– Przebolałem to – kontynuował spokojnie. – Przebolałem, że wysłał na śmierć swoich braci i siostry. Czułem i czuję się Niemcem. Mało mnie to obeszło, bo to już historia. Cóż, stało się: mieliśmy znacznie ważniejsze sprawy na głowie. Potem dowiedziałem się, jak to wyglądało. Nie uwierzy pan, Petersen, jacy Niemcy są chełpliwi, jak uwielbiają się chwalić. Czytałem wspomnienia, opisy, relacje załóg obozów. Nikt w Czwartej Rzeszy nie mówił o tym głośno, wielu się tego domyślało, reszty to nie obchodziło, jak to zwykle bywa. A oni po wojnie pchali się do pierwszego szeregu i opowiadali, jak oczyścili świat z plugawej rasy. Frontowi weterani stali z tyłu, a ci oprawcy spierali się, kto zagazował więcej Żydów, Polaków czy Cyganów. To też przebolałem: nasi przodkowie urządzali Niemcy po zwycięstwie, naprawdę sprawiedliwe państwo. Wszystko inne odchodziło w przeszłość. Wymagała tego wojna, tak twierdzono. Mówiłem sobie: trudno, gdzie drwa rąbią, wióry lecą. Urodziłem się po zwycięstwie Rzeszy – już wtedy stanowiło to odległą przeszłość. Ale parę lat temu – głos Heydricha znowu zabrzmiał głucho – mój brat napisał książkę, nową ewangelię Niemiec. Nosi tytuł „Der neue Kampf”. Latynosi, Kreole, Arabowie, Rosjanie nie są ludźmi: to odpadki ewolucji. Nie ma dla nich miejsca w tym wspaniałym, sprawiedliwym świecie. Murzyni znajdą miejsce: bydło robocze jest potrzebne. Kiedy zameldowano mi, że zakończono prace nad „Albatrosem”, postanowiłem z tym wszystkim skończyć, raz na zawsze. Tak postępują Niemcy. Müller zdawał się nie słuchać; uważnie nalewał piwo do szklanek. – Otrzymaliśmy rozkaz budowania we wszystkich obozach nowych łaźni, dość specyficznych. Obozy nadal istnieją – wyjaśnił Heydrich w odpowiedzi na pytające spojrzenie Petersohna. – Latynosi napierają: szukają pracy, nowych możliwości, szczęścia, więc gdzieś trzeba trzymać zatrzymanych. Zbudowaliśmy mur w poprzek kontynentu, istny nowy wał Hadriana, ale to niewiele daje: kopią tunele, budują lotnie, używają awionetek, nawet silników odrzutowych mocowanych do pleców. Osadzamy ich w łagrach. Wytępienie rasy podludzi rozwiązuje problem, raz na zawsze. Afrykanie się rozpaczliwie bronią, odnosząc nawet drobne sukcesy, ale cóż mogą poradzić przeciwko doświadczonym i świetnie uzbrojonym oddziałom „Afrikaarmee”? Marsylia stała się największym portem przeładunkowym niewolników. Nowa era kolonizacji, według starych, dobrych wzorców. Christian Heydrich przetarł chusteczką spocone czoło. – Świetlana przeszłość często cuchnie jak zapuszczona kloaka i lepiej jej nie badać – stwierdził z wściekłością. – Nie przyłożymy ręki do budowania nowego szamba na odpadki. W głosie obergruppenführera zabrzmiał ton gniewu. – Otóż to. – Schellenberg pokiwał głową. – Nie chcę się wstydzić przed dziećmi, że sfabrykowałem im cudowny, nowy świat, wykorzystując krematoryjne piece. Zapytają mnie: kto następny – a ja nie odpowiem. Jest pan z nami? Petersohn czuł w głowie potężny chaos. Naziści, potomkowie morderców, proponowali mu współpracę – jemu, Żydowi. Jeśliby odmówił, stałby się pariasem, może nawet okazem wożonym w klatce. Jedynym przedstawicielem wytępionej rasy podludzi w Czwartej Rzeszy. Heydrich starannie ukrywał swój plan, dopuszczając do sekretu zaledwie kilka osób, a więc nic się zmieniło. Zresztą brat kolejnego führera o tym powiedział: w Czwartej Rzeszy eksterminację Żydów traktowano jak nieco tylko kłopotliwy spadek przeszłości. Przyjmując ofertę, zyskiwał po prostu możliwość przedłużenia życia. Nie miał dokąd wrócić, bo jego świat już nie istniał. Przynajmniej tak to wyglądało, a nie mógł sprawdzić, czy się nie myli. Ale propozycja pozwalała na coś bardzo ważnego: umożliwiała naprawienie błędu. Christian Heydrich jawił się jako człowiek zdeterminowany, pragnący za jednym zamachem wykreślić zbrodniczą przeszłość – w typowo niemiecki sposób. Ale jednak mimo wszystko ją wymazać. I może wtedy on, John David Petersohn, mógłby wrócić do świata utraconego. Nawet nie miał chwili, aby go opłakać. Zdecydował się. Znowu narodziła się szansa, i tak jak poprzednio, mogła się już nie powtórzyć. A poza tym, odmawiając udziału w operacji „Koziorożec” nieodwołalnie wszystko tracił. Wyrażając zgodę, mógł tylko zyskać – on oraz jego żydowscy bracia i siostry. – Nie mam wyboru – odpowiedział wolno. – Nie myślałem, ze tak się stanie. Muszę to naprawić. Jestem z wami. Z wahaniem uścisnął wyciągniętą dłoń Christiana Heydricha. – Uważaj na siebie, przyjacielu. – Palce obergruppenführera okazały się niespodziewanie ciepłe, a uścisk mocny. – I powodzenia. Może się jeszcze spotkamy, chociaż, jeżeli ci się uda, to raczej niemożliwe. Na to właśnie liczę. Scharführer Helmuth Müller zajmie się tobą. Nie ma nic wspólnego z Helgą Müller – po prostu nosi często używane niemieckie nazwisko. Milczący do tej pory Helmuth Müller z uśmiechem podał Johnowi kapelusz. – Chodźmy, inżynierze – stwierdził krotko. – Pokażę panu „Albatrosa”. Przed domem John przez chwilę obserwował, jak Heydrich, Schellenberg i pięciu innych esesmanów wsiadają do sporego poduszkowca ze swastykami na burtach. Coś go męczyło – drobny, ale dziwny szczegół. Wszystko mogło mieć znaczenie, więc postanowił od razu wyjaśnić sprawę. – Scharführer to podoficer – zauważył ostrożnie, patrząc na snop światła z latarki Müllera, oświetlającej nierówną dróżkę ułożoną z płyt. Od dłuższego czasu szli w milczeniu obok siebie. – Bardzo poślednia szarża. W US Army to chyba zaledwie kapral. Pan wybaczy, ale to dziwne, że człowiek o tak niskim stopniu zajmuje się tak ważną sprawą. – Miałem stopień sturmbannführera, czyli majora, z wielkimi perspektywami awansu – w głosie wysokiego mężczyzny w czarnym mundurze nie zabrzmiał nawet cień emocji – ale mnie zdegradowali. I tak miałem szczęście: poważnie liczyłem się z tym, że stanę przed plutonem egzekucyjnym. Teraz skręcimy. Wąski strumień blasku pokazał rozwidlenie dróżki i białe pnie licznie rosnących brzózek. John nigdy wcześniej ich nie widział. Szybko sobie wytłumaczył ich pojawienie: bazę Edwards powoli porastał las. – Za cóż to? – zapytał krotko. Odpowiedź też mogła mieć znaczenie. – Niesubordynacja i niewłaściwe wykonanie rozkazu – spokojnie odpowiedział esesman. – Świadome. Wiemy o panu bardzo dużo, Johnie Petersohn. Schellenberg wykonał kawał dobrej roboty. Ja przeszedłem podobną drogę. Przystanął. – Otrzymałem wymarzony przydział: pilot testowy „Albatrosa”, a potem czekał mnie udział w poważnej misji. Miałem polecieć do Niemiec, mniej więcej do tego samego czasu co pan. Na krótko: typowe sprawdzenie możliwości pojazdu i jego funkcjonowania. Pierwszy lot „Albatrosem” – historyczny… Prychnął przez zęby, jakby coś go rozbawiło. Znowu ruszyli naprzód. Światło latarki wyławiało z mroku kolejne pnie. – Rozpocząłem przygotowania – kontynuował beznamiętnie esesman. – Kwestie techniczne to dla mnie fraszka. Znam „Albatrosa” jak własną kieszeń, ale uczyłem się zwyczajów, sposobu zwracania się, pracowałem nad językiem – teraz mówimy innym niemieckim. Przekopałem się przez archiwa rodzinne, tak z ciekawości. Wpadła mi w ręce dziwna fotografia człowieka uderzająco podobnego do mnie. Jota w jotę. Zdziwił mnie tylko podpis na odwrocie: „To ja, Chaim Bromski, żydowski szewc z Łodzi, dziadek Aarona, przekazanego państwu Młynarzom”. Ktoś mi to przetłumaczył z polskiego. Już nie tak daleko. Mijali pryzmy dziwnie wyglądających blach, ułożonych jedna na drugiej. Snop światła ukazał długie dźwigary leżące dalej. Może, osądził Petersohn, oglądał pozostałości po rozebranym hangarze. – Nie wykorzystujecie bazy? Wygląda jak powoli zdychająca ze starości skamielina dawnej przeszłości. Petersohn nie mógł się powstrzymać od zadania tego pytania, choć z ciekawością słuchał opowieści. – Skupiliśmy się na czymś innym, bo cały czas balansujemy na krawędzi nowej wojny – sucho wyjaśnił esesman. – Kilka już stoczyliśmy. Teraz trochę odświeżyliśmy wszystko, bo Schellenberg wpadł na pomysł, aby tutaj ukryć „Albatrosa”. Ale o pańskie mieszkanie dbaliśmy cały czas, bo wiedzieliśmy, że tam pan pójdzie, jak zobaczy te ruiny. Nic nie zmienialiśmy, bo Schellenberg nie chciał pana za bardzo denerwować, ale służby kobiece sprzątały je dokładnie, żeby nie zarosło brudem. Przecież pan wie, że Niemcy kochają porządek. Skończę: chcę, aby pan wiedział, z kim współpracuje. Ścieżka wiodła teraz przez mocno zarośnięty krzakami sosnowy zagajnik. Johnowi mignęła myśl, że nie tylko historia uległa zmianie – w Kalifornii zmieniły się klimat i roślinność, pewnie po wybuchu ładunku nuklearnego. – Nie uwierzy pan, Petersohn, jak dokładne są niemieckie archiwa – wolno ciągnął Müller. – Może tylko rosyjskie są obszerniejsze, chociaż to i tak stary, pruski wpływ. Szybko doszedłem, na kogo patrzyłem na tym dagerotypie. Zdjęcie przedstawiało młodego Chaima, mniej więcej w moim wieku, zaraz po przybyciu do Łodzi, dla wielu nowej ziemi obiecanej. W chwili wybuchu wojny z Polską był już bardzo starym człowiekiem, ale nadal bystrym i przewidującym. Miał fabryczkę butów, bardzo wygodnych. Wszyscy je chwalili. |