Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Argentyńczycy z zespołu Rayuela.  |  | ‹Rayuela›
|
Ten pochodzący z Buenos Aires kwintet działał tylko przez dwa lata, pozostawiając po sobie zaledwie jeden album. Szybko o nich – i grupie, i płycie – zapomniano. Domyślacie się chyba jednak, że niesłusznie. Bo choć od publikacji longplaya mijają już prawie cztery dekady, wciąż brzmi on fascynująco i niezwykle świeżo. Rok 1976 i kolejne nie były dla Argentyny szczęśliwe. Kryzys ekonomiczny (niemal permanentny) i polityczny (jak wyżej) doprowadziły w marcu tego roku do wojskowego zamachu stanu, w wyniku którego władzę straciła autokratyczna pani prezydent Izabela Perón. Na czele nowego reżimu stanął teraz, jako nowa głowa państwa, przywódca buntu – głównodowodzący armią argentyńską generał Jorge Rafael Videla, który ogłosił Narodowy Proces Reorganizacji. Polegał on między innymi na bezwzględnym tępieniu opozycji i prowadzeniu z nią tak zwanej „brudnej wojny”. W takiej atmosferze w kraju rządzonym przez okrutną dyktaturę odbyły się futbolowe Mistrzostwa Świata, w których Argentyna – na czele z legendarnym napastnikiem Mario Kempesem – sięgnęła po puchar (po drodze pokonując zresztą w dramatycznym meczu jedenastkę Jacka Gmocha). Historia Rayueli rozpoczęła się w momencie, gdy generał Videla wysyłał wojsko na ulice Buenos Aires, a zakończyła krótko po tym, jak opadła euforia po wygranym mundialu. Czy można się więc dziwić, że mało kto zwrócił wówczas uwagę na opublikowaną w 1977 roku płytę? Swoją nazwę grupa zawdzięcza, wydanej czternaście lat wcześniej, kultowej powieści argentyńskiego pisarza Julio Cortazara „Gra w klasy”. „Rayuela” to po prostu jej oryginalny hiszpański tytuł. Muzyka progresywna cieszyła się wówczas w Argentynie, jak zresztą na całym świecie, dużą popularnością. Na szacunek fanów zapracowały zwłaszcza takie formacje, jak Arco Iris, Aquelarre, Color Humano, Pescado Rabioso, Crucis, Sui Generis czy La Máquina de Hacer Pájaros. Stołeczny kwintet nie wyrósł więc na ziemi jałowej, ale nadzwyczaj urodzajnej. Tworzyli go wokalista i gitarzysta Andrés Goldstein, klawiszowiec Marcelo Morano, saksofonista Eduardo Berinstein, basista Willie Campis oraz bębniarz Guillermo Nojechowicz (możemy się tylko domyślać, że jego rodzice przed laty przybyli do Ameryki Południowej z któregoś z krajów Europy Środkowo-Wschodniej). Ich muzyka – będąca mariażem rocka symfonicznego z fusion (i elementami folkowymi) – spodobała się tak bardzo, że zespół nie miał większych problemów z podpisaniem profesjonalnego kontraktu płytowego. Jego owocem okazał się album wydany przez specjalizującą w jazzie odnogę wytwórni CBS – Orfeo. Znalazło się na nim siedem kompozycji, trwających w sumie niespełna trzydzieści dziewięć minut. Stronę A winylu otwiera mocny, progresywny kawałek „La casa del hombre”, w którym jednak od pierwszych chwil ważne role grają jazzowo brzmiące saksofon i fortepian elektryczny. W warstwie wokalnej jest bardzo subtelnie, momentalnie nawet nieco popowo, ale takie to już wtedy były czasy; nawet najwięksi mocarze rocka progresywnego – jak Yes, Genesis czy Renaissance – skręcali w stronę popu. Najważniejsze, że całości nie brakuje ambicji, a aranżacja zniewala rozmachem i idealnie dobranymi proporcjami. „Los últimos grillos” od pierwszych sekund zaskakuje połączeniem dźwięków gitary akustycznej z syntezatorem; oba instrumenty wykorzystywane są zaś do tego, aby raczyć słuchaczy niezwykle piękną melodią. Świetne wrażenie pozostawia także partia fletu (na którym gra Berinstein) oraz śpiew Goldsteina, wspomaganego wokalnie przez kolegów z zespołu.  | |
Mocniejszy początek zapewnia natomiast instrumentalne „Aéreo”, w którym wokół rockowej sekcji oplata się zadziorna partia saksofonu i – zróżnicowane nastrojowo i brzmieniowo – ścieżki syntezatorów. Ten numer zresztą w całości stanowi popis wirtuozerii muzyków, którzy kolejno wymieniają się krótkimi solówkami: od gitary elektrycznej, poprzez klawisze, dęciaki, aż po – tak, to również – perkusję. W efekcie otrzymujemy niezwykle porywającą porcję jazz-rocka. Stronę A albumu zamyka całkowicie odmienny od pozostałych kawałków „Vientos de la calma”. Więcej tu bluesa (vide harmonijka ustna zaproszonego do studia Pablo Nojechowicza) i folku (rozwiązania rytmiczne), niż rocka i jazzu. Ale nic w tym złego. Tym bardziej że lekko knajpiany fortepian potrafi rozchmurzyć oblicze największego nawet ponuraka. Po przełożeniu longplaya na stronę drugą otrzymujemy na początek kapitalną, ponad siedmiominutową porcję fusion pod postacią „Acaso tú crees”. Główną rolę grają tu klawisze – najpierw organy, następnie syntezator – które wpisują się idealnie w rockowe oblicze utworu. O swoich nieprzeciętnych umiejętnościach przekonuje także Andrés Goldstein, grając pierwsze z prawdziwego zdarzenia solo na gitarze elektrycznej. I nawet w końcowej fazie, gdy do głosu ponownie dochodzą saksofonista i organista, numer ten nie traci na sile przekazu. „Sexo y dinero”, biorąc pod uwagę tytuł, potraktować można jako żart muzyczny. Pod warunkiem jednak, że określenie to nie zostanie uznane za synonim czegoś gorszego. To pełnoprawny numer, który może spodobać się przede wszystkim wielbicielom muzyki latynoamerykańskiej (chociażby spod znaku Carlosa Santany). Jazzrockowym gitarze i syntezatorom towarzyszą w nim rozbudowane partię instrumentów perkusyjnych, z jak najlepszym skutkiem zachęcające do energicznego przytupywania. Płytę wieńczy numer, obok którego trudno przejść obojętnie. „Vendré con el tiempo” to perfekcyjne zwieńczenie krążka – jest w nim zarówno odpowiednia porcja patetyzmu, jak i piękna, zapadająca w pamięć melodia. A wszystko zaczyna się od rozbudowanego, bliskiego muzyce klasycznej, fortepianu. Dopiero w drugiej części do Morano dołączają pozostali muzycy. Przesłanie rozdzierającego serce śpiewu Goldsteina wzmocnione jest mocną partią saksofonu i obecnym na drugim planie fortepianem elektrycznym. Kiedy zaś milknie głos, odzywa się gitara – rzewna i płacząca. Co nie powinno dziwić, kiedy przypomnimy sobie, co w tym samym czasie, gdy powstawał album, działo się na ulicach argentyńskich miast. „Rayuela” po dziś dzień robi znakomite wrażenie. To – bez dwóch zdań – jedna z najlepszych płyt jazzrockowych, jakie powstały za Oceanem w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku. Można ją spokojnie postawić obok najdoskonalszych dokonań Mahavishnu Orchestra, Weather Report czy Return to Forever. Nie sposób także nie wyrazić żalu, że debiutancki album formacji okazał się jednocześnie ostatnim. Co później stało się z członkami kapeli? Pewni jesteśmy tylko tego, że aktywny jest Guillermo Nojechowicz, uważany za jednego z najlepszych argentyńskich perkusistów jazzowych. W 1980 roku studiował w bostońskim Berklee College, a siedem lat później założył wieloetniczną formację El Eco, która działa po dziś dzień. Być może słyszeli o niej wielbiciele latynoamerykańskiego jazzu. Skład: Andrés Goldstein – śpiew, gitara elektryczna, gitara akustyczna Marcelo Morano – fortepian, fortepian elektryczny, organy, syntezator, clavinet, smyczki Eduardo Berinstein – saksofon, flet, conga, instrumenty perkusyjne, chórki Willie Campis – gitara basowa, dzwonki, instrumenty perkusyjne Guillermo Nojechowicz – perkusja, conga, instrumenty perkusyjne, chórki gościnnie: Pablo Nojechowicz – harmonijka ustna (2) Ana Maria Quatraro – chórki (4)
Tytuł: Rayuela Data wydania: 1977 Nośnik: Winyl Czas trwania: 38:42 Gatunek: jazz, rock Utwory Winyl1 1) La casa del hombre: 04:01 2) Los últimos grillos: 06:19 3) Aéreo: 04:52 4) Vientos de la calma: 03:49 5) Acaso tú crees: 07:18 6) Sexo y dinero: 04:35 7) Vendré con el tiempo: 07:48 Ekstrakt: 80% |