XXI wiek nie jest szczęśliwy dla Mike’a Oldfielda. Żadna z jego ostatnich płyt nie była w całości zadowalająca, a i rozmienianie na drobne sukcesu „Dzwonów rurowych” zaczynało być męczące. Tym bardziej cieszy, że artysta znów chwycił wiatr w żagle i udało mu się nagrać tak dobry krążek jak „Man on the Rocks”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dobry, co nie znaczy, że wybitny. Te jednak Oldfield ma już na koncie i jeśli o mnie chodzi, wcale nie musi się ścigać z samym sobą i udowadniać, że potrafi przebić „Tubular Bells” czy „The Songs from Distant Earth”. Ważne, że ponownie, po upływie pięciu lat, wszedł do studia i postanowił uraczyć nas nową muzyką. Podobno bodźcem, który się do tego przyczynił, był udział w organizacji otwarcia mistrzostw olimpijskich w Londynie w 2012 roku. Jakkolwiek by nie było, artysta znów postanowił podzielić się swoją wrażliwością i wyrzucić z siebie nieco emocji. Zrobił to jednak w sposób, jakiego dawno u niego nie widzieliśmy, a mianowicie pisząc melodyjne i przebojowe wręcz piosenki. Jedni mogą oczywiście na to narzekać, inni za to się ucieszą, ale nie da się ukryć, że tak wpadających w ucho utworów Oldfield nie nagrywał od lat 80. Jeśli zatem lubicie tę bardziej radiową stronę jego twórczości, znaną z „Crisis” i „Five Miles Out”, jest to obowiązkowa pozycja dla was. Może nie znajdziemy tu kompozycji na miarę „Moonlight Shadow”, ale takie kawałki jak „Sailing” czy „Man on the Rocks” mają zapewnione stałe miejsce w kanonie jego twórczości. To jednak tylko próbka, która doskonale oddaje zawartość krążka. Każdy z jedenastu utworów się na nim znajdujących to potencjalny hit, który przy odrobinie szczęścia mógłby podbić niejedną listę przebojów. Oldfield, choć wielu postawiło na nim kreskę, przez lata nie stracił nic z umiejętności konstruowania nośnych melodii, a także specyficznej uczuciowości, którą zawsze przepełnione są jego płyty. Tym razem w ich przekazywaniu dopomógł mu wokalista Luke Spiller. Choć osobiście zawsze wolałem, kiedy Mike’a wspierały żeńskie głosy, trzeba przyznać, że Spiller dobrze odnalazł się w tych utworach. Często stawia na liryzm, jak w „Moonshine” i „Following the Angels”, ale potrafi też zaśpiewać drapieżnie („Chariots”, „Irene”), a nawet przejmująco rozpaczliwie, jak w najlepszym kawałku w zestawie – „Nuclear”. Warto dodać, że tak samo jak śpiew, ogromną rolę na płycie odgrywa charakterystyczna Oldfieldowa gitara. Takiej liczby solówek nie słyszeliśmy od czasu, nomen omen, „Guitars” z 1999 roku. Nie będę ukrywał, że wśród elektronicznych i chilloutowych poszukiwań artysty w czasie ostatniej dekady to właśnie ich było mi najbardziej brak. Już choćby dlatego trzeba zapoznać się z „Man on the Rocks”. Równie ważnym elementem, co sama muzyka, jest wymowa tekstów. Tym razem introwertyczny na ogół Oldfield otworzył się przed słuchaczami, tworząc płytę, o której śmiało można powiedzieć, że jest jego najbardziej osobistym dziełem. Mamy tu sporo smutku, nostalgii i refleksji nad upływającym czasem. Do tego dochodzi wyraźny wątek antywojenny (wspomniany „Nuclear”) i pełen rockowej werwy opis huraganu „Irene”, o którego niszczycielskiej sile kompozytor mógł się przekonać na własnej skórze. Choć całość kończy nostalgiczny „I Give Myself Away”, który można odczytać jako pożegnanie ze słuchaczami, jest on również deklaracją człowieka szczęśliwego, który wreszcie odnalazł spokój, co sprawia, że po wybrzmieniu ostatnich nut chce się odpalić krążek jeszcze raz. Dlatego też, jeśli „Man on the Rocks” będzie faktycznie jego ostatnim dokonaniem, nie moglibyśmy wymarzyć sobie lepszego zakończenia kariery.
Tytuł: Man on the Rocks Data wydania: 27 stycznia 2014 Nośnik: CD Gatunek: rock EAN: 0602537770502 Utwory CD1 1) Sailing 2) Moonshine 3) Man on the Rocks 4) Castaway 5) Minutes 6) Dreaming in the Wind 7) Nuclear 8) Chariots 9) Following the Angels 10) Irene 11) I Give Myself Away Ekstrakt: 80% |