– Hmm, ryzykowna odpowiedź. Zerknąłem na puste miejsce po Rickonie. – Dwa, może trzy dni. Złapałem trop. – Czego? – Jeszcze nie wiem, ale będzie z tego jedynka – odpowiedziałem, nie podnosząc wzroku. Dina wyciągnęła z kieszeni smartfona. Palec wskazujący zatańczył na klawiaturze dotykowej. – Ok, deadline za trzy dni. Przekazane naczelnemu. – Świetnie – odparłem. Jeszcze niedawno po takiej rozmowie przeżyłbym atak histerii. Nie tym razem. Czułem, że tym tekstem na długo zabezpieczę swoją pozycję w redakcji. Wystarczyło go jedynie dokończyć. A by to osiągnąć, musiałem wykonać telefon. – Halo? – usłyszałem w słuchawce znajomy głos Leny. – Cześć, tu Nicolas, pomyślałem, że… – Nie – przerwała zdecydowanie. – Nie zaangażuję cię po raz drugi, nie obchodzi mnie, co z dziewczyną i nie, nie umówię się z tobą. Coś jeszcze? – Owszem. Czy słyszałaś o domu, w którym kręciliśmy film? – Co z nim? – odpowiedziała poirytowana, jak ktoś, komu głupstwami zabiera się cenny czas. Dobra jest, pomyślałem. – Spłonął. – Ach to… Dobrze, że nie był mój – powiedziała lekko. – Podpaliłaś go. – Co? – odpowiedziała i wybuchła lekceważącym śmiechem. – Co to jest? Próba wymuszenia? – Nie osobiście – kontynuowałem. – Zrobił to Hektor Calvo. Nagrałem go przy pracy. Widzisz, dałaś się złapać. Jestem dziennikarzem śledczym i zwęszyłem rewelację. Hektora i ciebie łączy ten sam człowiek… Pozwoliłem sobie na wykonanie cudownie dramatycznej pauzy. – Co powiesz na opublikowanie artykułu w „Dekonspiratorze”, poświęconego osobliwemu hobby Króla Soi? Lena nie odpowiedziała. – Jak zareaguje twój szef, gdy cały świat się dowie, że wysadza w powietrze wille niewinnych ludzi na spółkę z eks-kochankiem małżonki i zatrudnia aktorów, żeby odtwarzać jej śmierć? Po jej stronie słuchawki nadal rozbrzmiewała cisza. – Co zrobią ludzie, gdy dowiedzą się, że Władimir jest niebezpiecznym psychopatą, który stoi za zniknięciem szanowanych mieszkańców tego miasta? Ile czasu zajmie glinom zapukanie do drzwi jego posiadłości? Nic, ciągle nic nie mówiła. – Jak sądzisz, kto pierwszy zacznie wątpić w przypadkową śmierć Amelii? – Wystarczy. Czego chcesz? – zapytała ostro. Poczułem, jak ogarnia mnie uczucie satysfakcji. – Zgadnij – odparłem. Wypiłem dwie, a może trzy kawy. Gapiłem się na wyświetlacz komputera, ale nawet nie udawałem, że piszę tekst na jedynkę. Moje zdolności skupienia ulotniły się jak para wodna spod uniesionej pokrywki garnka. Dobiegała siedemnasta. Najgorsze, że już ją czułem. Była na wyciągnięcie ręki. Wolność od tego przeklętego miejsca, zawszonej roboty, znienawidzonego szefa. Bałem się. Skłamałbym, gdybym powiedział, że było inaczej. Następował koniec niewolniczego życia, początek czegoś nowego, wielkiego, wspaniałego. Nadchodził czas spełniania marzeń. Bardzo powoli wstałem ze służbowego krzesła, jeszcze raz rzuciłem okiem na służące mi przez tyle lat biurko, a potem omiotłem wzrokiem opustoszałą redakcję. To było pożegnanie. Spokojnym krokiem podszedłem do drzwi do gabinetu naczelnego. Zatrzymałem się tuż przed tabliczką z nazwiskiem tego sukinsyna. Długo na to czekałem. Tyle razy sobie to wyobrażałem, aż wreszcie mogłem to zrobić. Splunąłem na nią. Najbardziej obrzydliwą flegmą, na jaką było mnie stać. Potem szarpnąłem za klamkę. Siedział tam ten gnom. Na skórzanym fotelu większym od niego. Zapatrzony w hologramowe wyświetlacze. Na nich jego ukochane algorytmy sztucznej inteligencji komponowały niusy i podpowiadały, którego kolejnego dziennikarza wywalić na bruk. Pieprzony gamoń w pedalskim różowym krawacie. Czy on się widział w lustrze z tym przedziałkiem, pociągniętym przez środek ulizanego łba? Dupa, nie naczelny. I ta dupa podniosła na mnie wzrok. Te małe, zimne oczka. Posłał mi słynne, bezlitosne spojrzenie, ale ja już się go nie bałem. – Lizot. Zwalniam cię! – wykrzyczałem, a potem odwróciłem się na pięcie i wyszedłem, trzaskając drzwiami. Mój monolot czekał na parkingu. Otworzyłem kabinę, położyłem się na fotelu i wystartowałem. Wstrząśnięty, przeszczęśliwy. Czułem się jakby dokonał czegoś naprawdę wielkiego. Pierwszy raz od dawna. Ogarnął mnie stan bliski mitycznej nirwanie. Rany, naprawdę byłem zadowolony. Tak bardzo, że nie zauważyłem w porę niebezpieczeństwa, czającego się tuż, tuż za moją głową. – Nie zarobisz na niej. Zimna lufa pistoletu przytknięta do głowy, gorący oddech na skórze. Mężczyzna schował się za fotelem, tam, gdzie trzymałem walizkę z dobytkiem, który zamierzałem zabrać w planowaną podróż w jedną stronę. Jak on tam się schował, tak że go nie zauważyłem – nie wiedziałem. I nie było to istotne. Ważne, że trzymał mnie na muszce. – Pijawce zamarzyły się Karaiby kosztem ludzkiego nieszczęścia – mówił niesympatycznym tonem. Walczyłem ze strachem. Nie szło mi łatwo. Cały zdrętwiałem. Jeśli sterowałbym monolotem, jak nic byśmy się rozbili. Dzięki Bogu za autopilota i niech szlag trafi ochronę parkingu! – Brzydzę się takimi jak ty – kontynuował wywód. – Sprawdziłem. Napisaliście, że Amelia zginęła w wypadku i do tej pory nie wiem – dziennikarz to bardziej kłamca czy baran? – Ty jesteś Hektor, prawda? – zapytałem, starając się ukryć drżenie głosu. – Dlaczego zażądałeś za nią tylko dwie bańki? Dlaczego nie dwadzieścia albo dwieście? Nie próbuj się wymigać. Założyłem tej suce podsłuch. – Podsłuch? No jasne! – Nagle ocknąłem się. – Ty nie współpracujesz z Władimirem. Ty z nim walczysz! Hektor docisnął lufę. – Nie o to pytałem – Uznałem, że wystarczy… – Wiesz, dlaczego niszczyłem domy, w których kręcił te popieprzone filmy? Bo nie mogłem patrzeć, jak bawił się śmiercią Amelii niczym tanią dziwką. Kochasz kogoś? – … – Nikogo? – Jestem singlem – wydusiłem na usprawiedliwienie. – I jak ty możesz pojąć człowieka, który kocha tego, kogo już nie ma? – Nie wiem – przyznałem. – I tu masz rację – stwierdził Hektor. Lufa jego pistoletu wciąż tkwiła przy mojej głowie. Zdążyła się już nawet nagrzać od kontaktu z ciałem – rozgrzanym, mokrym od spływającego po nim gorącego potu. Wiedziałem, czego chce Hektor. Mógł mieć tylko jeden powód, by mi grozić bronią. Musiałem tylko poczekać, aż to powie. – Pomożesz mi go podejść – zaczął. – Czas wreszcie wszystko zakończyć, nim ta sprawa zamieni się w jeszcze większą tragifarsę. Na spotkanie z Leną umówiłem się w uroczej kawiarence na dachu muzeum sztuki nowoczesnej. Miejsce wybrałem nieprzypadkowo. Lokal, niezależnie od pory dnia, był zatłoczony i liczyłem, że tłum zapewni mi bezpieczeństwo. Pomyliłem się. Tuż po minięciu ochroniarza pilnującego wejścia, kawiarnia okazała się pusta. Jeśli nie liczyć Leny, siedzącej przy stoliku w towarzystwie mężczyzny. Władimira. Jak wyglądał? Jak ktoś, kto kiedyś rządził światem, po czym spadł z piedestału z hukiem. Spojrzenie miał nieostre, ciemne włosy przetłuszczone, posklejane, skórę twarzy pokrytą czerwonymi plamami. Bez przerwy pociągał nosem jak ćpun po kokainie, ręce mu drżały. W kredowobiałym garniturze wyglądał, jakby wybierał się na własny pogrzeb. Stanąłem przed nim, zastanawiając się, czy powinienem go ostrzec. – Przyjechałeś po pieniądze – powiedział Władimir z obrzydzeniem. Jego głos był chrapliwy jak u alkoholika. – Leno, jeśli pozwolisz… Kobieta sięgnęła po stojącą pod stołem walizkę i położyła ją na blacie. W środku było pełno banknotów. Same setki. – Papier. Trochę staromodnie, ale pieniądze to pieniądze – powiedział Władimir. – Ja… – próbowałem coś z siebie wykrztusić. – Gdzie zapisy ze żniwiarza? – spytał bez ceregieli. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, z dołu rozległ się strzał. Hektor! Czy właśnie zastrzelił ochroniarza Władimira? Nie było czasu na zadawanie pytań. Hektor pojawił się w kawiarni z pistoletem w dłoni. W milczeniu podszedł do stolika, odepchnął mnie na bok i wycelował z broni w oligarchę. Czekałem na strzał. – Skurwysyn… – Hektor wycedził przez zaciśnięte zęby. – Ochroniarzowi znudziło się wysadzanie domków? Prowokowanie mnie? Przyszedł dokończyć dzieła? – zapytał Władimir. Nie wyglądał na przestraszonego. Przeciwnie. Na jego twarzy zagościł tryumfujący uśmiech. Spodziewałem się, że po tych prowokacyjnych słowach Hektor na pewno zastrzeli Władimira. Stało się coś zupełnie innego. Hektor rozpłakał się. Jego łzom odpowiedział rechot Króla Soi. Brzmiało to tak, jakby całe piekło rżało. Tymczasem Hektor płakał jak dziecko. Zwiesił głowę, jego barki rytmicznie unosiły się i opadały. A broń? Wciąż wycelowana, drżała mu w dłoni. Aż w końcu upadła. Na podłogę. A wraz z nią ochroniarz. Na kolana. Wtedy Władimir przestał się śmiać. Wstał z krzesła i podniósł pistolet. Przyłożył broń do czoła ryczącego Hektora. – Przyznaj, że to wyłącznie przez ciebie zginęła – powiedział Władimir. – Nie mogę bez niej żyć – wykrztusił eks-ochroniarz. – Przyznaj! Hektor pokiwał głową, nie zważając na przytkniętą do niej broń. – Przeze mnie, przez ciebie. Przez nas! – zawył. Twarz Władimira stężała. – Powiedz, że ja jej nie zabiłem – naciskał. Niespodziewanie zrozpaczony Hektor szarpnął go za poły marynarki. – Nie łapiesz?! To my ją zabiliśmy! – odparował. Dziwny błysk pojawił się w oczach Króla Soi. Jakby uchwycona i zatrzymana w miejscu mroczna myśl. – My, my, my, my… – bełkotał Hektor. – Nie! Skoro ja nie mogę, to i ty nie dostaniesz tego, po co przyszedłeś – stwierdził Władimir. I nagle uniósł pistolet. Coś błysnęło na jego policzku. Łza. To było jakieś szaleństwo. – Tylko ją kochałem – powiedział. I strzelił sobie w łeb. Hektor przewrócił się na podłogę, jakby to jego czaszka właśnie rozpadła się na milion kawałków. Trząsł się konwulsyjnie, zasłonił twarz rękoma umazanymi łzami, smarkami, krwią i resztkami mózgu Władimira. Nie wierzyłem w to, co widzę. Nic nie rozumiałem. Stałem całkowicie osłupiały. – Rany, wreszcie – stwierdziła z ulgą Lena i wstała od stolika. Powoli podniosła pistolet. – Ile na to czekałam. L-A-T-A. Pomyśleć, że kiedyś kochałam tego dupka. Kopnęła ciało Władimira. – Dałbyś głowę, że od śmierci tej swojej żonki przestał mnie posuwać? Całkowicie mu odbiło. Ubzdurał sobie, że jeśli odtworzy scenę jej śmierci i ONA ją przeżyje, to on doświadczy katharsis, rozumiesz, pozbędzie się wyrzutów sumienia. Kto mu naopowiadał podobnych bzdur? Zamknęła walizkę i wzięła ją w dłoń. – Najśmieszniejsze jest to, że nawet niespecjalnie musiałam się starać, żeby mu to uniemożliwić. Te laski i tak zawsze spadały ze schodów. Wieszcz dawał im pół procent, a one i tak leciały. Istna… Przypomniał mi się grad sprzed kilku dni. – Anomalia – dokończyłem za nią. Uśmiechnęła się lekko. – Właśnie. Stała naprzeciwko mnie. Z pistoletem w jednej ręce, z walizką forsy w drugiej. – Przekaż Hektorowi, jeśli kiedykolwiek odzyska zmysły, żeby więcej nie zakładał podsłuchów. Nie nadaje się do tej roboty. Z oddali rozległ się sygnał nadlatujących policyjnych monolotów. – Ty też nie daj się więcej nabierać na anonimy – poradziła i pistoletem dała mi znak, żebym zrobił jej przejście. Jej i moim dwóm bańkom. Nikt nie mógł powstrzymać Leny. Ani ja, ani tym bardziej tarzający się po okrwawionej podłodze lokalu obłąkany Hektor. Musiałem pozwolić jej odejść. I może nie byłoby to takie ciężkie do przetrawienia, gdyby, nim ostatecznie zniknęła na schodach, nie powiedziała: – Przynajmniej zebrałeś materiał na świetny artykuł. |