chybocząca się niepewnie na niespokojnym jeziorze. Miklas oparł się o drewnianą balustradę i obserwował łajbę, której właściciel najwyraźniej zapuścił się zbyt daleko na popołudniowy rejs. Miast jednak odbić w kierunku jednej z pobliskich przystani, kuter kierował się prosto w stronę pomostu, jakby tutaj szukając swej szansy na przeczekanie burzy. Albo też… Miklas poderwał się na nogi i zacisnął rękę na aktówce, zdając sobie sprawę, że na pokładzie szarej, odrapanej i dość obskurnej łodzi czają się ludzie, z którymi umówił się na niebezpieczną pogawędkę. Przez chwilę pragnął tylko uciec, wbiec w las, wrócić do samochodu – ale nie po to dotarł tak daleko, nie po to wytrzymywał na cholernym planie, kręcąc beznadziejny film z przerażającym arcytalentem, diabłem-niediabłem w roli głównej. Nadszedł czas na spłatę długu. Kuter zatrzymał się dwa metry od pomostu, silniki przestały wyć, tylko deszcz nie przestawał odgrywać monotonnej symfonii. Miklas trząsł się, czy bardziej z zimna i wilgoci, czy ze strachu, nie miał czasu na rozważania, wszystkie uczucia zbiły się w jedno, a po chwili i one przestały mieć znaczenie, bo już tylko serce łomotało i żołądek podskoczył do krtani, i wszystko straciło sens, i oczy zaszły ciemnością, a neseser wypadł z dłoni. |