powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXLIII)
styczeń-luty 2015

Pacjent zmarł, po czym wstał jako zombie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Beatrycze Nowicka: Zgadzam się, że to jest zmarnowany potencjał. Jako że nie jestem fanatyczną fanką Tolkiena, mnie dodanie Tauriel w żadnym wypadku nie przeszkadzało. W części drugiej może nieco ten wątek romansowy zbaczał w stronę kiczu, ale i tak mi się podobał. Ten związek wcale nie wydawał mi się dziwaczny i niemożliwy do zrealizowania. Pewnie też dlatego, że na naszym rodzimym poletku fantastycznym, szlak przetarli już Baugi i Arien z opowiadań Świdziniewskiego, którzy wprawdzie natknęli się na rozmaite przeszkody, ale w końcu wypracowali sposób na wspólne życie. Spodziewałam się raczej, że Kili i Tauriel zginą w wirze szaleńczej walki, na przykład on rzuci się ratować Thorina, ona podąży za nim i skończą otoczeni przeważającymi siłami wroga, wzajemnie osłaniając sobie plecy. A w głębi duszy miałam leciutką nadzieję, że oboje przeżyją, ale chcąc odejść i żyć w spokoju upozorują własną śmierć. Byłoby to odstępstwo, ale już wprowadzenie Tauriel było niekanoniczne, więc czemu nie pociągnąć tego dalej. Lubię dobre zakończenia. A tymczasem losy tej pary w „Bitwie…” wypadły dość blado, mało uczuć w tym było. W scenie, w której Kili poprosił Tauriel o to, by z nim popłynęła a ona spojrzała na Legolasa i została nie było szczególnego napięcia. Miałam wrażenie, że w tym momencie bohaterka powinna wskoczyć na łódź, to mi bardziej pasowało do wyobrażenia o niej, stworzonego na podstawie jej zachowania w części poprzedniej.
Jakub Gałka: Zgadzając się z Waszymi zarzutami – szczególnie z brakiem zakończenia, niedomknięciem bitwy, nielogicznościami, skupieniem się na 3D i „przefajnowanych” efektach – chciałbym dorzucić jeszcze konstatację z innej beczki. „Hobbit”, chociaż miał wszelkie prawo być „lżejszą” wersją „Władcy”, w wielu miejscach okazuje się filmem dużo straszniejszym, poważniejszym, mroczniejszym. Szczególnie dobrze widać to w „Bitwie…”, w której mamy między innymi sceny mordowania bezbronnych już w tym momencie krasnoludów (Fili i Kili), pokazanych ze szczegółami, w których ich oprawcy delektują się chwilą, a także postacie trolli przerobionych na machiny bojowe (obcięte kończyny zastąpione różnymi rodzajami broni, wyłupione oczy) niczym z najmokrzejszych snów fanów torture porn. Jeżeli dodać do tego sztandarowo obrzydliwe orki z ich dziwną modą na montowanie żelastwa bezpośrednio do ciała, to muszę powiedzieć, że miejscami byłem mocno zniesmaczony i zastanawiałem się, czy ja rzeczywiście oglądam film fantasy o niziołkach. Być może to udział Guillermo del Toro i jego specyficzna estetyka są temu winne?
Michał Kubalski: Teraz, gdy zwróciłeś na to uwagę, muszę Ci przyznać rację. Orkowie z „Władcy…” byli bardziej zróżnicowani i społeczni, tutaj tylko Azog wyróżnia się z hordy (w roli kapitana Haka). I we „Władcy…” tylko nieliczni byli zniekształceni celowo (np. inspektor oddziału orków, do którego w Mordorze trafiają Frodo i Sam).
Beatrycze Nowicka: Ja wiem… Nie wydaje mi się. Nie będę się kłócić, gdzie było więcej przelewania juchy, ale w pierwszej trylogii śmierć bardziej się czuło. Wspominany wyżej Helmowy Jar czy śmierć króla Theodena w części trzeciej. No, a Boromir! Wiem, niektórzy się śmiali z tej sceny, ale ja akurat nie. Był w tym dramatyzm, to się przeżywało. A tu wprawdzie wszyscy się tłuką zajadle, ale atmosfera nie jest ciężka. Oglądając, dopisywałam sobie didaskalia, w których to, co dzieje się na ekranie, jest prowadzoną „na lekko” sesją RPG dla wysokopoziomowych postaci (gdy w filmie padły słowa, wypowiedzianego przez jednego z krasnoludów, stającego do walki wraz z dwoma towarzyszami: „Zbliża się około setki goblinów!” „Zatrzymamy ich!” – wyobrażałam sobie scenkę, gdzie gracze zaczynają porównywać statystyki swoich postaci z statystykami przeciwnika). A jeśli byłeś zniesmaczony, to w żadnym razie nie sięgaj po grę komputerową „Cień Mordoru” – gra taka sobie, ale sceny rzezania orków zdumiały mnie swoją brutalnością.
Konrad Wągrowski: Ale z drugiej strony Azog i Bolg jednak stali się najbardziej rozpoznawalnymi orczymi bohaterami w historii sagi, z pewnością dystansując Gothmoga.
Michał Kubalski: Nic dziwnego, wszak Gothmog nawet nie został nazwany na ekranie.
Piotr „Pi” Gołębiewski: Rety, czytając wasze komentarze, mam wrażenie, że was na ten film zaciągnięto siłą i posadzono w pierwszym rzędzie z tym urządzeniem na głowie z „Mechanicznej pomarańczy”. W moim przypadku było tak, że na seanse trafiałem, kiedy już wszyscy inni zdążyli filmy obejrzeć i skrytykować. Po tylu zarzutach, zniechęceniach i narzekaniach, spodziewałem się najgorszego, ale na szczęście miło się rozczarowałem. Wszystkie „Hobbity” mi się bardzo podobały, choć oczywiście zrobiły na mnie mniejsze wrażenie, niż „Władca…”. Z tego wszystkiego chyba „Niezwykła podróż” najmniej mnie zauroczyła, ale być może potrzebowałem przestawienia się na inną jakość. Nie ukrywajmy: kiedy Jackson kręcił pierwszą trylogię, robił dzieło prekursorskie i wszyscy byli pod wrażeniem, że mu się udało. Teraz oczekiwania były tak wygórowane, że chyba nie miał szans im sprostać, zwłaszcza że widać było, że wytwórnia naciskała, by całość była bardziej przystosowana dla młodszego widza (niby walka, głowy odpadają, ale krwi nie widać). No, trudno, znak czasów. Z drugiej strony książkowy „Hobbit” również nie miał ciężaru gatunkowego kontynuacji. Myślę, że właśnie w ten sposób należy także patrzeć na całe przedsięwzięcie, nie jako superpoważną epopeję, a na baśń, w której orki wyglądają odpychająco, główni bohaterowie są piękni, a dobro wygrywa i w jego obronie wszyscy chętnie chwytają za broń. Po wyczynach Legolasa w „Powrocie króla” jego skakanie po kamieniach mnie zupełnie nie dziwiło, a robaki służyły tylko do kopania tuneli, bo… Bo tak. To tak, jakby zastanawiać się, po co Gwiazda Śmierci miała ten nieszczęsny wywietrznik, przez który można było ją zniszczyć. Taka konwencja. Na koniec wywodu dodam jeszcze, że książkę czytałem w podstawówce i pamiętam z niej tylko fragmenty, w związku z tym całkowicie nie przeszkadzają mi nowe wątki. Też wydawało mi się, że robienie trylogii filmowej z takiej cieniutkiej powieści jest lekką przesadą, ale po seansie całości mogę powiedzieć, że Jackson wyszedł z tego obronną ręką.
Michał Kubalski: Właśnie książkowy Hobbit miał zupełnie inny ciężar gatunkowy, a Jackson przywalił go stosem ultraepickich (a raczej takich, jakie za epickie uchodzą obecnie) zwolnionych ujęć, wznoszonych okrzyków i akrobatycznych wyczynów. I to filmowi zaszkodziło.
Beatrycze Nowicka: O wadach projektowych Gwiazdy Śmierci było już tyle dyskusji i dowcipów… Ja jednak wolę, jeśli jakaś wewnętrzna logika jest. Albo inaczej – mam wrażenie, że we „Władcy…” było jej więcej niż w „Bitwie pięciu armii”. No i „Władca…” potrafił mnie naprawdę poruszyć emocjonalnie, a kolejne „Hobbity” oglądałam bardziej na zasadzie cieszących oko widoków i efektownych scen. Jak dla mnie „epickości” – w moim rozumieniu tj. konfliktu Dobra ze Złem, poświęcania się itp., było znacznie mniej. Kiedy krasnoludy zabarykadowały się w kilkunastu pod Górą, bardziej chciało mi się śmiać na zasadzie „jak oni zamierzają tych skarbów upilnować”, niż myślałam sobie „oto Thorin opętany żądzą złota ściągnie na swych wiernych towarzyszy zgubę”. A co do skaczącego Legolasa, którego wszyscy ganią jak jeden mąż. Szczęśliwie idąc na film zostałam uprzedzona, więc mnie to nie zdziwiło. Powiem tak – jestem w stanie łyknąć taką konwencję, ale wtedy, gdy twórcy są konsekwentni. Wtedy bohaterowie mogą sobie nawet fruwać z mieczami, odbijać się od liści bambusa, powierzchni wody, walących się budowli i czego tam jeszcze; godzę się na to na zasadzie – „cóż, taka estetyka”. Ale jeśli w pozostałych częściach nie było aż tak przekombinowanych akrobacji a teraz są, to mi to faktycznie nieco zgrzyta, bo wprowadza umowność.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

133
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.