To znaczy, przepraszam. Wszechświat jest jak cebula, czyli ma warstwy. Każda z tych warstw to inny czas, inna przestrzeń, inny świat. „Black Science” to historia Briana McKaya, człowieka, który wynalazł sposób na podróżowanie pomiędzy tymi warstwami. Jest ciekawie, ale naprawdę interesująco robi się gdy maszynka do przeskakiwania między światami ulega częściowej awarii.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ostatnio chwaliłem Taurusa za publikację starszych pozycji światowego komiksu (patrz „Valerian”) teraz chwalę za ciepłe jeszcze nowości. Dzieło Amerykanina Ricka Remendera (scenariusz) i Włocha Matteo Scalery (rysunki) ujrzało światło dzienne zaledwie rok temu. I bardzo dobrze, że tak szybko mamy polskie wydanie bo „Black science” robi wrażenie. Na samym początku jest to wrażenie lekkiego chaosu. Czytelnik jest wrzucony w sam środek zakręconej akcji, rozgrywającej się w dziwacznych plenerach a całość jest doprawiona nie do końca zrozumiałymi przemyśleniami głównego bohatera. I tutaj ważne jest aby przetrwać pierwszych trzydzieści stron. To właśnie ten moment, w którym czytelnik rzucony na pastwę bogatej wyobraźni Remendera, zaczyna dochodzić do wniosku, że w tym szaleństwie jest metoda. Retrospekcje, przemyślenia głównego bohatera, oraz rozbicie chronologiczne zaczynają powoli do siebie pasować niczym puzzle. Od strony fabuły, „Black science” budzi mocne skojarzenia z „Rozbitkami czasu” (czy ktoś wreszcie wyda cały ten komiks?!). McKay wraz z ekipą (dosyć ciekawa mieszanka postaci), podobnie jak Christopher z „Rozbitków…” wbrew swojej woli przemierza niezliczone światy. I trzeba przyznać, że wizjami tych światów autorzy „Black science” godnie nawiązują do prac Gillona i Foresta. Podstawowa różnica polega na tym, że Christopher funkcjonuje w jednym wszechświecie, McKay za pomocą tzw. „latarni” przemieszcza się pomiędzy światami równoległymi, czasem wręcz alternatywnymi (plemienna Europa podbijana przez zaawansowaną cywilizację Indian). Co ważne, każdy świat jest inny, niepodobny do poprzedniego, rządzący się swoimi prawami. I tylko latarnia, ciągle w ten sam niekontrolowany sposób co kilka godzin wykonuje skok w nieznane. I wszyscy podróżnicy chcąc pozostać w grupie i nie być porzuconym na zawsze w nieznanym świecie, muszą w tym momencie być w jej zasięgu. A powodów aby się oddalić jest wiele. Ale niezwykłe światy, zachwiana chronologia są tylko tłem do głównego wątku. A wątek ten daje o odpowiednią dawkę napięcia. I chociaż ktoś może uznać, że walka ojca o bezpieczeństwo swoich dzieci (a dokładnie o bezpieczny powrót do swojego świata) jest tanim chwytem, to chwyt ten Remender rozegrał całkiem sprawnie. Bardzo sprawnie balansuje pomiędzy niebezpieczeństwami, które pojawiają się na kolejnych odwiedzanych światach, a zagrożeniem wynikającym z iskrzących relacji w grupie alternautów. Bo grupa ta stworzona została według najlepszych prawideł dających pewność, że generowane konflikty będą napędzać akcję. McKay to naukowy geniusz ogarnięty obsesją uratowania dzieci. Jest jeszcze klasyczny przedstawiciel wielkiej korporacji, były marines, kochanka (czyja to sami zobaczycie). Dzięki temu, nawet wtedy gdy „latarnia” przerzuciła ich wyjątkowo do świata w którym nie ma wojny, gigantycznych żab czy też nie do końca zwyczajnych małp, to i tak jest gorąco. Graficznie komiks prezentuje się całkiem atrakcyjnie. Pełne dynamiki plansze, sprawiające wrażenie jakby były namalowane akwarelami, także nawiązują do perfekcyjnej kreski Gillona. W szczególności jeśli przyjrzeć się szablonom postaci. Co tu dużo mówić. Autorzy wpadli na niezły pomysł i perfekcyjnie go zrealizowali, a właściwie realizują. Początkowe zagubienie stopniowo przechodzi w zainteresowanie aby ostatecznie po blisko stu sześćdziesięciu stronach (nieźle, prawda?) zamienić się w fascynację, tym bardziej, że końcówka pozostawia niedosyt.
Tytuł: Black Science #1: Zasada nieskończonego spadania Data wydania: styczeń 2015 Gatunek: SF Ekstrakt: 90% |