powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXLIII)
styczeń-luty 2015

Przeistoczenie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Dziewczyna w szarawarach uchyliła drzwi wiodące do sąsiedniej izby i ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. Teraz Heritage słyszał wyraźnie skoczną melodię, wygrywaną przez kapelę.
– Nie zatrzymujemy młodych ludzi, Heritage. – Ręka przewodniczącego rady wykonała szeroki gest. – Mogą iść, jeżeli się najedli.
Jean kiwnął głową. Luc Perrault, Charles i sześciu pozostałych członków jego wyprawy zerwało się natychmiast. Jeden z nich, Omar Savigny, starał się gwałtownie przełknąć duży kęs mięsa i zaczął się krztusić. Montfort z rozmachem klepnął go kilka razy po plecach.
– Zdecydowaliśmy, że przystąpimy do hrabstwa.
Ton głosu Hendrika Velde brzmiał beznamiętnie. Postukał widelcem w stół.
– Dzisiejsza wieczerza jest spotkaniem pożegnalnym, Heritage – kontynuował. – Może się już nie zobaczymy… Chcieliśmy, abyście mieli dobre wspomnienia. Zdecydowaliśmy się przyjąć warunki Osady Centralnej godzinę temu.
Nie patrzył na nikogo – spoglądał na półkę nad głową Jeana, zapełnioną starannie wyczyszczonymi przedmiotami używanymi przed Wielkim Zimnem. Określano je bardzo różnie: jako monitory, radioodbiorniki, czujniki, pochłaniacze dymu, odbiorniki plazmowe. Niektóre w ogóle nie miały nazwy. Na wielu leżały serwetki i stały gliniane dzbanuszki z kwiatami.
Jean nie zwracał uwagi na zbiór pamiątek z okresu przed zlodowaceniem. Prawie w każdym domostwie ustawiano takie przedmioty, używane jeszcze w okresie pierwszego pokolenia, teraz już bezużyteczne. Czyniono tak, jak sądził, ze względów sentymentalnych.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Niektóre świece, prawie już wypalone, zaczynały skwierczeć. Scarron gasił je, po czym zapalał i osadzał nowe.
Heritage powoli dojadał kaszę z kawałkami soczystej koniny.
– Velde, mógłbyś wyjaśnić powody tej decyzji? – zapytał ostrożnie. – I powiedzieć, jak teraz będzie wszystko wyglądało?
Velde stanowczym ruchem odsunął od siebie pusty talerz.
– Jest pan mądrym człowiekiem, Heritage – odpowiedział, wyciągając z kieszeni spodni szmatkę i wycierając usta. – Wie pan, tak samo jak ja, że nieustanne zmiany technologiczne są ułudą.
Oglądał spłacheć tkaniny, jakby dostrzegł w nim coś ważnego.
– Ułudą! – powtórzył grzmiącym głosem. – Czy żyje się nam źle? – ciągnął. – Nie, żyjemy całkiem dobrze.
– Na poziomie dawnego siedemnastego wieku – sarkastycznym tonem zauważył Vernon. – Z pewnymi odchyleniami w jedną albo drugą stronę osi czasu.
– A kiedyż osiągniemy poziom dziewiętnastowieczny i kto z nas tego doczeka?
Velde zadał pytanie podniesionym tonem.
– Nikt – odpowiedział sam sobie, kręcąc głową. – Nie wydobywamy miedzi, wykorzystujemy tylko topniejące zapasy – kontynuował. – Metal zwany niklem znamy z opisów. Nie umiemy pozyskiwać rtęci. Nie wiemy, jak wygląda ruda ołowiu. Czego jeszcze nie posiadamy? Gumy, plastyku, ropy naftowej, wielkiej fury surowców.
– Guma nie jest surowcem! – Scarron prychnął pogardliwie.
– Wiem. – W głosie przewodniczącego rady zabrzmiało zniecierpliwienie. – Podałem przykład. Twierdzę, że propozycja Osady Centralnej brzmi rozsądnie. Nie musimy całe życie gonić za postępem, bo i tak jest nieunikniony. Nie musimy czynić z niego sensu i konieczności życia. Nie wyprzedzimy czasu, więc spokojnie pozostawmy czasowi dalsze zmiany.
Mocno uderzył pięścią w stół, może chcąc podkreślić znaczenie słów.
– Vernon oponował przeciwko uchwale, bo będzie musiał na starość stać się zwykłym farmerem, a tego nie zdążył się nauczyć – sarkastycznym tonem stwierdził drugi z członków rady, siedzący obok Hendrika Velde.
Chudy mężczyzna o mocno siwiejących włosach i wystającym z kołnierzyka koszuli wielkim jabłku Adama do tej pory milczał. Przez ramię przewiesił sobie pendent od rapiera. Nagle zaczął się spazmatycznie śmiać, jakby jego własne stwierdzenie go rozbawiło.
– Nauczyć się orać, siać, rozkładać gnój. Przyjmować porody cielaków i jagniąt, szlachtować świnie, a nie tylko myśleć, co i jak udoskonalić. – Przetarł dłonią załzawione ze śmiechu oczy. – Nowe doświadczenie, co, Vernon? Przestaniecie zżerać owoce naszej pracy i żyć jak pączki w maśle. Przestaniecie dyktować, jak mamy postępować. W końcu poznacie smak codzienności, dowiecie się, co to znaczy liczyć każdy grosz, funt mąki i torbę ziarna. Pogrubieją wam dłonie, pasibrzuchy.
W jego głosie zabrzmiało szyderstwo.
Heritage przypomniał sobie jego nazwisko: Walther Wald. Zapamiętał je, bo Wald zawsze najbardziej zdecydowanie żądał obniżania cen towarów przywożonych przez wyprawy Jeana. Ciągle narzekał, że wszystko jest takie drogie.
– To, że żyjesz teraz tak, jak żyjesz, zawdzięczasz mędrcom i inżynierom. – W głosie Vernona brzmiała złość. – Zapasy żywności, leków, odzieży i surowców po okresie Wielkiego Zimna szybko się skończyły. Odtwarzaliśmy krok po kroku spuściznę dawnych czasów – nie zapominaj o tym!
– Pamiętam… – Wald głęboko skłonił się nad stołem. – Ale skończyliśmy z tym. Jesteśmy już samowystarczalni. Dalszy rozwój pójdzie swoją drogą – szybciej, wolniej, ale nastąpi.
W izbie zrobiło się duszno od dymu wielu świec.
– Pójdzie swoją drogą… – Vernon odsunął talerz. – Najpierw utworzycie hrabstwo, później okaże się, że tam, gdzie żyją nieznani nam ludzie, powstało też coś podobnego, a oba twory zamierzają korzystać ze wspólnego źródła surowców. Rozpocznie się rywalizacja o dostęp, będą potrzebni wodzowie, baronowie, hrabiowie czy jak ich tam zwano. Rozgorzeje walka, niektórzy się wzbogacą, inni polegną.
– O tak, rozwój pójdzie swoją drogą – powtórzył po chwili milczenia. Rozpiął guzik kaftana. – Nic tak nie przyspiesza postępu technicznego, jak piękna wojenka. Szybko się jej doczekacie.
Zgrzytnął zębami
– Czy ty wiesz, Wald – Scarron uderzył pięścią w stół – że przed uderzeniem tej planetoidy działała baza na Księżycu produkująca, a nie fabrykująca materiały niemożliwe do wytworzenia na naszym globie? Zabierały je statki kosmiczne bez załóg ludzkich, kierowane przez automatyczne systemy nawigacyjne. Wiesz, czym są automatyczne systemy nawigacyjne?
– Orać, kosić i podrzynać świniom gardła. – Velde znów zaśmiał się zjadliwie. – Przy okazji możecie stworzyć coś nowego. Byliście kiedyś potrzebni, przyznaję to, ale teraz już nie. Wystarczy to, co mamy.
Teraz z kolei Wald huknął z całej siły zaciśniętą dłonią w obrus.
– Banda pasożytów wykorzystująca pracę innych! – krzyczał. – Nie nierobów, tego nie powiem, ale pasożytów. Dość tego! Za parę lat będziemy mieli maszynę Watta! Nastanie wiek pary! On i tak nadejdzie, może za dziesięć, może za piętnaście lat albo później. Ale do tego nie potrzeba waszej kasty, na którą pracował mój dziadek, ojciec, a i ja tyrałem całe życie.
Z widoczną pogardą splunął na podłogę.
– Nie żyjesz w ziemiance i nie podcierasz liściem dupska dzięki nam, mędrcom i inżynierom. I dzięki planowi, bezrozumny wieprzu.
Vernon jednym ruchem zmiótł ze stołu na podłogę wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego ręki.
– Posłuchaj, śmierdzący własnym moczem capie – ciągnął. – Nie chciałem i nie chcę wstawać rano i kłaść się spać o zmierzchu, bo nadal dysponujemy tylko kagankami i świecami. Jeżeli już muszę tak żyć, to pragnę mieć pewność, że moje dzieci tak żyć nie będą. A wam sprawia przyjemność wysypianie się zimą i poza ciepłym kocem i rżnięciem żony w nocy nie widzicie dalej niż koniec własnego nosa. Zastanów się, głupcze, skąd te koce się wzięły. Kto opracował krosna? Kto wymyślił wytwarzanie kondomów z jelit baranich? Dzięki nim nie otacza was wianuszek dzieci. Chcecie po prostu wyrzucić inżynierów i mędrców, bo jesteście niedoukami. Zwykłymi wieprzami, ludzkimi wyskrobkami, zadowolonymi, że żrą codzienną porcję strawy. Nikim więcej. I tak możecie żyć jeszcze długo, bezrozumne barany, śmierdząc gnojem.
Wald zerwał się na równe nogi. Jego chuda twarz spurpurowiała. Starał się wyciągnąć rapier z pochwy, lecz końcówka jelca zaplątała się w dziurkę pasa. Rozjuszony mężczyzna dziwacznie podskakiwał, bez skutku starając się dobyć broni.
Heritage wsunął dłoń pod połę kaftana i położył na rękojeści dużego kordelasa, z którym nigdy się nie rozstawał.
To ta nawęglana stal – pomyślał – opracowana jeszcze w minionym pokoleniu. Wielki postęp.
Myśl go zdziwiła, bo nie miała żadnego związku z kłótnią Vernona i Walda.
– Dość tego! – Velde zerwał się gwałtownie. Krzesło z hukiem uderzyło o ścianę. – Jeszcze się pozabijacie! Przestańcie!
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.