W środku nocy budzi nas Olaf. Jest jakaś nagła potrzeba, z guzem dzieje się coś dziwnego, ale co się dzieje, młody nawet nie wiedział. Zresztą już przestałem się łudzić, że to by cokolwiek pomogło. Dziecko miasta… No, ten Robert to ma naprawdę fantazję, nie powiem. Śniło mi się, że jednak wysadzamy wszystko w pizdu i jest po kłopocie, a ze środka wychodzi sobie uśmiechnięty Marian i mówi „Kopę lat”. Trochę boli mnie głowa. Jacka nie idzie dobudzić, ale w końcu podnosi się i on, ubieramy się w kombinezony i jazda. Na miejscu wszystko świeci się bardziej niż w kasynie. Policja, straż i pogotowie migają kogutami, aż mi się robi niedobrze. Wielkie reflektory oświetlają… guz. Tylko guz już nie do końca przypomina to, czym był jeszcze nad ranem na stacji metra. Jest prawie tak wysoki, jak okoliczne wieżowce, a kształtem zaczyna przypominać coś w rodzaju olbrzymiej kolby kukurydzy. To nie jest już rozlana kula, tylko potężny uformowany kawał mięsa. Cholerny Granacki miał chyba rację. To nie jest bezsensowne namnażanie szkodliwych komórek, to naprawdę zaczyna układać się w konkretny kształt. Za rękaw łapie mnie jakaś ruda bździągwa z telewizji. Niebrzydka nawet, chociaż oczy ma wymalowane tak, że w sumie dopiero bez makijażu byłbym w stanie ocenić. Za nią kolega z lampą, wycelował prosto we mnie, więc wkurwiam się i odpycham kolesia, żeby mi nie świecił po gałach. – Oto członek Szturmowego Oddziału Onkologicznego, który właśnie zmierza na miejsce zdarzenia – plecie dziewczę do mikrofonu. – Uderzeniowego, do jasnej cholery! – krzyczy z tyłu Jacek. – …czy może nam pan powiedzieć, co się właściwie dzieje? – mówi dziewczę dalej i biegnie za mną, podtykając mi mikrofon. – Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą, bo taką mamy z Oddziałem i szpitalem umowę. Wywiadów udziela tylko Robert i nikt inny. Zresztą i tak nie wiem, co miałbym powiedzieć. Wtedy ona patrzy na mnie, wcale nie kokieteryjnie, patrzy na mnie ze strachem, patrzy na mnie z nadzieją i pakuje mi do kieszeni kombinezonu wizytówkę, uśmiechając się lekko. Czego to się dzisiaj nie zrobi dla dobrego materiału. – Ty, co ona ci tam dała? – pyta Jacek, kiedy po chwili się zrównujemy. – Zadzwoń, mówię ci. Fajna dziewczyna. – I co jej powiem? – Twoja sprawa. Nie kończymy rozmowy, bo nawet nie ma czego kończyć. I tak przerywa nam podekscytowany Robert, ten człowiek chyba nigdy nie śpi. Zresztą pewnie nawet nie musi, bo fakt, że Robert pakuje w siebie kilogramy prochów, to przecież żadna tajemnica. Ponoć mieszka z matką, która myśli, że syn pracuje na etacie w szpitalu. – I kto miał rację? – krzyczy zadowolony. – Wysadzić, wysadzić! Po co wysadzać, to jest piękne! – To jest straszne – mówi Jacek, a ja znam ten jego głos. Głos, którego Jacek używa tylko wtedy, gdy snuje plany, co będzie robił, kiedy w końcu opuści Oddział i będzie mógł poświęcić się rodzinie. – Co za tempo… – W tym momencie jakieś dwanaście metrów sześciennych na minutę – mówi Granacki zupełnie poważnie. – Jakieś sześć razy szybciej niż przy wyrastaniu najszybszych nowych budynków. – To jest porównywalnie z przerzutami – mówi Olaf cicho. Jednak ma coś młody w głowie, choć się ostatnio nie popisał. Tego drugiego chyba do domu odesłali, a ten Olafek się jakoś trzyma z nami, starymi końmi. – Zbadaliśmy sekwencję DNA i częściowo pokrywa się z materiałem Mariana Kręglickiego! – Robert nie powstrzymuje się i cieszy jak dzieciak, chwali przed nami swoim najnowszym odkryciem. Mnie to wcale nie cieszy. Mnie to przeraża i widzę Jacka, którego też chyba przeraża, i widzę Olafa, któremu szczęka opada tak nisko, że zaraz ją chyba sobie wywichnie. – Coś więcej? – pyta w końcu Jacek z niedowierzaniem. – Tylko tyle – odpowiada Robert. – To znaczy aż tyle. Wygląda na to, że wmieszało w siebie Mariana… Zrobiło sobie małe krzyżowanko, samo z siebie! Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Krzyżowanko. Pojebało tego Granackiego, jeszcze się tak cieszy, ale niech się cieszy, on nie widział Mariana, Marian na niego nie patrzył wyłupiastymi oczami. – Jacek leci ze mną na górę obejrzeć, jak to wygląda z tamtej strony – mówi Robert, wskazując na stojący nieopodal helikopter. – Jest lekko przezroczyste, ponoć ktoś zaobserwował w tamtym miejscu ciemniejszą plamę wielkości człowieka. – Też chcę lecieć – mówię, bo w sumie mnie to ciekawi. Może się z tym Marianem jakoś pokojowo skrzyżowało… Może tam pływa w środku, a my go zaraz sprytnie wyciągniemy i wtedy niech sobie wojsko odpala nawet i rakiety. – Ty zostajesz, przydasz się na dole. Rzadko nas rozdzielają, ale jednak się zdarza. I z Robertem nie ma co dyskutować, skoro powiedział, że ja przydam się na dole, to znaczy że nie chce mnie na górze i za nic nie pozwoli, żebym leciał z nimi. Ale będę prawie jakby tam, bo na odchodnym Granacki wręczył mi krótkofalówkę. Śmigłowiec wznosi się, a ja kątem oka widzę, jak ci wszyscy dziennikarze wypieków dostają, bo jaki to będzie materiał, że śmigłowiec leci badać tego całego guza w pierwszych promieniach słońca. Najlepsza przebitka na poranne wiadomości. Już to widzę. Na tle oświetlonego guza pokrytego białą mazią wznoszący się helikopter, który już po kilkunastu sekundach zbliża się do szczytu. – Wszystko w porządku – słyszę w radiu głos Jacka. – Wygląda tak samo jak na dole. Ani śladu ciemnej plamy. – Myślisz, że tam jest Marian? – pytam, choć sam nie wiem, dlaczego akurat to przyszło mi na myśl. – Że tam ciągle żyje? W środku? Nagle wiem, że stanie się coś złego. Dokładnie na ułamek sekundy przed tym, jak to się faktycznie dzieje. Guz jaśnieje. Od podstawy przebiegają jaśniejące pręgi. Błysk. Mrugnięcie, nie mogę nie zamknąć oczu przy takim świetle. Robi się ciemno, w całej okolicy gasną światła. Dopiero po kilkunastu sekundach wzrok się przyzwyczaja do szarości poranka i widzę spadający helikopter. Śmigła cały czas się kręcą, ale on opada. Szybko, za szybko. Nie zdążę nawet powiedzieć Jackowi „cześć”. Nie umiem powiedzieć. Coś krzyczę do krótkofalówki, ale spostrzegam, że już nie świeci się na niej żadna lampka. Dzieje się dziwna rzecz. Życie Jacka staje mi przed oczami. Widzę jego żonę w białym welonie, a przecież widziałem ich ślub tylko na zdjęciach. Widzę jego dzieci, kiedy się rodzą i stawiają pierwsze kroki, o czym Jacek opowiadał mi już na Oddziale. W Oddziale. Tego chuja Roberta nawet mi nie żal, mimo wszystko. Do ziemi góra dziesięć metrów. Siedem. Śmigła cały czas się kręcą. Pięć. Spadają za szybko. Nagle unosi się dziób, jak gdyby mieli zrobić w ostatniej chwili fikołka. Zwalniają, bardzo zwalniają, ale pod sobą mają ulicę, gdzie ludzie zostawili zaparkowane samochody. W końcu lądują na dachu jednego z nich, śmigłowiec zgniata auto kompletnie. Zanim podbiegam z gaśnicą wyrwaną jakiemuś ślamazarnemu strażakowi, który gapił się tylko głupio… Wiem. Wiem, że Jacek żyje. Że żyjesz, Jacku. – Cieszę się, że widzę twoją mordę – powiedział Jacek, uśmiechając się od ucha do ucha, kiedy dobiegłem do miejsca lądowania. – Co się stało?! – krzyknąłem. Robert spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powiedział: – Autorotacja. Co ty sobie myślisz, że helikoptery spadają jak kamienie? Nie wsiadłbym do czegoś tak… – Z guzem – przerwał mu Jacek. – Co się do jasnej cholery stało z guzem?! – Impuls elektromagnetyczny – odpowiedział bez zastanowienia Granacki. – Pytanie tylko, dlaczego akurat, kiedy się zbliżaliśmy… No i jak?! Przecież elektryczność to działka ludzi! Wtedy przerwał swoje wywody. A ja dalej zastanawiam się, co chciał powiedzieć. To nie tak, że miasto nie jest inteligentne. Cholera wie, jakie jest, czasem naprawdę zdaje się myśleć, kiedy ulice wyrastają dokładnie tak, jak trzeba, jak sobie ludzie zaplanowali. Ale w końcu to jest jakoś wspomagane, może nie ma się co dziwić. Z całą pewnością jednak miasto nigdy nie działa tak impulsywnie. Nie boi się, nie wierzga, nie rusza gwałtownie. Rośnie w odpowiednich kierunkach, jak rośnie roślina. Od czasu do czasu przerzuci kawał cielska, powoli, jak żółw. Ale nie coś takiego… Nie jawna obrona, strach, nie impuls elektromagnetyczny! Odprowadzam ich do karetki, pytam Jacka, czy wszystko w porządku, kiwa głową. – A co do Mariana – mówi, kiedy przekładają go na nosze. – Jestem dobrej myśli. – Uratujemy go? – pytam, bo sam w to nie wierzę. – Cholera wie, może to on jeszcze uratuje nas. |