powrót; do indeksunastwpna strona

nr 8 (CXL)
październik 2014

Dym/nie-dym i polarne niedźwiedzie na tropikalnej wyspie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
No dobra, ponarzekaliśmy – dziury logiczne, niedomknięte wątki (Libby w szpitalu psychiatryczny, anyone? Walt i jego dziwne moce?), rozczarowujące zakończenie, przeniesienie wszystkiego na banalny poziom mistyczny. Ale może więcej o zaletach? Zacznijmy od bohaterów – chyba tu udało się zbudować dla widzów naprawdę silną więź emocjonalną…
MTPŁ: Jeśli chodzi o mnie, to trzy postacie uznaję za szczególnie przykuwające uwagę: Terry O’Quinn jako John Locke/Dym, Jorge Garcia w roli Huga „Hurleya” Reyesa, Michael Emerson i jego niesamowity Benjamin Linus. W gąszczu postaci mniej lub bardziej rozbudowanych, ta trójka, chociaż w zamyśle twórców chyba przeznaczona na drugi plan, przebiła się w stylu godnym najbardziej emocjonującej ucieczki od peletonu. Na początku oczywiście konstrukcja fabuły wystawiła na czoło Jacka, który z lekarza umiejętnie niosącego pomoc i znakomicie opanowanego w środku tego całego malowniczego burdelu na plaży, od którego serial ruszył, wyrósł na naturalnego lidera grupy. Szybko doszlusował do niego James Sawyer, stając się jego głównym antagonistą. Ale potem, jak dla mnie, Locke i Ben przejęli główny „kanał emocji”. Efekt pracy, którą każdy z nich wykonał, wykorzystując narzędzia wręczone im przez scenarzystów, by ich postacie nabrały koloru i krwistości, jest niesamowity. Ta fenomenalna huśtawka, gdy Terry raz jest Johnem złamanym, kruchym, żałosnym do granic wytrzymałości (scena w motelu, kiedy dzwoni do telemarketerki, by ją nakłonić do wspólnego wyjazdu!!!), to znowu silnym, pewnym, stanowczym i zdeterminowanym, myśliwym i surviwalowcem, a wreszcie złowieszczym, przewrotnym Dymem (no po prostu widać na jego pysku, że trzyma na uwięzi niszczycielską moc i jak tylko znajdzie pretekst, to tak przypieprzy…) – to był dla mnie jeden z najbardziej emocjonujących komponentów serialu.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Emerson podobnie. No naprawdę, jak ten facet to robił, że mógł grać jednocześnie kompletnie pozbawionego skrupułów, zimnego lidera grupy badawczej o kamiennym pysku, to znowu skromnego nauczyciela, czy zrozpaczonego ojca, albo fanatycznie oddanego wyspie sługę, raz ściągać maskę i okazywać się w gruncie rzeczy wrażliwym, trochę kruchym człowiekiem z trudnym dzieciństwem za plecami, a zaraz potem zmieniać się w zimnego skurwysyna, który gości wiesza, strzela do nich i zostawia konających w dołach, wreszcie szlachtuje nożem – do dzisiaj nie wiem.
Te dwie postacie to dla mnie największe ’hajlajty’ na tle reszty. Dodać trzeba dla czystej formalności, że owa reszta to grupa kapitalnie stworzonych i zagranych postaci, czasem maźniętych grubą kreską, ale niezmiennie fascynujących (Bernard z jego napisem „SOS”, Michael, Gekko, rozwalający narkotykowy gang maczetą, a potem gorliwie budujący kościół, Charlie „You are everybody”, niepociumany Desmond, Farday, z którego każde słowo wypadało wyciskać jak sok z owoców, i tak dalej, i tak dalej). Hugo był przyprawą uzupełniającą całość o humor w wersji, która bardzo mi przypadła do gustu. Jorge stworzył przesympatyczną, pocieszną, bardzo ciepłą postać, nie bez kozery jeden z odcinków nosił tytuł „Everybody likes Hugo”. No me-like, w każdym razie, i to bardzo.
KK: To, co twórcom „Lost” udało się bez wątpienia osiągnąć, to stworzenie zróżnicowanej grupy bohaterów, z którego to grona widzowie wybierali własnych faworytów. Oczywiście nie każda z postaci jest wystarczająco rozbudowana, niektóre wątki zostały porzucone lub zmarnowane, ale produkcja serialu rządzi się swoimi prawami, więc nie ma co narzekać. Szczególnie, że otrzymaliśmy dzięki temu tak skomplikowane i fascynujące indywidua jak Ben, Locke, Sawyer czy Richard, w dodatku zagrane koncertowo. „Lost” sprawdził się nie tylko jako serial-zagadka dla geeków science-fiction, ale także jako wielowątkowa opera mydlana. Wojny na forach pomiędzy fanami par Jack/Kate vs. Sawyer/Kate vs. Sawyer/Juliet i silne emocjonalne reakcje po śmierci ulubionych postaci dowodzą dużego zaangażowania widzów. Scenarzyści „Lost” mieli smykałkę do interesujących osobowości, czy to prowadząc ich ewolucję przez cały serial (Jack i Locke), czy też wrzucając nowych, zmieniających dynamikę graczy (Faraday, Juliet). Dzięki flashbackom portrety bohaterów stopniowo się odsłaniały i komplikowały, często z genialnym skutkiem. Największą siłą większości bohaterów była niejednoznaczność i zdolność do przemiany. A dodatkowej dramaturgii dodawało poczucie, że nikt w serialu nie jest bezpieczny. Bez określonego lidera i oczywistego podziału na dobro i zło, każdy mógł zostać wyeliminowany.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
MTPŁ: No, fakt, tak było, wręcz na granicy przesady (można się spierać, czy ją przekroczono, czy nie). Oczywiście to wszystko dość się trzymało kupy, bo pomysł był taki, że na wyspę trafią ludzie cokolwiek niezwykli, głównie przez to, jak są poranieni, jakie ogony życiowe się za nimi ciągną. Na tym w końcu miała polegać moc tej wyspy, że tymi swoimi metafizycznymi mackami sięgała do naszego świata i szukała wśród nich ’wybrańców’. Opowieść o odkupieniu, nowych początkach, przeznaczeniu i wolności – wymagała niezwykłych bohaterów. Fakt, mógł się trafić bodaj jeden zwyczajny ktoś, tak dla urozmaicenia. Ale jakoś nikt o to nie zadbał. Na początku masa statystów się tam snuła w trzecim planie, jednak po jakimś czasie ich wszystkich gdzieś wsysło, a my zostaliśmy z zebranymi na sitku „wybrańcami”. „Każdy dzielny, tęgi, zwinny, ale każdy też był inny”. Oczywiście, serial ma swoje prawa. Kogo by obchodził los takiego przeciętniaka, który nie ma żadnych wielkich problemów ani żadnych skomplikowanych losów.
KK: Emerson i O’Quinn stworzyli rzeczywiście najbardziej wyraziste postaci serialu. Wybitne aktorsko, z najciekawszą drogą do przebycia, a także doskonale się uzupełniające. Ale nawet patrząc na mniej znaczących członków obsady widać, z jakim utalentowanym ansamblem mamy do czynienia. Faraday, Miles i Lapidus dość późno dołączają do głównej akcji, ale nie sprawiają wrażenia na siłę dokooptowanych – stają się integralną częścią narracji i zostają na tyle rozwinięci, żebyśmy zdążyli przejąć się ich losem. Scenarzyści czasem byli nawet na tyle samoświadomi, że na bieżąco korygowali błędy, vide szybko „zakopana” wpadka z Nikki i Paulo, czy też mrugali do widzów, jak w przypadku Dr. Arzta. Ogólnie sporo było mrugania do spostrzegawczych. Hurley w innym serialu byłby jedynie comic-reliefem, a tutaj jest dopracowaną w szczegółach jednostką, niezwykle istotną dla przebiegu zdarzeń. Nawet pies Vincent ma osobowość.
Oczywiście, było też kilka niedopatrzeń. Twórcy ewidentnie nie wiedzieli, co zrobić z Kate. Z intrygującej postaci szybko stała się irytującą, choć wciąż atrakcyjną, zawalidrogą. Walt pokrzyżował scenarzystom plany – aktor za szybko wyrósł. Postać Jacka też w dużym stopniu została zmarnowana. A szkoda, bo był potencjał na dobry konflikt pt. Man of Science vs. Man of Faith, który mógł zostać ciekawie pociągnięty do finału. Po cichu liczyłem na ambiwalentne zakończenie, do osobistej interpretacji dla zwolenników obu orientacji. Tymczasem dostaliśmy wiarą po głowach.
KW: Dopisuję tę uwagę z kolejnej, kilkuletniej perspektywy. Przeczytałem ostatnio gdzieś, że „Lost” jest przykładem znakomitych kreacji bohaterów, świata przedstawionego i fatalnego domknięcia – i chyba naprawdę trudno się z tym nie zgodzić. Tyle tylko, że po latach jakoś to zakończenie mniej boli, zaciera się w pamięci, a pozostaje w niej kilka lat niesamowitych emocji, gdy z niecierpliwością oczekiwaliśmy kolejnych odcinków, a po ich zakończeniu rzucaliśmy się do sieci, by wyszukiwać smaczki i śledzić interpretacje. I pod tym względem seria była z pewnością telewizyjnym fenomenem, którego nikt jej nie odbierze.
powrót; do indeksunastwpna strona

80
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.