– Jak to nic panowie z tym nie mogą zrobić?! – wzburza się burmistrz w swoich przymałych okularach. – Ludzie właśnie chcą dotrzeć do pracy! Jest z nami Robert, nasz dyrektor i pomysłodawca Oddziału do Walki z Rakiem, jak sam go nazywał w kuluarach, bo oficjalna nazwa to Uderzeniowy Oddział Onkologiczny. Chociaż Robert to teoretyk, mam do niego pełen szacunek, on naprawdę zna się na swojej robocie. Sprawia wrażenie jakby się znał, jest chudy, ma ciemne włosy wiecznie w nieładzie i duży garbaty nos, przez co wygląda na przynajmniej dziesięć lat więcej niż ma naprawdę. Tylko okularów mu brakuje. Nie jest jak ja, albo Jacek – jest zawsze spokojny, logiczny i grzeczny niczym ostatni uczniak, przynajmniej dla zwierzchników. Ale stawia na swoim, nie idzie na kompromisy i za to go właśnie lubimy. Bo jak Robert mówi, że coś się spierdoli, to coś się na pewno spierdoli. A jak mówi, że będzie dobrze, to będzie dobrze. Różnica między Robertem a Jackiem jest taka, że Jacek po prostu czuje albo wie, a Robert dawno już to sobie policzył albo przeprowadził eksperymenty. – Drogi panie burmistrzu – już zaczął to swoje słodkie gadanie – straciliśmy tam człowieka. To nie jest zwyczajny guz, to anomalia, z której najpierw należy pobrać próbki, a potem zrównać ją z powierzchnią ziemi. – Zrównać z powierzchnią! – śmieje się burmistrz. – Guz jest pod ziemią, panie Granacki, tacy z was, za przeproszeniem, specjaliści. Jacek wtedy nie wytrzymuje, robi się czerwony i już ma zwyzywać tego okularnika. Rzadko się tak denerwuje, ale Robert odwraca się w porę i patrzy na nas tak, jak nauczyciel patrzy na niesfornych uczniów. – Nie spotkaliśmy się jeszcze z tak dużym guzem. Wykazuje on niestandardowe odruchy, więc… – Więc proszę go usunąć czym prędzej! – krzyczy burmistrz, a te matołki jeszcze przyklaskują. – Nie po to dostajecie pieniądze! – Panie burmistrzu, guz jest tak użyłowiony, że aby go usunąć, należałoby wyciąć pół centrum. Blefuje. Częściowo blefuje, bo nie mamy pojęcia, jak jest użyłowiony. Granacki, znaczy Robert, chyba też nie ma. Na pewno takiego bydlaka jeszcze nikt nigdy nie widział i na pewno żeby go usunąć, trzeba by wezwać przynajmniej paru saperów i zamknąć kilka przecznic, ale żeby od razu pół centrum? Robert musi blefować, bo przecież Robert nie może się mylić. – Myślisz…? – pytam Jacka szeptem, a on kiwa głową. – Robert zawsze ma nosa – odpowiada. A mnie się to w głowie nie mieści. Jak takie cholerstwo mogło wyrosnąć, i kiedy, i z czego. Przez noc wyrosło, dalej rośnie, ponoć już normalnie zejść się na dół nie da, a po Marianie tylko buty wyciągnęli, w karton wsadzili i żonie wysłali z listem z kondolencjami. Tak mówią. I pierwsza ekipa z dyżuru. Ja, Jacek, Marian i dwóch młodych. Olaf i ten, co się zrzygał, tak niecharakterystyczny, że chyba nigdy nie zapamiętam jego imienia. Co żeśmy niby mieli zrobić? Wszystko zgodnie z procedurą, jeszcze nas będą po sądach ciągać przez tego Mariana, jak kiedyś Witka ciągali, kiedy z dupy wyszedł sam, bez towarzysza. Nagle coś się zmienia na twarzach rajców. Jak gdyby właśnie dotarła do nich myśl: A co, jeżeli on mówi prawdę? I ja zaczynam wierzyć, że inaczej się nie da, a jednocześnie znam Roberta Granackiego i podejrzewam, że ma już w swoim laboratorium próbki guza. Gdybyśmy nie byli tutaj, nie marnowałby czasu i właśnie kolejną godzinę szukałby na szalkach Petriego sposobu na usunięcie guza w taki sposób, aby nie zniszczyć przy okazji głównej stacji metra, co do której nie ma wcale gwarancji, że w ogóle odrośnie jak trzeba. Kurwa mać.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W centrum to nie wygląda za ciekawie. Zamknęli ulice, porobiły się kilometrowe korki, a co gorsza… Na środku widać wyraźne wybrzuszenie, więc guz podnosi już tkanki jezdni. Ponoć do akcji dołączyło też wojsko i najnowszy plan jest taki, żeby nacinać z góry i do środka wpakować kilogramy trotylu. – Nie da się nacinać przez tę maź na wierzchu – powiedziałem Robertowi. – Wymyjemy, to natniemy – odpowiedział, nawet nie odwracając się w moją stronę. – Mam tylko nadzieję, że dadzą mi tam wsadzić sondę, zanim wpakują do środka trotyl. Wtedy zrozumiałem, jakim jestem idiotą. Jeszcze trzy godziny temu w Urzędzie Miasta myślałem, że Robert ma już na pewno próbki, w ogóle nie zastanowiłem się, jak miałby przyrządzić preparaty, skoro cholerstwo nawet ciąć się nie dało. Może z haka? Może na Jackowym haku zostało cokolwiek, ale nie jestem sobie w stanie przypomnieć, czy żeśmy zdołali hak odczepić i wynieść na powierzchnię. – Mają tylko śluz – mówi Jacek, jak gdyby wiedział, co mnie trapi. – A chcą wymazu ze środka. Robert woła nas i macha ręką. Przeciskamy się między dziennikarzami, policją i zwykłymi gapiami. – Tu trzeba wyciąć metr na metr – mówi Robert, jak gdyby nas prosił, a nie rozkazywał. Zawsze tak mówi. – To twarda uliczna skóra, ale jak mi te zakute łby wjadą z ciężkim sprzętem, na pewno coś pójdzie nie tak. Rozumiemy się? Kiwamy głowami i idziemy do oddziałowego auta po specjalne wycinarki, stworzone na wzór długich pił spalinowych. Zakładamy hak, a młodego Olafa sadzamy przy wyciągarce, chociaż do tego się przyda. A potem już standard. Sprawdzamy kalosze, naciągamy z Jackiem maski i zaczynamy robotę. Najpierw świszczą piły na suchym zrogowaciałym naskórku, potem rzężą wolniej, kiedy zaczyna się właściwa skóra, a za chwilę chluśnie krew. A my rżniemy dalej, choć wyglądamy już w tym momencie gorzej niż rzeźnicy, nawet niektórzy żołnierze patrzą na nas z obrzydzeniem. Uśmiecham się tylko do Jacka, przecierając szybkę maski, bo on po oczach umie poznać, że się uśmiecham. I też się uśmiecha. Nie wiem, co by wojsko zrobiło, ale pewien jestem, że nasza robota to przy tym operacja wykonana z chirurgiczną precyzją. Miało być metr na metr i rękę dam sobie uciąć, że pomyliliśmy się najwyżej o kilka centymetrów. Cali jesteśmy umazani krwią, mimo pozakładanych sączków, a po chwili Olaf załącza wyciągarkę i już tylko podcinamy od dołu, ostatnie cięcia i kawałek ulicy gruby na półtora metra ląduje obok. Ludzie się krzywią. Tak strasznie ich obrzydza ten wypreparowany kawałek miasta, w którym żyją od małego. Nie wiem, co oni sobie myślą, naprawdę. Że ich domy są jakieś mniej obrzydliwe? Że ściany nie są miejskimi paznokciami, że woda, którą mają w kranie, nie przepływa przez miejskie żyły? Dla nich miasto to ciche dudnienie nad ranem, rytm jego serca, który usypiał ich w kołyskach. Może dla nich miasto to wspomnienia ze szczęśliwych lat młodości, pamięć o pierwszej dziewczynie, wierszyki „O! Moje miasto nerwami przeszyte” ze szkolnych akademii… Tymczasem miasto jest mięsem, miasto jest krwią, a jego drogi i arterie to tylko szlifowane ludzkimi stopami nabłonki. Miastem są kościoły, które rosły tym piękniejsze, im częściej ich używano. To ulice, które – jak właśnie się mogą przekonać – nie są niczym innym niż grubą na metr do pięciu skórą, noszącą na sobie ich śmieszne samochody. Miasto to organizm, z którym nauczyliśmy się żyć, ale chyba nigdy nie nauczymy się go w pełni kontrolować i nawet za sto lat budynki będą rosnąć wbrew planom urbanistów. Tego właśnie brakowało większości rekrutów do Oddziału. Głębokiego przekonania, że miasto jest tym właśnie, czego nie chcemy w nim widzieć. Że tak wiele się od nas nie różni, że nie mamy nawet pewności, czy temu całemu miastu nie jesteśmy całkowicie zbędni. Czy nie wyglądałoby bardzo podobnie, gdyby nie mieszkał w nim żaden człowiek, a kto wie – może wyglądałoby sto razy piękniej bez tych pożal się architektów, wszędobylskich reklam, kabli elektrycznych i naszych śmieci. Bo elektryka to nie jest coś, co miasto wytworzyło samo z siebie, prąd jest dla niego czymś obcym. Miasto dało nam wodę i kanalizację, dach i ściany do ochrony przed deszczem. Albo może my mu je wydarliśmy, bo pierwotnie służyły one do czegoś innego, tylko już nikt nie pamięta, do czego. I ja, i Jacek rozumieliśmy, że nie wiemy o mieście za wiele. I rozumiemy to teraz, kiedy stoimy, dysząc ciężko, nad dziurą powstałą w miejscu wydartej miastu skóry. W środku rzeczywiście widać pulsujący guz, pokryty mleczną mazią. – Dzięki! – krzyczy Robert, uśmiechnięty jak nigdy. – Maź powinno dać się wymrozić, wtedy tniemy. Młody od rzygania, on się chyba nazywa Michał, ale cholera go wie, już taszczy ze sobą butle z ciekłym azotem. Maź rzeczywiście zamienia się w lodową skorupę, którą idzie potem zbić młotem i jest szansa na czyste cięcie. Więc tnę, tutaj tkanka nie jest tak gruba jak uliczna skóra, kilka centymetrów, w środku widać półprzeźroczystą maź, skręcone naczynia i… – Stop! Stop! – krzyczę, kiedy w tej mazi spostrzegam czyjąś sylwetkę. Znajomą twarz, która patrzy na mnie i wydaje się być na wyciągnięcie ręki. |