Przeszli dość zaskakującą drogę – od punka do psychodelicznego space rocka z zacięciem stonerowym. Warto jednak było, ponieważ wydany w październiku ubiegłego roku debiutancki pełnowymiarowy album norweskiej formacji Black Moon Circle to jedno z najciekawszych odkryć na scenie muzycznej. Co to oznacza dla Państwa? Wewnętrzny imperatyw, aby jak najszybciej wejść w posiadanie „Andromedy”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dlatego nie przepadam za podsumowaniami! Tymi wszystkimi rankingami najlepszych płyt, najciekawszych wykonawców (i co tam jeszcze da się wymyśleć) za dany rok. Zawsze bowiem przegapi się coś istotnego i wartościowego. Dotrze to do człowieka już po sporządzeniu zestawienia i wywołuje potem ogromne wyrzuty sumienia, bo nie załapało się do pięćdziesiątki, dwudziestki czy nawet – w ekstremalnych sytuacjach – dziesiątki. Tak jest chociażby z debiutem Black Moon Circle, którą to płytę odkryłem dopiero w styczniu, nie miała więc szansy załapać się do „esensyjnego” bilansu za 2014 rok. Ze szkodą dla zespołu i redakcyjnego rankingu. Gorzej, że podobnych wydawnictw jest – już to wiem – znacznie więcej. Ale trudno! Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Warto za to nadrobić zaległości. Dzisiaj nadrabiamy pierwszą, zachęcając do zapoznania się z debiutanckim wydawnictwem norweskiego tria Black Moon Circle. Choć grupa powstała dopiero przed niespełna trzema laty, tworzący ją muzycy – dwaj, pochodzący z Trondheim, bracia i zarazem liderzy formacji: wokalista i basista Øyvin Engan oraz gitarzysta Vemund Engan – wcale nie są żółtodziobami na rockowej scenie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wcześniej udzielali się w alternatywno-punkowej grupie The Reilly Express, z którą wydali nawet dwa albumy: „Ways of Feeling” (2004) i „Howl, Shake & Boogie” (2009). Zespół nie odniósł jednak sukcesu – ani artystycznego, ani tym bardziej komercyjnego – dlatego też bracia Enganowie zdecydowali się pójść inną drogą. Skaptowali perkusistę Pera Andreasa Gubrandsena i wraz z nim stworzyli nową jakość – Black Moon Circle. Postanowili tym samym odejść od schematycznego rocka i – inspirując się takimi wykonawcami, jak Hawkwind czy Øresund Space Collective – rozpocząć zupełnie nowy rozdział w swojej karierze. Jeszcze w 2013 nagrali cztery utwory, które w lutym następnego roku ukazały się na EP-ce zatytułowanej po prostu „Black Moon Circle”. Jak się okazało, zawarta na niej muzyka spotkała się z pozytywnym oddźwiękiem, co zachęciło Enganów i Gubrandsena do skomponowania i jak najszybszego zarejestrowania kolejnych utworów. W kwietniu zamknęli się na jeden dzień w studiu i „na setkę” nagrali pięć numerów, które pół roku później opublikowane zostały na debiutanckim longplayu (zarówno w wersji winylowej, jak i kompaktowej). O jakości poczynań zespołu niech świadczy fakt, że na podpisanie kontraktu z nim zdecydowała się prestiżowa norweska wytwórnia Crispin Glover Records, wydająca także między innymi Motorpsycho i Spidergawd. „Andromeda” zaczyna się od potężnej dawki czadu pod postacią „The Machine on the Hill”. Skrzecząca gitara (z syntezatorowym tłem, za które odpowiada zaproszony do studia Scott Heller, znany też pod pseudonimem Dr. Space) i spacerockowy wokal świetnie wprowadzają w zawartość całego albumu. Mimo że Black Moon Circle tworzy zaledwie trzech muzyków, potrafią zagrać z takim rozmachem, że czapki z głów! Słychać poza tym, że zasłuchani są w dokonania klasyków z lat 70. XX wieku – dużo w ich twórczości zarówno hard, jak i blues rocka; od siebie dodają jeszcze motoryczny stonerowy rytm i spacerockową lekkość. Co ciekawe, Vemund Engan nie stroni również od solówek gitarowych, a w tym konkretnym kawałku gra nawet dwie. I chociaż nie są to wirtuozerskie popisy w stylu Joe Satrianiego czy Steve’a Vaia, idealnie spełniają swoje zadanie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Końcówka zaś dosłownie wgniata w fotel (względnie krzesło, jeżeli akurat ktoś jest w stanie wysiedzieć, słuchając Black Moon Circle) – improwizacyjne szaleństwo sięga w niej bowiem zenitu, a gitara albo rozdziera uszy, albo akurat zgrzytami rozłupuje czaszkę od środka. Zdając sobie sprawę ze stopnia dewastacji poczynionego za sprawą „The Machine on the Hill”, kolejny utwór – „Jack’s Cold Sweat” – zespół przezornie zaczyna trochę spokojniej. Ale za to zdecydowanie mroczniej. Wyeksponowany bas i punktowe akordy gitary wywołują uczucie niepokoju i nie zmienia tego nawet bardziej przyjaźnie brzmiący wokal Øyvina. Zresztą po dwóch minutach Norwegowie i tak wskakują na swoje normalne obroty, udowadniając przy okazji, że lekcje ze znajomości dokonań Monster Magnet i Alice in Chains także odrobili. Olbrzymia ekspresja łączy się od tego momentu z przejmującym smutkiem obecnym w głosie frontmana – tak samo wzruszał nas przed laty świętej pamięci Layne Staley. W podobnym klimacie utrzymana jest „Supernova”, w której psychodelia miesza się ze spacerockową improwizacją. Dzięki temu utwór „płynie” sobie spokojnie przez ponad sześć minut, choć równie dobrze mógłby trwać dwa razy tyle, a i tak nie zdążyłby się znudzić.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Znacznie bardziej zróżnicowany stylistycznie jest za to „Dragon”. Otwiera go śpiew Øyvina, któremu akompaniuje na gitarze akustycznej, grając lekko orientalizującą melodię, Vemund. Kiedy z czasem do braci Enganów dołącza Per Andreas, robi się motorycznie, choć muzycy wciąż grają „unplugged”. Zapętlone rytm bębnów i motyw gitary wprowadzają słuchacza w trans, głównie po to, by po chwili zespół mógł zastosować prawdziwą terapię szokową – uderzenie stronerowych ścieżek gitary (co zdradza, że trochę chyba jednak grzebano nad zarejestrowanym materiałem w fazie miksowania i masteringu) przewala się przez umysł jak lawina. Pełna psychodelicznych improwizacji końcówka łagodzi co prawda przeżyty wstrząs, ale do ukojenia skołatanych nerwów wciąż jest daleko. Całość zamyka kompozycja tytułowa, w której poznajemy jeszcze jedno oblicze Black Moon Circle. Muzycy tym razem rezygnują z potężnego brzmienia na rzecz budowania odpowiedniego nostalgicznego klimatu. Rozkręcają się powoli – także z tego powodu, że po drodze pozwalają sobie na masę drobnych improwizowanych wtrętów. Za to finał jest już imponujący. Choć trochę zaskakiwać może surowe, garażowe brzmienie, ponownie przywodzące na myśl pierwsze lata grunge’owej rewolucji. „Andromeda” to album, który – bez dwóch zdań – powinien spodobać się wszystkim wielbicielom sceny skandynawskiej spod znaku vintage. Po który bez najmniejszych obaw mogą sięgnąć ci, którzy w poprzednich miesiącach zasłuchiwali się w płytach takich formacji, jak Motorpsycho, D’accorD, Three Seasons, Kaukasus, Agusa, The Graviators, Amaxa czy My Brother the Wind. Radosna wiadomość brzmi tak: Przybyła Wam kolejna grupa, której poczynania warto śledzić ze szczególną uwagą! Skład: Øyvin Engan – śpiew, gitara basowa Vemund Engan – gitara elektryczna, gitara akustyczna Per Andreas Gubrandsen – perkusja gościnnie: Scott Heller – syntezatory
Tytuł: Andromeda Data wydania: 20 października 2014 Nośnik: CD Czas trwania: 46:14 Gatunek: rock Utwory CD1 1) The Machine on the Hill: 09:27 2) Jack’s Cold Sweat: 06:21 3) Supernova: 06:29 4) Dragon: 08:49 5) Andromeda: 15:07 Ekstrakt: 80% |