Uniósł spoconą twarz do słońca, płonącego nad nimi jak lampion. Zlizał językiem słone krople znad górnej wargi. Pustynia była ogromna, nie istniał żaden sposób, aby wytropić na niej smoka, w dodatku władającego żywiołem ziemi. Zresztą, pomsta nie przywróciłaby ludziom życia. Prawdziwe życie na pustyni rozpoczynało się wraz z zachodem słońca. Jaszczurki, gryzonie, insekty i pustynne lisy wynurzały się z kryjówek. Korzystając z nocnego chłodu, szukały pokarmu oraz wody. Koczownicy kończyli przerwę w podróży, zwijając namioty i siodłając porykujące wielbłądy. Niewielkie osady, rozrosłe wokół oaz, jako jedyne tętniły życiem pod bezlitosnym słońcem. Nie wyczekiwały z upragnieniem chwili, gdy dzień skryje się za horyzontem, a na niebie wykwitną gwiazdy. Posiadały dostęp do tego, co na Południu jest cenniejsze od złota – wody. Nad jedną z takich osad zniżył swój lot smok, stworzenie rozmiarami zbliżone do konia, ze skrzydłami o rozpiętości dwukrotnie przekraczającej długość tułowia. Opadł w blasku krwawo wschodzącego słońca, złoto-czarne łuski odbijały czerwone refleksy. Wylądował wśród domów, szerokimi łapami ryjąc w sypkim piachu. Złożył skrzydła z szelestem czarnych, lśniących piór. Pierzastym wachlarzem na ogonie odpędził niedbale kilka ociężałych much i rozejrzał się wkoło żółtymi ślepiami, nieruchomiejąc jak sfinks. Oaza przypominała wiele innych na Złotej Pustyni. Pudełkowate, jasne domy, z wejściami zasłoniętymi szmatami, zebrane w krąg wokół błotnistego bajora. Wśród nich pleniła się krótka trawa, ogryziona niemal do ziemi, prawdopodobnie przez kozy. Dwie palmy chyliły ku sobie pióropusze zielonych liści, odbijające się w wodzie. Nigdzie nie było żywej duszy, jeśli nie liczyć owadów, bzyczących niemrawo. Z grzbietu smoka zsunął się jeździec, niewysoki mężczyzna w spodniach z piaskowego płótna, noszących ślady wielu podróży i niedbalstwa. Za wierzchnie okrycie służyła mu tunika z naszytymi łuskami jego nieludzkiego towarzysza. Zrzucił z głowy kaptur, odsłaniając twarz przeciętą ukośną, szpetną szramą. Miał skórę czarną jak smoła i popielate włosy, niedbale zwinięte w węzeł na karku. Policzki i brodę pokrywał mu może tygodniowy zarost. Szare oczy szybko omiotły scenerię. – Bardzo przyjazne miejsce – zauważył ironicznie. Smok zasyczał jak kobra, sygnalizując w ten sposób ponure rozbawienie. Przez chwilę stali obok siebie, kontemplując ciszę, zakłócaną tylko przez natrętne owady. Wreszcie człowiek ruszył się z miejsca, odsunął szmatę w drzwiach najbliższego domu i zajrzał do środka. – Jeżeli pełno tam wzdętych, zniszczonych zarazą trupów, nie zbliżaj się do mnie więcej – powiedział smok. Jego głos chrzęścił jak piasek w zębach. – Nikogo nie ma – odrzekł człowiek. – Nikogo i niczego interesującego. Zabrali maty, ozdoby, wszystko. – Wycofał się i zajrzał do kolejnego domu. – To samo. – Odsunął trzecią już szmatę, bez wielkich nadziei. – To samo. Cholernie dziwna sprawa. – Cholerny brak zapasów – sprecyzował smok i podreptał do bajora, by napić się wody. Człowiek podążył za nim, klęknął obok. Zanurzył dłonie w ciepłej, mętnej wodzie. Opłukał twarz z prawdziwą ulgą. Pomimo faktu, że ciecz cuchnęła stęchlizną, przynosiła ukojenie rozgrzanej słońcem skórze. Również jej smak pozostawiał wiele do życzenia, lecz zaspokajała pragnienie. – Co o tym myślisz, Devi? – spytał mężczyzna, gdy już się napił. Odpiął od pasa bukłak i zaczął niespiesznie go napełniać. – Nad czym tu myśleć? – Smok położył się, przymknął ślepia. – Mieszkańcy odeszli. Coś ich stąd z pewnością wypłoszyło. Dla nas oznacza to, że nie mamy od kogo kupić zapasów, ale za to mamy gdzie spać… przy założeniu, że zachowamy czujność i to, co wypędziło tutejszych, nie wypędzi także nas. – Spróbuj ustalić, w którym kierunku udali się ci ludzie, dobrze? Może znajdziesz jeszcze jakieś ślady. Przeszukam pozostałe domy. – Jak sobie życzysz, Ravkenie, mój panie i władco – odrzekł ironicznie Devi, ociężale podnosząc się na łapy. Rozeszli się. Smok okrążył osadę tylko raz, nim nawiązał telepatyczną łączność z towarzyszem. – Odeszli na północ. Sądząc po zapachach i śladach nie wcześniej niż tej nocy. Znowu mamy szczęście – dodał sarkastycznie. – Przeznaczenie – rzekł enigmatycznie Ravken. W domach, do których zaglądał, nie było nic ciekawego. Ciasne, prostokątne pomieszczenia wypełniał piach. Śmierdziało myszami, lęgnącymi się wszędzie tam, gdzie jest trochę pokarmu i wody. Światło wpływało przez kwadratowe okna, ale nie było wielu rzeczy, na które mogło paść. Meble. Sklecone z kości i drewna stoły, łóżka, siedziska. Niekiedy miotła, wyprężona w kącie jak strażniczka. Żadnych osobistych rzeczy, zapasów jedzenia, sentymentalnych pamiątek i ozdób. Cała osada zgodnie spakowała się i wyruszyła na północ z sobie tylko znanych przyczyn. W siódmym z kolei budynku Ravken usłyszał ciche miauknięcie. Zamarł w progu. Miauknięcie powtórzyło się. Cichy, płaczliwy pisk, jaki wydaje porzucony kociak. Dochodził z łóżka, na którym spiętrzono kupę szmat. Krążyły nad nimi leniwie wielkie, pustynne muchy. Ravken położył dłoń na rękojeści pozłacanego sierpa, który nosił u pasa. Na ostrzu zabłysły runy. Mężczyzna przywołał dżiny, niewidoczne duchy żywiołu ognia, manifestujące swą obecność poprzez energię cieplną. Wyczuł delikatne mrowienie wzdłuż kręgosłupa, które rozpełzło się po całym ciele. – Mam coś – powiedział do smoka. – Widzisz? – Oczywiście – zapewnił Devi, bo dla naturalnego telepaty, jakim był każdy smok, nie stanowiło wielkiego wyczynu odbieranie bodźców połączonego z nim człowieka. – Pachnie moczem. – Dzięki, panie oczywisty, czuję. – Mogę się w ogóle nie odzywać. Ravken zignorował smocze fochy, do których zdążył przywyknąć, chowając Deviego od jego dzieciństwa. Ostrożne zbliżył się do zawiniątka, które znowu zamiauczało płaczliwie. Chwycił skraj materiału i odrzucił go szybkim ruchem, spięty, jakby miało zaatakować go stado jadowitych węży. – Och, na duchy pustyni – powiedział na głos. Wśród szmat i zasikanych pieluszek, skomląc płaczliwie, z twarzą zaślinioną, czerwoną i mokrą, leżało niemowlę. Ravken Łowca Plugastwa znał się na zabijaniu potworów, kartach i piwie, ale nie na niańczeniu dzieci. Starał się, i to bardzo. Obmył niemowlaka w wodzie oazy, przy czym niemowlę skręcało się i skomlało, jakby robił mu poważną krzywdę. Skorzystał ze szmat, w których znalazł dziecko, wybierając te najczystsze. W tak uzyskane, prowizoryczne pieluchy starannie owinął znajdę. Za trzecim razem udało się mu to na tyle dobrze, że całość nie rozwinęła się z powrotem przy podniesieniu dziecka na ręce. Przez cały czas Devi pomagał. Zrzędząc. – Źle to robisz. Zawiń tutaj. Naprawdę nie umiesz sklecić węzła? Konstruktywnych rad oczywiście nie udzielił. Wszystkie wysiłki zaowocowały tym, że dziewczynka przestała piszczeć i zaczęła się wydzierać. Jej krzyk wznosił się i opadał niczym aria elfiej pieśni, wwiercając się w uszy człowieka i smoka. – Na pewno w wodzie nie było pijawek? – spytał Devi. – Nie mam pojęcia – odrzekł Ravken, bardzo intensywnie kołysząc niemowlę w ramionach. Skutek był taki, że arie stały się rwane, jakby mała co chwilę przygryzała sobie język. – Jakaś dziwna jest, prawda? Rzeczywiście, dziewczynka miała złocistą skórę tutejszych koczowników, jednak jej włosy i oczy przybrały identyczny odcień, co było już nietypowe. Poza tymi dwoma szczegółami, nie wyróżniała się niczym. Pucułowate policzki, drobny, okrągły nos, szerokie usta, nawet podłużny kształt twarzyczki cechowała zupełna pospolitość. – Nigdy w życiu nie widziałem kogoś tak żółtego – ocenił Devi. – Wygląda jak babka piaskowa. – Dokładnie – potaknął Ravken. – Chociaż kształt się może nie zgadza. – Nie łap mnie za słówka, po prostu ją ucisz. – Nie sądzę, żebym był w stanie to zrobić, Devi. Tu potrzeba cycka. Smok westchnął i rozłożył skrzydła. – Cycek odszedł na północ – powiedział. – Jeszcze go dogonimy. – Swoją drogą, jak można zapomnieć dziecka? – Zwyczajnie, Ravkenie. Kto by się nimi przejmował? Łowca pokręcił głową z rezygnacją. Większość smoków porzucała swe młode zaraz po wykluciu, w zasadzie więc nie wiedział, czemu spodziewał się po Devim zrozumienia. Wgramolił się na smoczy grzbiet, chwytając jedną ręką za pętlę obwiązaną wokół smoczej szyi. Drugą przytrzymywał wrzeszczące wniebogłosy niemowlę. |